Ten biegacz to ja. Tak, wyrżnąłem się już na pierwszym kamienistym zbiegu. Podniosłem się i ruszyłem w pogoń za czołówką. W trakcie oceniam szkody – łokieć cały, kolana oba obdarte, ale po nogach nie cieknie... Będę żył. Najgorzej jest z prawą dłonią – chyba zwykłe obtarcie, ale krew karmi piach przy każdym kroku.
O BIEGU
Regatta Ultra-Trail Małopolska jest nową pozycją na mapie biegów górskich. W tym roku została zorganizowana po raz drugi. Do wyboru jest kilka możliwych tras, w tym najdłuższa na dystansie 170 km i z przewyższeniami +/- 9000 m. Bieg ten reklamowany jest jako jeden z najtrudniejszych w Polsce, a dystansem i sumą przewyższeń odpowiada Ultra-Trail du Mont Blanc. Uczestnicy biegów z każdego dystansu rozpoczynają i kończą przy Schronisku PTTK na Kudłaczach, położonym w odległości ok. 50 km od Krakowa.
Bieg odbył się w dniach 19–21 maja 2017. W ramach Ultra-Trail Małopolska możliwy jest start na takich dystansach jak:
- 170 km, +/- 9000 m przewyższeń
- 107 km, +/- 6000 m przewyższeń
- 64 km, +/- 3750 m przewyższeń
- 48 km, +/- 2500 m przewyższeń
- 10 km, +/- 450 m przewyższeń
OD POCZĄTKU
Trzy, dwa, jeden! Ruszyliśmy z kopyta i po chwili schronisko na Kudłaczach skryło się za drzewami – wrócimy tu za kilka godzin. Wpadliśmy w las i lecimy pod górę jakby to był finisz biegu na 5 km. Postanowiłem trochę pocisnąć, bo to „tylko” 48 km. Teraz jednak, starając się dotrzymać kroku czołówce biegu, myślę sobie, że to jeszcze nie moja liga. Za 2 km będzie zbieg, więc zaciskam zęby i się trzymam. Lecimy lasem, nie oglądając się za siebie. Po chwili oddech się stabilizuje, a ja wpadam w rytm. Wymieniam kilka krótkich, rwanych zdań z jednym czy drugim biegaczem i zaraz zaczynamy zbieg. No! Będzie nieco lżej.
Zbieg okazuje się bardzo kamienisty i trzeba mocno uwa... sruuuuu! Luźny kamień wystrzelił mi spod stopy, a ja poleciałem do przodu niczym lądujący myśliwiec... Tylko nie zdążyłem wypuścić podwozia. Ostre kamienie zakłuły w kolana i dłonie, zaraz jednak skoczyłem na nogi i już goniłem znikające za drzewem kolorowe koszulki, próbując ocenić szkody w biegu. Mogę biec, czyli nic nie połamane. Chyba że szok. Nie, upadek za lekki. Będzie dobrze.
Dłoń krwawiła dość długo i obficie, ale na szczęście to tylko płytkie obtarcie (ale napędziło mi trochę strachu). Dobiegam do pierwszego punktu kontrolnego w Lubieniu.
SZCZEBEL
Uzupełniłem wodę i ruszyłem w pogoń. Teraz zacznie się zabawa. Szczebel to ten najbardziej straszący czubek na profilu trasy – strome, kamieniste podejście czarnym szlakiem. Teren z początku wznosi się leniwie, ale w oddali widać już, że te 600 m w górę to nie będą podbiegi na treningu. Ktoś mnie dogania i biegniemy wspólnie dłuższą chwilę, zamieniając kilka zdań dla zabicia czasu.
Potem już słychać tylko dyszenie i kamienie toczące się w dół zbocza. Podchodzimy tak żwawo, jak tylko możemy, ale Szczebel nie odpuszcza – chce, żebyśmy go zapamiętali. Czuję, że rozpadające się brooksy obtarły mi stopy na wcześniejszych zbiegach. Zastanawiam się, jak pokonam resztę trasy i czy nie czeka mnie powtórka z Chudego Wawrzyńca 2015, gdzie zdarłem obie stopy do krwi w połowie biegu.
Jakoś doczłapaliśmy na szczyt. 18. kilometr. Z chęcią bym tu został, usiadł na ławeczce i kontemplował widoki, bo jest co oglądać. Niestety, trzeba lecieć do Mszany Dolnej na żarełko. Zwłaszcza że gdzieś tam cały czas z przodu migają kolorowe koszulki. To znaczy, że czołówka ciągle jest gdzieś blisko.
