Drużyna piwoszy (Beer Runners) jako jedyna z Polski pokonała w zeszłym roku najdłuższy i najcięższy z dystansów UTMB®. Nezwykła relacja Jarka Felińskiego z tej wielodniowej eskapady wprowadzi was w piękny świat górskich przełęczy, alepjskich wschodów i zachodów słońca, ale też skrajnego wysiłku fizycznego, którego doznać mogą tylko nieliczni.
W tegorocznej (2018 r.) edycji PTL® z morderczym dystansem zmierzą się dwa polskie teamy: "beer runners" w składzie Jarosław Haczyk i Eligiusz Olszewski oraz "UltraTarnow & UltraMind" w składzie Maciej Piotrowski i Tadeusz Podraza!
#UTMBultraweek
Pięć lat temu. Wrzesień 2012. Niedzielne przedpołudnie. Polski stoliczek w kawiarni przy Rue du dr Paccard, głównym deptaku Chamonix. Rozmowy i emocje wśród siedzących przy nim biegaczy są pełne ambiwalencji. Radość z ukończenia wymarzonego UTMB miesza się z żalem, że jesteśmy finiszerami mocno kadłubowej, zredukowanej przez załamanie pogody do stu paru kilometrów edycji biegu. Satysfakcję i rozczarowanie miksujemy z czerwonym winem. Nagle przed naszymi oczami rozgrywa się parominutowy spektakl. Ludzie wstają od stolików, zaczynają się brawa, spacerujący rozstępują się... Środkiem ulicy szybkim krokiem maszeruje trzech facetów w średnim wieku. Zmęczeni, nieogoleni, ubłoceni. Stroje niby biegowe, ale plecaki ponad miarę wypchane. Na twarzach lekkie, jakby zakłopotane uśmiechy. Przechodzą w szpalerze już nie braw, lecz owacji. Wydaje się, że unosi się wokół nich jakaś aura, niematerialny bąbel, otulający jakąś tajemnicę. Niosą ją ze sobą razem z przeżyciami paru ostatnich dni.
Takie było moje pierwsze zetknięcie z PTL. I początek fascynacji tym wyzwaniem. Jednak myśl o ukończeniu takiej wyrypy początkowo odbija się od warunków postawionych przez organizatorów. Petite Trotte à Léon, Truchcik Leona, napompowane UTMB z przerośniętym ego to dystans ok. 300 km, z reguły 30 tysięcy metrów pod górę (trasa co roku jest inna). Nie ma oznaczonego w terenie przebiegu, więc nawiguje się po tracku GPS, w większości poza szlakami, a często wręcz poza ścieżkami. Średnia wysokość między 2000 a 2500 m n.p.m., kilkanaście przełęczy ponad 2500 m, a kilka ponad 3000 m n.p.m. Punkty kontrolne co 10 godzin. W wyposażeniu obowiązkowym poza standardem są jeszcze: raki z 10-milimetrowymi zębami, płachta biwakowa, powerbanki, apteczka, na niektórych odcinkach kask. Do tego nadajnik przekazujący naszą pozycję oraz odbierający komunikaty od orgów, z czerwonym guziczkiem wzywającym śmigłowiec ratunkowy... Wszystko daje jakieś 7–8 kg dźwigania.
To wszystko budzi pokorę. Ale w końcu okazuje się, że wszystko, co robisz przez parę lat, te wszystkie UTMB, Rondy, Malofatranskie i Prazskie Stovki, Biegi 7 Szczytów, są po to, żeby nabrać tej bezczelności i odwagi, by stanąć na starcie w Chamonix nie w piątek, ani nawet nie w środę, ale już w poniedziałek, o 9 rano. No i sprawa najważniejsza. To się robi drużyną. Dwu- lub trzyosobową. Z trójki jeden może odpaść. Dwóch musi dojść do mety. Ta konwencja z każdym kilometrem przebytej trasy nabiera sensu.
