Mój start w Supermaratonie Gór Stołowych był trochę przypadkowy – tego samego dnia odbywał się Bieg na Śnieżkę, jeden z biegów eliminacyjnych Pucharu Polski Skyrunning. Chciałem w nim wystartować, ale nie doceniłem szybkości, z jaką rozeszły się pakiety. Na dwa miesiące przed startem zapisy były już zamknięte, napisałem więc z prośbą do organizatora, ale długo nie otrzymywałem odpowiedzi. Za to siedząc przy piwie z Piotrkiem Hercogiem w Szczawnicy po Wielkiej Prehybie, otrzymałem zaproszenie od niego na SGS. „Weź, chłopie, nie kombinuj, wpadaj do nas, zobaczysz jak będzie kozacko!”. Bez chwili namysłu przyjąłem propozycję! Następnego dnia przyszedł e-mail od organizatorów Śnieżki, że dla mnie zrobią wyjątek i dopiszą mnie do listy – miło, że jednak się udało, szkoda że minimalnie za późno.
Do Pasterki jechałem z Karoliną z Zakopanego. I to ona była tą doświadczoną, bo już tam startowała. Podróż minęła szybko, choć niepokoiło mnie, że przez całą trasę mieliśmy włączoną klimatyzację – co za skwar! Dojeżdżamy na miejsce, jest godz. 19, a temperatura jak na wakacjach w południowych krajach! Jeszcze nie byłem przerażony, ale z tyłu głowy już paliła się kontrolka – do tej pory wszystkie biegi w wysokich temperaturach mnie rozbijały, do teraz śni mi się po nocach ostatni etap pierwszego Run Adventure, na którym odcięło mnie przed 20. kilometrem. Goprowcy ratowali mnie wodą z wiadra, a drużyna braci Swałdek pomagała mi dotrzeć na metę. Zdecydowanie wolę zimno, deszcz, śnieg, zaspy i tego typu klimaty!
Ruszaliśmy spod schroniska PTTK Pasterka, tutaj też był zlokalizowany bufet na 28. kilometrze. Na starcie faworyt Artur Jabłoński oraz niespodziewanie Piotrek Bętkowski – zakładałem, że to z nim rozegra się walka o drugie i trzecie miejsce. Artura wyniki znałem, biegłem z nim wcześniej w Rytrze, gdzie przy mocnej obsadzie (Daniel Wosik, Robert Faron, Adam Długosz) pokazał wszystkim, gdzie raki zimują, a psy ogonami wodę piją... Nie moje progi. Aha, byłbym zapomniał – na starcie było tak gorąco, że w przeciwieństwie do innych, gaworzących, śmiejących się, rozgrzewających i robiących zwyczajowe przedbiegowe czynności, ja siedziałem w cieniu gdzieś pod drzewem i próbowałem się nie zagotować. Bezskutecznie zresztą.
Po wystrzale, jak to zwykle bywa, tworzy się czołowa grupa, z którą początkowo biegnę na luzie. Ale jest mi coraz cieplej, cieplej, cieplej. Już po 5 km mogę wyciskać koszulkę. Odpuszczam więc pierwszą trójkę i staram się znaleźć swoje tempo, przy którym zostanie we mnie chociaż trochę wody. Przynajmniej do bufetu. Z przodu jest Artur, nie ma natomiast Piotrka. Ale pozostała dwójka nie wygląda na chłopaków z łapanki. Już wiem, że będzie ciężko. Bodaj przed 10. kilometrem przebiegam przez jaskinię – i to jest jedyne miejsce, w którym na chwilę przestaje mi się gotować woda w chłodnicy. Dla mnie cały bieg mógłby prowadzić tamtędy – niby technicznie, miejscami ślisko, duże głazy, ale dużo lepiej biegnie mi się w takich warunkach niż na teoretycznie łatwiejszych fragmentach trasy. Spotykam czeskich turystów, którzy proponują mi piwo. Dziś żałuję, że nie skorzystałem.