Do Mszany Dolnej jest cały czas w dół. I to ostro w dół. Odrabianie czasu na zbiegach? Zapomnij! Tu się schodzi z wyciągniętymi rękoma i łapie każdy pień dla utrzymania równowagi. Oczywiście wszędzie luźne kamienie, a jak!
- Podejście na Szczebel
LUBOGOSZCZ
Po 2 km ostrego zejścia wreszcie można zacząć zbiegać. Po chwili wypadam na asfalt i mogę się rozpędzić. Droga wiedzie kilka kilometrów w dół przez Mszanę Dolną aż do punktu kontrolnego na parkingu stacji benzynowej. Zerkam okiem na duży termos, w którym przyjemnie paruje zupa krem z marchwi... Niestety, nie dzisiaj. Otrząsam się, uzupełniam płyny, przełykam garść orzeszków solonych, zgarniam trochę czekolady ze stolika i pochłaniam je już w biegu. Słyszę, że jestem trzeci... Trzeci?!
Około kilometra dalej szlak skręca z głównej drogi i zaczyna się drugie podejście. Nogi natychmiast protestują, jeszcze pamiętają Szczebel, a tu kolejne 3 km udręki. Pomagam sobie rękoma jak mogę. Czuję absolutny brak sił i w głupim odruchu łapię batonik, po czym połykam go błyskawicznie. Idiota – przecież sam zawsze mówię, żeby nie jeść na podejściu, bo cała krew jest w nogach i żołądek nie jest w stanie nic strawić. Ale w zamroczeniu człowiek nie myśli logicznie. Do braku sił w nogach dorzuciłem sobie sensacje żołądkowe. Ktoś mnie minął pod górę...
W końcu góra ustępuje. Dotarłem na szczyt i złapałem oddech. Po chwili wrzucam drugi bieg i zaczynam staczać się do Kasiny Wielkiej, gdzie czeka ostatni punkt kontrolny.
ZAGUBIONY PUNKT
Znowu nabrałem rozpędu i nieco zregenerowałem siły w biegu. Udało mi się nawet kogoś wyprzedzić. Przemknąłem przez Kasinę, praktycznie cały czas w dół, aż szlak znowu skręcił z głównej drogi i doprowadził mnie do wyciągu narciarskiego w Kasinie. To 32. kilometr. Minąłem stację, kierowany taśmami organizatora i pomknąłem dalej szosą. Cały uradowany, odwracam się i widzę dwóch chłopaków, którzy wcześniej byli przede mną. Co jest?! Oczywiście przegapiłem punkt kontrolny. Wracając, wymyślam sobie siarczyście za tę koszmarną stratę czasu i energii, ale trzeba się spisać i uzupełnić wodę. I znowu, na punkcie ominęło mnie jakieś dobre żarełko. Supermiłe panie napełniły mi softflaski, podczas gdy ja opłukałem twarz, wciągnąłem banana i trochę czekolady, a orzeszki solone już gryzłem w biegu.
Stąd już miało być łatwo. Jak ja zawsze daję się nabrać na ten sam numer... Profil trasy niby pokazuje luzik, ale zmęczenie wynosi każdy pagórek do rangi Mount Everestu. Zajechałem się wcześniej i teraz za to płaciłem grubymi nominałami, i to w obcej walucie. Trochę idę, trochę podbiegam – na tyle, na ile siły pozwalają. Nagle słyszę kroki i po kilku sekundach mija mnie Robert Faron – niczym sportowe ferrari rozklekotanego malucha na autostradzie – rzucając do tyłu: „Który jesteś?”, „No teraz już szósty”.
Kilka razy przebiegam przez ulicę, ale to tyle z charakterystycznych elementów trasy. Co chwila jednak miga mi czerwona koszulka, ta sama chyba od 10 km. Próbuję zebrać trochę sił i dobrnąć do 40. kilometra, czyli przełęczy Jaworzyce. Tam zaczyna się ostatnie podejście na tym dystansie. Nie chcę go widzieć, ale lepiej mieć to już za sobą.