Pierwszy telefon wykonałem do Jarka Haczyka, którego zapamiętałem ze spokoju i pogody ducha na trasie B7S. A Jarka kolegą jest Eligiusz, który w 2015 r. już raz mocował się z PTL i udało mu się wtedy dotrzeć do 200. kilometra. Tym sposobem powstał team BEER RUNNERS. Aby się zgłosić, trzeba wypełnić dość szczegółową ankietę opisującą dotychczasowe biegowe i górskie doświadczenie członków zespołu. Jedna osoba musi mieć ukończone UTMB lub Tor des Geants. Na tej podstawie orgowie podejmują arbitralną decyzję o akceptacji lub odrzuceniu zgłoszenia. Wpisowe standardowo kosztuje 1 euro od osoby za kilometr trasy.
Podczas odprawy dzień przed startem Lucio, projektant trasy, po wielokroć powtarzał, że fragmenty oznaczone na mapach na czerwono nie są niebezpieczne, tylko wymagają bardzo, bardzo, bardzo dużej koncentracji. Szczególnie w nocy. Bardzo, bardzo, bardzo nas Lucio uspokoił. Wystartowaliśmy. Na pierwszym, ulicznym kilometrze tradycyjne życzenia od kibiców: „ Have a nice week!”. Pogoda jest piękna. Lecimy. Pierwszy dzień nauczył nas właściwie wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć o PTL. Tego na przykład, że tu się nie biega. Bo albo jest bardzo stromo pod górę, albo jest jeszcze stromiej i trzeba kuluarem się wspinać do grani z pomocą rąk. A jak jest w dół, to np. po osypującym się piarżysku. A jak płasko – to trawersem po zwierzęcej ścieżce szerokiej na stopę. Albo klucząc po głazach, starając się znaleźć kompromis między kierunkiem „gdzie łatwiej”, a kreską wyświetlającą track na ekranie smartfona. Nauczyliśmy się też, że w trzyosobowym zespole jakiś kryzys jest zawsze. Eli wystartował z poważnymi problemami żołądkowymi, przez co przez kilkanaście godzin był cieniem samego siebie. Jarek przez obowiązki zawodowe nie mógł przed biegiem w pełni wypocząć. Ja, tuż przed zmierzchem, przy jednym z upadków uszkodziłem palec dłoni (po powrocie do Polski okazało się, że złamałem kość śródręcza i skończyło się gipsem). Tego pierwszego dnia uczyliśmy się swoich mocnych i słabych stron. Kto mocniej podchodzi, a kto szybciej zbiega. Dopracowywaliśmy nawigację. Jednocześnie każdy krok naprzód przenosił nas w sferę piękna na co dzień niedostępnego. Widok z pierwszego na trasie trzytysięcznika – Mont Buet – na zachodzące słońce, na daleki Mont Blanc, jako jedyny z wierzchołków owinięty czapą zaróżowionych chmur, zauroczył nas i uświadomił, jak bardzo nam zależy, żeby ta przygoda trwała jak najdłużej.
Pierwszy wypoczynek w zimnym, podszytym wiatrem wielkim namiocie. Dla mnie – tylko rozprostowanie kości. Nie udało mi się zasnąć. W sumie, w ciągu tygodnia spaliśmy ze 12, może 14 godzin. Staraliśmy się napierać do późnej nocy, tak żeby odpoczynek przypadał na te najtrudniejsze godziny, między 2 a 5 rano. W niektórych schroniskach można było się przespać do woli, w innych – ze względu na brak miejsc – tylko dwie godziny. Drugi dzień widokowo był chyba najpiękniejszy. Wspinaczka wzdłuż jęzora lodowca i lejących się z niego kilkusetmetrowych wodospadów na przełęcz Fenêtre Arpette i piękny, choć trudny technicznie, trawers do schroniska Cabane Orny były jak spełnienie marzeń. Zaczęliśmy identyfikować niektóre zespoły, szczególnie te, z którymi mijaliśmy się na trasie, tworząc czasem kilkunastoosobowy pociąg. Byli więc: „Chińscy zwiadowcy”, „Indonezyjczycy z dziewczyną, która fantastycznie zbiega”, „Indonezyjczycy bez dziewczyny”, „Twardy Włoch z wielkim nosem”, „Kolumbijczycy” itd.