Na bufecie łapię kontakt wzrokowy z pierwszą dwójką, a wybiegam z trzecim zawodnikiem, który jednak mi odskakuje. Biegnę dość zachowawczo, mam wgranego tracka, ale nawet z nim mylę trasę i wbiegam drogą do lasu. Szybko wracam, okazuje się, że trasa biegnie wzdłuż linii lasu, miejscami po trawach, łąkach, pastwiskach, może i drogą na Ostrołękę. Na drugim bufecie nie widzę nikogo przede mną i nikogo za mną. Fajno. Mimo że jestem czwarty, lubię biegać w takim zawieszeniu, samemu. Za punktem jest sporo asfaltu, jakoś idzie, choć jest niespecjalnie przyjemnie. Bogu dzięki, lekko zawiewa z prawej. Potem wbieg do lasu, jakieś zbiegi, zaczyna pobolewać kolano. Żeby tradycji stało się zadość, walę paluchem w jakiś kamień, pewnie jedyny, w jaki dało się tu przywalić. Fatalnie się zbiega, staję, wiążę mocniej buty i jakoś to leci. W międzyczasie wchodzę do potoku, żeby trochę ulżyć paluchowi oraz stopom, którym też było gorąco. Cały czas cisza z przodu i z tyłu. Dobiegam do szerokiej szutrówki – takiej, jakie lubiłem podczas ścigania się na MTB, a jakie znienawidziłem w tym momencie. Żar leje się teraz nie tylko z góry, ale i z dołu. Ile to ja już wypiłem bidonów? Ile elektrolitów i magnezu przyjąłem? Na ten dystans na pewno wystarczająco. Ekhm.
Doganiam Rafała Gaczyńskiego, który dziś jako kibic drepcze sobie treningowo pierwszą połowę trasy. Z Rafałem przebiegłem dużą część Biegu Ultra Granią Tatr – dobrze się dogadujemy i wiem, że to człowiek, na którego zawsze i wszędzie można liczyć. Mówi, że pierwsza dwójka ma tylko 5 min przewagi, a chłopak przede mną jest zagotowany. I rzeczywiście za chwil kilka wyprzedzam go, i choć sam nie czuję się specjalnie dobrze, dość żwawo dobiegam do Pasterki. Jest doping, zdjęcia, wrzawa, korzystam z balii z wodą. Dokładnie tak, jak obiecywał Piotrek – kozacko! Dostaję też zdumiewającą informację, że Artur z Czechem, z którym biegł, pomylili trasę i... to ja jestem na prowadzeniu! I chyba przez tę informację kompletnie zapomniałem o upale, co szybko się zemściło.
Za Pasterką jest długi, lekki podbieg łąką, na którym mylę trasę, ale ponownie pomaga mi GPS. W lesie błoto, potem techniczny zbieg. Jakby przyjemniej. Do czasu aż wykręcam kostkę. Mam z nią problemy od zeszłorocznego GP Krakowa, gdzie na jednej z zimowych edycji fatalnie ją załatwiłem. Od tamtego czasu nie mogę z nią dojść do porozumienia – podkręcam ją regularnie co dwa‒trzy tygodnie. Wiem, że szybkie jej rozbieganie, choć początkowo bolesne, pozwala biec dalej. Zbieg się kończy, kibice z ujadającym psem dopingują. Pies – myślę sobie – miłe stworzenie, poinformuje mnie, ile następni biegacze mają do mnie straty. Dobiegam do małego parkingu, zawyrtka i do góry na Szczeliniec. Myślę sobie, że dobrze, że jest tutaj takie ciężkie podejście, bo to moja mocna strona. Do mety 15 km, psa nie słychać. Zaczął ujadać po ok. 7 min, a po 10 ponownie. Potem już chyba ujadał ciągle, ale zacząłem mieć problemy z koncentracją, coś się fatalnie zepsuło.