- gdzieś na trasie
NA METĘ
To tylko 3 km. Próbowałem, naprawdę próbowałem, ale to podejście mnie zabiło. Myślałem, że wyzionę ducha, a czas zdawał się stać w miejscu. Powtarzałem sobie, że to już ostatni wysiłek. Minęły mnie kolejne dwie osoby, dość raźnym tempem nabijając pod górę. Widzisz, chłopie, trzeba było lepiej rozłożyć siły. Podejście pokonałem wyłącznie dzięki oszukiwaniu własnego umysłu. Powtarzałem sobie „tylko do tej żółtej tasiemki”, a kiedy dochodziłem do niej, szedłem do kolejnej żółtej tasiemki.
Niezliczoną ilość żółtych tasiemek dalej wreszcie ulga. Zrobiło się płasko. Machinalnie przeszedłem do truchtu, napędzany bardziej siłą grawitacji niż mięśniami nóg i potoczyłem się w dół – ostatnie 4 km do mety. Jeszcze przez chwilę dochodziłem do siebie, ale powoli się rozkręcałem i odzyskiwałem siły. Zacząłem rozpoznawać odcinek, który biegłem jeszcze kilka godzin temu w drugą stronę. A potem usłyszałem zamieszanie przy schronisku. Dostałem kopa i jeszcze przyspieszyłem. Zaraz będę mógł stanąć, a potem coś zjeść!
Przed metą zauważyłem Gosię, która skierowała mnie odpowiednio na metę. Przebiegłem wzdłuż ogrodzenia i wpadłem na teren schroniska, przebiegając pod bramką REGATTA. Uuuuufffff... Usiąść, przytulić się do żony, zjeść zupę pomidorową z pieczonymi ziemniakami... Jestem w niebie.
Aha, na metę dobiegłem na 8. miejscu, z czasem 6:12:58 i stratą ok. 31 min do zwycięzcy.
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 48 km
Przewyższenie: +/-2500 m
Spalone kalorie: ~2550 kcal
Spożyte kalorie: ~2600 kcal
Średnie tempo: 7:46 min/km
Punkty żywieniowe:
1. Lubień, ok. 13,1 km: woda, izotonik, coca-cola herbata
2. Mszana Dolna, ok. 22,7 km: woda, izotonik, coca-cola, herbata, czekolada, orzeszki solone, zupa
3. Kasina Wielka, ok. 32,4 km: woda, izotonik, coca-cola, herbata, czekolada, orzeszki solone, rodzynki, banany, sól himalajska
- Sprzęt:
- buty: Brooks Cascadia 11
- odzież: skarpetki Royal Bay low-cut, opaski kompresyjne na łydki CEP, spodenki Compressport Trail Running Short, bezrękawnik termoaktywny Brubeck, plecak Salomon ADV 12 SKIN SET
- plecak: softflask 0,5 l z izotonikiem, softflask 0,5 l z wodą, softflask 0,5 l pusty (rezerwa), folia NRC, opaska Compressport On/Off, kurtka przeciwdeszczowa Inov-8, chusteczki higieniczne, telefon, powerbank, kabel do ładowania garmina, mapa, profil trasy, chusta buff x 2, czołówka PETZL, jedzenie
- Jedzenie (~2120 kcal): Przed startem: jajecznica z 3 jajek, kanapka z awokado, = 120+56+200+40+30 ~450 kcal
- na trasie: 3 batony energetyczne Oshee (~486 kcal), 1 baton Ba! (~173 kcal), 1 banan (~140 kcal), 10 kostek czekolady (~300 kcal), garść orzechów ziemnych (~200 kcal) = ~1300 kcal
- posiłek regeneracyjny: zupa pomidorowa z makaronem, 3 ziemniaki pieczone = ~370 kcal
- Nawadnianie (~480 kcal):
- 2 l wody uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
- 2 l izo (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~480 kcal
Strategia:
- Odżywianie – posiłek i kawa przed biegiem, regularne jedzenie: pierwszy posiłek po godzinie biegu, kolejne po 40–60 minutach. Pomiędzy odżywianie na punktach żywieniowych. Jedzenie dopiero po wejściu na szczyt – podczas podchodzenia cała krew jest w mięśniach, w związku z czym nie należy obciążać żołądka.
- Nawadnianie – minimum 0,5 l płynów na każdą godzinę biegu. Woda do popijania batonów, izotonik pomiędzy (to dodatkowe, łatwo przyswajalne węglowodany). Mniej więcej do każdego punktu żywieniowego powinienem dobiegać z pustymi butelkami, jeśli coś zostało, to znaczy, że za słabo się nawadniam. Między Rytrem a Obidzą warto wziąć dodatkowy softflask z wodą – to najdłuższa przerwa między punktami.
