Magda: Wesoło jest z tyłu i nikt nie zauważa, że lecimy w stratosferze. Wszyscy mówią zabawne rzeczy i się śmieją. Ja też bym chciała powiedzieć coś dowcipnego, ale nie wiem co, czytam więc głupoty w telefonie, bo zapomniałam zabrać gazety. Jesteśmy już hen, hen w kosmosie, gdy nagle ktoś rzuca hasło, że musimy zrobić postój, więc mamy międzylądowanie na stacji benzynowej pod Rzeszowem.
Paweł: Widać, że Magda odlatuje. Oczywiście było wesoło, jak zawsze na wyjazdach z KB, ale z tym kosmosem to przesada. Faktem jest, że stres przedstartowy opuścił nas już na wylotówce z Warszawy. Jej chyba nie, bo siedziała jakaś taka spięta, z nosem w telefonie.
M: W końcu docieramy na miejsce i naprawdę czuję się jak na innej planecie. Jest pięknie, zupełnie inaczej niż na tej naszej rodzimej. Śliczne drewniane domki i zabytkowe pensjonaty. Jest jesiennie w kolorach, ale gorąco jak latem. Małe miasteczko, żadnych samochodów. Ludzie poruszają się grupkami, cicho ze sobą rozmawiają i głośno się śmieją. Jeżeli chcą się przemieścić gdzieś dalej, biegną. Wtedy ci przechodzący biją brawo. Jest bardzo dobra pizzeria i kilka małych sklepików, w których – oprócz chleba i chipsów – można kupić batony energetyczne, magnezowe szoty i folie NRC.
P: Klimat w Krynicy jest wyjątkowo fajny. Co chwila jakiś bieg, więc idąc na pizzę można kibicować. Byłem tu rok wcześniej, mój debiut w ultra: 64 km. Postanowiłem, że w tym roku koniecznie muszę przyjechać z Magdą.
M: Cała nasza wycieczka jest bardzo zadowolona, choć może też trochę przestraszona, bo następnego dnia mamy start. Dystanse, raczej astronomiczne, przynajmniej dla mnie. Na szczęście jestem z Pawłem, moim mężem, który jest odważny i dodaje mi otuchy. Wieczorem siedzi obok mnie na łóżku i tłumaczy tabelki, na których napisał, gdzie muszę dotrzeć i o której. Pakuje mi magnez i kolorowe żelki w kształcie UFO. Niestety Paweł biegnie 100 km, a ja tylko 64. Dlatego on wyrusza dużo wcześniej. Bo zasady są tu takie, że niekoniecznie trzeba wspólnie zaczynać, ważne jest, żeby razem kończyć. Zupełnie jak w dobrym związku.
P: Plan na wieczór: strategiczne rozmieszczenie wyposażenia na przepaki. Kończy się tym, że wrzucamy wszystko do worków i w końcu nie wiemy, co gdzie jest. Mamy mały pokoik, cały wypełniony ubraniami, batonami itp. I jeszcze odwiedzają nas znajomi z KB. Tomek, widząc nasz bałagan, stwierdza, że on rezygnuje z pakowania.
Rano przed startem wszyscy ubrani w grube ciuchy. Dziwi mnie to, bo jest bardzo ciepło, zwłaszcza jak na drugą w nocy w połowie września w górach. Startujemy i na początku biegniemy przy światłach czołówek. Po jakimś czasie oglądamy piękny świt. Jest naprawdę przyjemnie. Wszystko wskazuje na to, że do Rytra dotrę na chwilę przed startem Magdy. Jest więc duże prawdopodobieństwo, że spotkamy się na trasie.
M: Rano Pawła już nie ma, a ja nie jestem taka odważna, żeby samotnie eksplorować nieznane ciało astralne. Na szczęście nie muszę. Są ze mną Kasia, Dorotka i jeszcze Michał, na którego zawsze mogę liczyć. Startujemy i… po 15 min ich gubię. Jestem sama, a wokoło obce tereny i mnóstwo kosmitów. Biegną, biegną i się nie męczą. Nic do mnie nie mówią, więc ja też nie zaczepiam. Lubię biegać w towarzystwie, ale lubię też sama, więc w sumie dobrze się czuję.
Staram się myśleć pozytywnie i patrzeć optymistycznie w przyszłość (choć generalnie jest to sprzeczne z moją naturą). Dogania mnie Michał, ale nie ten, na którego zawsze mogę liczyć, tylko inny i pyta, dlaczego nie biegnę z mężem. Budzi to we mnie poczucie krzywdy, choć przecież jeszcze wczoraj zaklinałam Pawła, żeby na mnie nie czekał, bo gdy opadam z sił, zaczyna mnie denerwować i trochę się na nim wyżywam. Ale teraz myślę sobie, że może w idealnym świecie idealny mąż powinien dotrzymywać mi towarzystwa w takich momentach. A mojego nie widać i nie słychać.