Mimo że już witałem się z gąską, mimo dziesięciominutowej straty do końca podium, która moment wcześniej wydawała się nie-do-roztrwonienia-w-żaden-z-możliwych-sposobów, zaliczyłem – mówiąc kolarskim żargonem – bombę. Bombę, jakiej nigdy do tej pory podczas biegania nie doświadczyłem. No może na mecie Rzeźnika, po wypiciu piwa, miałem przez chwilę podobnie. Co dziwne, przez całą trasę sporo piłem, pilnowałem elektrolitów, łyknąłem nawet magnez (czego nie robię bez potrzeby), zjadłem w sumie dwa banany, a i gumiżelki regularnie. Mimo to taka skucha. Do Szczelińca dotoczyłem się siłą woli, zbieg do bufetu na 38. kilometrze nie był już nawet zbiegiem, to było zejście, dosłownie i w przenośni. Zejście, w którego czasie już wiedziałem, że nie zdołam kontynuować biegu. Czasem sport uciera nosa, w tym momencie dostałem od niego lewym sierpowym. Nokaut w postaci upału rzucił mnie na deski tak, że nie podniosłem się już przy pierwszym odliczaniu.
Na bufecie melduję się jednakowoż pierwszy, oprócz obsługi są też Piotrek oraz wcześniej spotkany Rafał. Oznajmiam z marszu, że kończę tutaj bieg. Widzę, że nie bardzo mi wierzą, każą mi się posilać, napełniać colą i przestać się mazgaić. Ja jednak znam swój organizm i przede wszystkim nie chcę robić problemów organizatorom. W wyobraźni widzę siebie gdzieś w chaszczach, z wywalonymi oczami. Wolę tego oszczędzić zarówno sobie, Piotrkowi, jak i GOPR-owi.
Dobiega Artur. W sumie nie dziwi mnie, że to on, choć zastanawiałem się, czy będzie miał w sobie tyle woli walki, żeby po tak dużej stracie kontynuować ściganie. Miał. Za chwilę Piotrzek Stolarz – fiu fiu! Obaj wyglądają dobrze. Na tyle dobrze, że robimy sobie pamiątkowe zdjęcie – ja tam nic, ale naprawdę podczas wyścigu chłopaki z takim luzem – niesamowite! Miła atmosfera, aż się chciało tam być, bez względu na okoliczności. Dobiega też Piotrek, który... wygląda źle. Chciał zrezygnować z dalszego biegu, ale gdy zobaczył, że ja zszedłem, postanowił kontynuować. Tutaj też szacunek, bo Piotr wybiegł z bufetu w stylu lepszym niż jego umordowany wygląd. Ja w międzyczasie dowiaduję się, że z trasy w Pasterce zeszli zarówno chłopak, którego wyprzedzałem na szutrówce, jak i Czech biegnący z Arturem. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem, ani nie doświadczyłem. Szczególnie na biegu, który na papierze nie wygląda na trudny. A taki dla mnie był. Pierwszy wyścig, którego nie ukończyłem (a przez ostatnie trzy sezony wziąłem udział w ponad 80 biegach), a możliwe że także pierwszym w Polsce, w którym lider schodzi z trasy.
Bieg ukończyła niewiele ponad połowa startujących. Pierwsza trójka już się nie zmieniła od wbiegu na bufet na 38. kilometrze – wygrał Artur przed Piotrkiem... i drugim Piotrkiem. Wielkie brawa, wielkie brawa dla wszystkich, którym udało się ukończyć bieg. Teraz wiem, że to nie taka prosta rzecz! W każdym razie dla mnie okazała się za trudna.
Tekst: Piotr Biernawski - ULTRA#7 wrzesień/październik 2016
Piotr Biernawski Zdobywca 3. miejsca w Biegu Rzeźnika 2016, wygrany w parze z Piotrem Huziorem w edycji 2017. Przez trzy lata biegowego stażu startował w ok. 100 biegach, większość z nich ukończył na podium. Ale bardziej niż zawody lubi samotne wybiegania po Tatrach z aparatem w plecaku.