- Podejścia – nie podbiegać na siłę.
- Zbiegi – nadrabiać stracony czas na zbiegach, które są moją mocną stroną.
Wnioski:
- Tempo – jeszcze się muszę dużo nauczyć. Ewidentnie przegiąłem na początku i to wyszło pięknie na dalszych kilometrach. Zajechałem się na początku, przez co miałem dużo wolniejszą i męczącą drugą połówkę. Możliwe też, że zbagatelizowałem trasę przez stosunkowo krótki dystans.
- Odżywianie – tu było całkiem dobrze. Gdyby nie jedna wtopa z batonikiem na podejściu, nie byłoby żadnych problemów żołądkowych. Pilnowałem jedzenia co 40 minut, podobnie dobrze było z piciem.
- Zbiegi – kolejna nauczka jest taka, że jak się nie zna trasy, nie można kalkulować dużej prędkości na zbiegach. Niektóre zbiegi wydają się na profilu dobrym miejscem do odrobienia straconego czasu, ale w rzeczywistości okazują się niemożliwe do zbiegania. Takim przykładem było zejście ze Szczebla, które było bardzo strome i kamieniste.
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
W każdej relacji tylko słodzę i słodzę organizatorom. Niestety, tym razem organizator też NIE dał dupy w żadnym miejscu. Szkoda, ale znowu muszę napisać w samych superlatywach!
Wrażenia z biegu. Trasa jest obłędna. Podejście na Szczebel bardzo wymagające, ale dla turysty niezwykle ciekawe i nagradzające na szczycie pięknymi widokami. Beskid Wyspowy oferuje naprawdę dużo ciekawych miejsc i z pewnością nie raz tu wrócę. Dalsza część trasy prowadzi łagodniejszym terenem i gdybym nie był tak skrajnie zmęczony, z pewnością doceniłbym fantastyczne otoczenie i pełnię kolorów. Naprawdę polecam wybrać się w te tereny, treningowo czy turystycznie.
Oznaczenie trasy. Na całej trasie 48 km oznaczenia były idealne. Trasa została poprowadzona w sumie trzema szlakami, o długich odcinkach, więc nie trzeba było zbytnio uważać na zmiany oznaczeń. Dodatkowo wszędzie były taśmy organizatora (w 90% oznaczone również odblaskami), jeśli nie na drzewach czy słupach, to na specjalnych metalowych tyczkach. Oznaczenie po prostu wzorowe!
Punkty kontrolne i odżywcze. Punkty kontrolne w odpowiednich odległościach – ani za dużo, ani za mało. Na dystansie 48 km w zupełności wystarczyło to wyposażenie żywieniowe punktów. Gdybym biegł dłuższą trasę, z chęcią powitałbym jakieś kanapki, paluszki czy słone precelki... ale nie biegłem.
Odprawa techniczna. Po raz drugi brałem udział w odprawie online (pierwszy raz w kwietniu na Biegach w Szczawnicy) i uważam to za świetne rozwiązanie. Były krótkie problemy techniczne, ale w końcu poszło i wszystko zostało szybko i jasno wyłożone.
Obsługa i zabezpieczenie trasy. Obsługa na punktach kontrolnych miła i bardzo pomocna. Dziękuję bardzo obsłudze punktów – niezwykle cenne jest to, że ktoś odbiera ode mnie bidony i napełnia je za mnie. To naprawdę detal, ale ja w tym czasie mogę spokojnie złapać ten bezcenny oddech.
STATYSTYKI
Do wszystkich biegów zgłosiły się 394 osoby. Do biegu na dystansie Mnicha zgłoszonych było 89 uczestników, z czego 54 ukończyło bieg. Ja ukończyłem na 8. pozycji OPEN z czasem 6:12:58.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
MSM 48
Mężczyźni:
1. Bartek Kujawski – 5:41:58
2. Robert Faron – 5:55:58
3. Sebastian Florek – 5:56:28
...
8. Marcin Suski – 6:12:58
Kobiety:
1. Magdalena Picheta – 6:26:33
2. Joanna Tereszkiewicz – 6:37:41
3. Sabina Ławniczak – 6:41:15
Pełne wyniki wszystkich biegów dostępne są tutaj.