Druga noc to czas wchodzenia w psychiczny tunel, do którego mają dostęp tylko bodźce niezbędne do poruszania się naprzód. Odczuwanie własnego ciała, topografia terenu, dostarczanie energii, komunikacja z kolegami. To jest ważne. Wszystko inne dociera trochę jak spod zaparowanego szklanego klosza, nieco rozmazane i zniekształcone. Jeśli jest jakiś problem, staramy się go natychmiast rozwiązać i nie rozpamiętywać. Moje superwygodne hoki nie wytrzymują ostrych krawędzi skał i zaczynają się rozpadać. Oklejone samoprzylepnym bandażem ewoluują w model „Hoka PTL17” i łaskawie niosą mnie aż do Morgex, gdzie czekają zapasowe buty. Eli po fatalnej wywrotce łamie kijek i rozcina o kamień mięsień na nodze. Rana jest długa, głęboka, ewidentnie do szycia. Jarek w ciągu paru minut odkaża ją i majstruje taki opatrunek, że lekarz przy jego zdejmowaniu tydzień później był pełen uznania. Bardzo poważnie wyglądający krwotok z nosa jednego z kolegów też udaje się jakoś opanować.
Trasa mnoży atrakcje. Fragmenty porównywalne z Orlą Percią, czasem z ubezpieczeniami, a czasem bez, pokonywane o trzeciej w nocy robią (szczególnie na mnie) spore wrażenie. Co innego Eli, który ze swoim wspinaczkowym doświadczeniem czuje się jak u siebie. Jeden z odcinków przeszedłem tylko dzięki temu, że pokazywał mi krok po kroku stopnie w skale, chwyty na ręce i mówił, którą kończynę kiedy obciążyć. Któregoś wieczoru organizatorzy przysyłają wiadomość o zmianie trasy na alternatywną 8A. Potem następny komunikat, trochę niejasny, który większość zespołów interpretuje jako uruchomienie alternatywy 8B. Całe zamieszanie kończy się nadrobieniem przez nas ok. 4–5 km. Awantury nie było. Na 200. kilometrze takiej wyrypy nie ma miejsca na negatywne emocje.
Gdzieś w połowie trasy pojawiło się dominujące uczucie, że nie ma mowy, żeby któryś z nas odpadł. Że radość na mecie będzie o połowę mniejsza, jeśli któregoś z nas by zabrakło. Że zainwestowany przez każdego z nas wysiłek przekłada się na odpowiedzialność za drugiego. Jak bardzo górnolotnie by to nie brzmiało, tam i wtedy nabrało bardzo konkretnego kształtu. Tego biegu na naszym poziomie wytrenowania nie da się zrobić solo. Konwencja „rzeźnikowa” dodaje masę punktów do motywacji. Obok tych wszystkich ekstremów wyświetlał się wokół nas film o najpiękniejszym, dzikim kawałku świata, o orłach kołujących na trzech tysiącach metrów tuż koło nas, o wschodach i zachodach słońca, oglądanych na tle morza ośnieżonych wierzchołków, o kaskadach huczących w ciemnościach pod wiszącymi mostkami...