P: Na punkcie żywieniowym rozmawiam z „doświadczonym” biegaczem, który patrząc na słońce mówi: „Będzie masakra, połowa nie dobiegnie do mety, przynajmniej połowa”. Zastanawiam się, jak Magda sobie radzi. Wiem, że jest tuż za mną. Prosiła, żebym na nią nie czekał. Trochę zwalniam, nie wiem czy to troska, czy upał.
M: Jednak chyba jakaś zadra została, bo napęd mam taki, że doganiam nieszczęśnika. Paweł biegnie ze swoim kolegą Robertem i – choć ogólnie śliczne z nich chłopaki – to, powiem szczerze, jakoś tak słabo wyglądają. Jacyś tacy mało zadowoleni. Za to ja cieszę się niezmiernie i na ich widok najchętniej zamachałabym ogonem. Dobrze mi się biegnie i cieszę się, że się z tym moim mężem spotkałam. Bo jednak wspólne niedole łączą ludzi, a w takiej uprzywilejowanej szerokości geograficznej i spokojnych czasach, w jakich na co dzień żyjemy, to w sumie mało jest ekstremalnych wyzwań. Trzeba lecieć aż na obcą planetę, żeby scementować małżeństwo.
P: Mijamy 50. kilometr. Magda nas dogania. Jakaś taka rześka i pełna energii. Naprawdę z trudem możemy dotrzymać jej kroku.
M: Dobiegamy wspólnie do Piwnicznej, gdzie czeka na nas pyszny obiad. Wspaniale jest ten bieg zorganizowany. Jesteś głodny, to prawie za chwilę pojawia się jakiś punkt dożywiania, chce ci się pić, to prawie od razu możesz sobie uzupełnić zapasy. Obiad też jest świetny. Szwedzki bufet, więc sam sobie komponujesz. Możesz zdecydować, czy chcesz ziemniaka z solą i pomarańczą, czy z suszoną morelą. Jest tak przyjemnie, że trochę za długo tam siedzimy. Robert częstuje nas sokiem z buraków, jest leniwie i upalnie. W końcu wyruszamy w dalszą drogę i muszę was ostrzec: jeśli kiedykolwiek zapuścicie się w tamte rejony, nastawcie się na spore przykrości. Pod górę, w upale, po betonie, bez śladu cienia. Ten fragment trasy by nas zabił, gdyby nie Robert, w którego po burakach wstąpiło nowe życie. Próbuje nas zagadywać, ale tutaj akurat trafia na mur pełnego irytacji milczenia. Więc zaczepia innych wlokących się biegaczy, przypadkowych przechodniów i mieszkańców. „A co pan tam kopie, może to basen? To za rok wpadniemy!”. Może to wkurzyć, ale może też zająć głowę i odciągnąć od rozmyślań nad sensem wybranego sposobu spędzania najbardziej upalnej wrześniowej soboty wszechczasów.
P: Magda zjadła chyba z pięć ziemniaków i cztery pomarańcze. Mnie nie chciało się jeść. Kolejny fragment trasy był dla mnie najtrudniejszy. Wolę go nie wspominać.
M: Ten upał zabił w końcu także Roberta. Wleczemy się teraz we trójkę, ja zamykam oczy, żeby nie patrzeć na rozgrzane do czerwoności prefabrykowane elementy ze zbrojonego betonu.
P: Docieramy do lasu.
M: Przez drogę przepływa maleńki strumyk. Wszyscy się w nim kładą i polewają wodą. My też, chociaż Paweł – nie powiem – ma pewne opory, żeby się w błocie potaplać. Chwilę potem biegniemy przez wioskę. Miejscowi wynoszą nam przed dom wodę. Do picia i polewania się. Kocham tych ludzi.
P: Przed domami siedzą dzieci i podają nam wodę do picia. Magda pyta każdą napotkaną dziewczynkę, czy też zostanie biegaczką. Dziewczynki lekko zdziwione. Niektóre z przejęciem kiwają głowami.
M: Dobiegliśmy na kolejny punkt żywieniowy. Jem deser – pomarańcze z ziemniakiem. Spotykamy Celestynę – pewnie ją znacie, bo jest tylko jedna biegaczka o tym imieniu. Jest też znany fotograf biegowy. Spędzamy tam dużo czasu, żeby załapać się na jakieś zdjęcie, ale przypomina to trochę obserwacje przyrodnicze. Czekasz dwie godziny, żeby zaobserwować rzadkiego dzięcioła, a on przylatuje akurat wtedy, kiedy ty postanawiasz zjeść kanapkę. Tutaj odwrotnie – czekasz, aż fotograf zje kanapkę, tracisz nadzieję, odchodzisz i wtedy on wyciąga aparat.
P: Mam wrażenie, że to już końcówka trasy. Wszyscy jesteśmy w dobrej formie, mamy mnóstwo czasu i wiem, że uda nam się ten bieg ukończyć. Jeszcze tylko podejście pod Wierchomlę i jesteśmy w domu.
