Kamil Hejna
Biegacz amator
LAMENT ŚWIĘTOKRZYSKI - L34

Nowa lamentowa tradycja

Święta Katarzyna, 12.11.2019

Lament Świętokrzyski- odpowiadając na wasze pytanie- tak nazwa się obroniła!

Można by pomyśleć, że dystans ponadjezusowych 34 kilometrów, oraz przyjazne wzniesienia starych Gór Świętokrzyskich, przyniosą przytulne lekkie potarganie skarpet, być może kilka dziur na pięcie, może nawet przed przydługim paluchem wielkim, lecz nic więcej. Lament powinnien być zarezerwowany tylko i wyłacznie dla zazdrosnego dystansu L80. A całą gromadę naiwnych biegaczy spotkał srogi zawód. Otóż piękno gór nie tylko mierzy się erotycznymi krągłościami szczytów, czy dalekosiężnych widoków, ale przede wszystkim intrygującą nieprzewidywalnością, wciągającą tajemnicą przyszłych i nie zawsze przez mgliste wyobrażenia widocznymi zdarzeniami. 

Zarówno lokalizacja biegu jak i ukształtowanie terenu dla dystansu L34 stanowi idealny początek dla zapoznania się z biegami górskimi. Oczywiscie można by dywagować, czy krótszy dystans nie byłby jeszcze lepszy, ale wg mojej oceny- nie! Koniec kropka.

Podczas odbioru pakietów, kilka znajomych i pożądanych twarzy, wesołego oblicza biegowej pasji. Wszystko odbyło się sprawnie, łacznie ze sprawdzeniem wyposażenia obowiązkowego. (Choć się spociłem, to nie mogłem zdjęcia obrócić)

Wracając do trasy. Przez kilkanaście kilometrów można się zdecydowanie rozgrzać, przed sympatyczną wspinaczką na Święty Krzyż, a później na Łysicę. [edit] Sympatyczną, ale tylko w przypadku usłużnej pogody, jaka była dzień przed i dzień po biegu. Ale nie w trakcie. No właśnie. Diabeł tkwi niczym drzazga pod paznokciem w tych na pozór małych niuansach. Tym razem tym na pozór nikłym, a po jakimś czasie ogromnym szczegółem był lament lejący się bez przerwy z nieba. Pamiętacie scenę z filmu "Forrest Gump", gdy bohater poznaje wszelkie rodzaje deszczu? Od mżawki, przez zacinający, równoległy do ziemi, a nawet padający od dołu. Coś w tym rodzaju poczuliśmy podczas biegu. Co w połączeniu ze wskazywaną przez bezduszny termometr temperaturą 4 stopni Celcjusza, a odczuwalną o wiele niższą, szczególnie gdy zawiało jak to w kieleckim; siało strach i zwątpienie, a poza niewybrednymi żartami prawdziwe zmartwienie dla orgów i rzeszy biegaczy. Część zeszła z trasy, część zostałą ściągnięta, conajmniej jedna z osób trafiła do szpitala wychłodzona (tu orgi zareagowały szybko i profesjonalnie). Sporo osób dotarło na metę wychłodzonych i styranych jak nigdy dotąd.

To co poczuliśmy podczas początku biegu, to przepiękne radowanie się puszczą jodłową, beztroskie wbieganie w strumyki i nieomylne kałuże, gdy już zdrowo w butach chlupotało. To wzajemne zmienianie się na prowadzeniu, w zależności od tego jak komu raciczki podawały. Sporo rozmów z przyjaznymi biegaczami, niejednokrotnie zazdrośnikami. To morze słów i nadziei na kolejne kilometry. Jeszcze podejście na Święty Krzyż nie dało się tak bardzo we znaki, jak już podklasztorne wiatry i przenikający coraz bardziej zmarźnięte członki żelazny chłód. Na punkcie odżywczym była ciepła herbata i zbawienny ciepły rosół. Oczywiście i owoce i kiełbasa, szkoda tylko, że zabrakło majonezu- oczywiście Kieleckiego. Po chwili wybiegliśmy ubrani jednak ponownie w kurtki przeciwdeszczowe, w dalszą trasę. 

Ręcę marzły. Głowa też, ino serce gorące. Postanowiłem się lepiej ubrać. Szukajac niespokojnie w plecaku rękawiczek, oddaliłem się od mojej grupy, na własne życzenie, krzyczałem- że dogonię. Niestety zziębnięte dłonie nie chciały współpracować, także schłodzona bułka (na szczęście min. z majonezem) i po chwili zgubiłem z pola widzenia waderę. Niespokojnie starałem się gonić, by niesamotnym dalej biec. Po kilkuset metrach usłyszałem przepiękną melodię w tym tajemniczym lesie- Kaaaammmmiiiiillll. Odpowiedziałem nie tylko słowem, ale i spotkaniem. Dalej ruszyliśmy naszą grupą w drogę. 

Nie, tym razem brak jest zdjęć z trasy. Zacinający deszcz oraz coraz bardziej przenikliwe zimno, zapadajacy zmrok i kłopoty kolejnych biegaczy zabrały chęć na walczenie z dobrym ujęciem. To co się wydarzyło, to zostało mocno zapisane we wspomnieniach i przy ciepłym ogniu z pewnością opowiedziane nie raz będzie. Podczas podejścia na Łysicę, na tą samą którą dokłądnie sześć lat temu odwiedziliśmy, w dodatku dokładnie tego samego dnia miesiąca i tygodnia (zdjęcia z tamtej wyprawy).

Zatem podczas podejścia na Łysicę zapadał zmrok, czołówki zaświeciły o jednej i tej samej godzinie, nikłym blaskiem by nie oślepiać w mlecznozimnej mgle. Wykręcane nogi, nazbyt często lądujące w obojętnych kałużach, niepewne zejście z góry i chłód, a właściwie zimno, co znalazło drogę aż do poziomu komórkowego, skutecznie wzmagało lament. Ale lament, który wytrwałych prowadził do ocalenia. Wielu nie dało rady, ale ci którzy pokonali swoje demony, obawy i strach, zaciskajac zęby, przezwyciężając kryzys, wrócą tu za rok z pewnością wzmocnieni. Bo jakże by inaczej nie lamentować, skoro boli! 

Zazwyczaj impreza organizowana przez biegaczy dla biegaczy ma dodatek tak potrzebnego imbiru, wzbogacającego podane danie. Tak było tym razem. I choć nie obyło się bez strat, to było przepieknie!