M: Podchodzimy pod Wierchomlę i nie jest tak strasznie, jak wszyscy opowiadali. Dobrze się idzie, a gdy jesteśmy na górze, to już prawie szczęście. Gdyby jeszcze było odrobinę chłodniej. Zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić, bo nas nogi bolą po tym polu chodzić…
P: Słońce powoli chowa się za drzewa i jest znacznie przyjemniej. Biegniemy spokojnie. Wiem, że trasę, która nam została, pokonamy bez trudu, więc się trochę odprężam. Magda śpiewa piosenkę o słoneczku, potem drugi raz, bo Robert ją o to prosi. Jakiś biegnący obok chłopak przyspiesza i zostawia nas w tyle.
M: Spotykamy Kubę, który ma gorszy dzień, trochę się przegrzał i teraz pod górkę łatwo go dogonić. Za to z górki zbiega jak zajączek z reklamy Duracella. Zupełnie jak nasza młodsza córeczka w Bieszczadach. Pod górkę – powoli i jękliwie, za to z górki „pstryk” i na pazurki. I tak się mijamy z Kubusiem w rytmie górka–podgórka. Zawsze to jakieś urozmaicenie, bo już trochę zaczynamy przypominać wracającą z frontu Armię Czerwoną. W końcu docieramy do takiej drogi, o której Paweł wyrażał się „łatwa i krótka, lekko pod górę i za chwilę będziemy już prawie na miejscu”. Przed nami biegnie atrakcyjna dziewczyna, Robert zaczyna z nią rozmawiać i po chwili zostajemy sami. Idziemy sobie spokojnie, bo przecież pod górkę nie biegamy, takie wprowadziliśmy zasady. W końcu mamy chwilę, żeby porozmawiać. Omawiamy więc wszystkie zaległe tematy, a trochę się tego nazbierało przez te 16 lat od ślubu. A ta „krótka i prawie na miejscu” droga ciągnie się i ciągnie, wije się i wije, i tak od zakrętu do zakrętu. I niby szeroka i łatwa, ale jednak trochę pod górę. Zupełnie jak to nasze małżeństwo.
P: Jakaś młoda kobieta mija nas na drodze i pyta, czy jeszcze się nie nagadaliśmy.
M: Końcówka jest trochę przykra, bo jednak się zmęczyłam. Szczerze mówiąc to potwornie się wlokę i straciłam motywację. Myślałam, że pójdę jeszcze na basen, oczywiście, żeby się schłodzić, a nie dlatego, że mam ambicje mieć 1200% dziennej normy na zegarku, a tu się okazuje, że chyba jednak nie zdążę. Czasami, gdy już zaczynam ledwo zipać, obecność Pawła działa mi na nerwy, bo on wydaje się nigdy nie być zmęczony. Tym razem jest inaczej, w końcu przebiegł o te 36 km więcej. Może to jest jakiś sposób na harmonię w związku?
Ostatnich parę kilometrów myślę już tylko o mecie. Mam taki pomysł, że wbiegniemy na nią razem, trzymając się za ręce. Będziemy wyglądać jak taka wspaniała, prawie filmowa para, jak jacyś podróżnicy – Elżbieta Dzikowska i Tony Halik na przykład. I wtedy na pewno ktoś zrobi nam zdjęcie i sobie je wydrukujemy i będziemy za pół wieku prawnukom pokazywać, jak fajnie można spędzać czas razem, niekoniecznie się kłócąc. Opowiadam o tych projekcjach Pawłowi, on patrzy na mnie dziwnie, ale nic nie mówi. Może myśli, że sprzeciw ostatecznie mnie dobije, że padnę na kilometr przed metą i odmówię kontynuowania tego biegu, związku i może życia w ogóle. No więc plan jest, meta też coraz bliżej, już ją widać, słychać aplauz kibiców, oto wbiega wspaniała para, Elżbieta i Tony, zmęczeni, ale nadal pełni uroku. Zostało ostatnich parę metrów, a tu nagle dobiega nas czyjś radosny śmiech. To w Kubę wstąpiły nowe siły, postanowił nas dogonić i szaleńczym skokiem razem z nami pokonać elektroniczną matę pomiaru czasu: „Pomyślałem, że tyle czasu razem biegliśmy, to i wbiegniemy razem”.
P: Magda, gdy już była bardzo zmęczona i zrobiła się trochę nostalgiczna, wymyśliła, że może ktoś nam zrobi zdjęcie na mecie, jeśli będziemy wyglądać jak para po wielu wspólnych przejściach. Na szczęście dogonił nas Kuba.
M: Parę dni później okazuje się, że jednak upolowaliśmy znanego biegowego fotografa. A raczej on nas, bo nie za bardzo wiemy, kiedy nam zrobił to zdjęcie. W każdym razie jest ono piękne, wspaniały krajobraz, szczęśliwi ludzie. Biegną zgodnie nóżka za nóżką. Patrzę i wzdycham z zazdrością. Chciałabym mieć taki udany związek jak para na zdjęciu.
Autorzy: Magdalena i Paweł Mrozowscy
Fot. tytułowa: Piotr Dymus
Tekst ukazał się w ULTRA #7