Trzeciego dnia pogoda zaczęła się zmieniać. W ciągu następnych 48 h, poprzez „mgliście”, „deszczowo”, „ulewa”, aura dotarła do stanu: ujemna temperatura i 15 cm śniegu pod stopami na wysokości 2000 m i wyżej. Wykorzystaliśmy wszystkie ciuchy, które mieliśmy. Całe wyposażenie obowiązkowe okazało się niezbędne. Przekimaliśmy nawet godzinkę w środku nocy na wysokiej przełęczy otuleni foliami, wtuleni jeden w drugiego, pod płachtą biwakową. Organizatorzy zaczęli trochę panikować. Na moment wstrzymali nawet kilkanaście zespołów, które miały przymusowy odpoczynek stłoczone w unoszonym przez wichurę namiocie. Trochę trwało, zanim podjęli decyzję o kontynuowaniu wyścigu. A kiedy decyzja już zapadła, wypychali nas na szlak, abyśmy grań prowadzącą na Mont Joly, określoną w road-booku jako ryzykowną, przeszli przed zmierzchem.
Ostatni dzień był dla mnie bardzo trudny. Chłopaki swoje kryzysy przetrwali wcześniej, a im bliżej końca, tym swobodniej ciągnęli do przodu. Takie przynajmniej robili wrażenie. Natomiast mnie sytuacja z pogodą dołowała. Zaczęła mi się kojarzyć z Tor Des Geants z 2015 r., kiedy organizatorzy w podobnych warunkach przerwali bieg. Przestały mi się zgadzać wyliczenia. Niby mieliśmy solidny zapas, ale zmęczona głowa ma swoją logikę. Ogarnięcie ostatnich 60 km na jedno tempo, bez snu, wydało mi się niewyobrażalne. A taki był plan. Wcześniej mieliśmy już taki przebieg, ale to było drugiego dnia, kiedy byliśmy o wiele bardziej wypoczęci. A na sam koniec zostało jeszcze potężne, prawie dwukilometrowe (w pionie) podejście i trudna technicznie stromizna w dół, do doliny rzeki Arve, nad którą leży upragnione Chamonix. Musiałem się bardzo zmobilizować na tę końcówkę. I nawet nieźle poszło.
Po drodze do mety mieliśmy jeszcze wspaniałe spotkanie z kibicami, polską rodziną od niedawna mieszkającą w Chamonix, która specjalnie, w środku nocy, podjechała do schroniska przed ostatnią dwudziestką, żeby dodać nam otuchy. Za to jak już zeszliśmy na płaskie, a do mety zostało ostatnie 6 km spaceru z Les Houches do mety na Place du Triangle de l'Amitie – puściło wszystko. Głowa, ciało, motywacja. Jarek i Elek dogadywali, dogryzali, pocieszali mnie, na wszelkie sposoby starali się mnie zmobilizować, żebym nie zaległ gdzieś na krawężniku kilometr przed metą. Z ich pomocą, zgięty wpół, zawieszony na kijach, lazłem cichymi uliczkami Chamonix, tym wymuszonym pokłonem dziękując górom za to, że mnie puściły.
Sporo w tej relacji wielkich słów i dramatyzmu, ale nie da się ukryć, że to impreza, która swoim formatem nieco przerosła moje wyobrażenia. Nie tylko co do trudności, lecz także intensywności doznań. Dlatego radość i spełnienie na mecie były nieporównywalne z niczym, co w bieganiu przeżyłem do tej pory. Więc może akurat przy tej okazji wcale nie trzeba się wstydzić tych większych niż zwykle słów? A tak w ogóle, to było po prostu fajnie. Najlepiej, jak być mogło. Dzięki, chłopaki! A statutowy trunek – owszem, degustowaliśmy na trasie. Z umiarem, ale konsekwentnie. Nazwa zobowiązuje!
Tekst: Jarek Feliński - Ma zaliczone UTMB (dwukrotnie), Tor des Geants, PTL i setkę biegów w Polsce, Czechach i na Słowacji (które pozwoliły przygotować się do pierwszych trzech). Nie zaprotestuje, kiedy bieganie określi się jako drogę do samopoznania i rozwoju świadomości. Największa biegowa przyjemność: gonić za śmiechem córeczki Zosi z Runka do Krynicy przy zachodzącym słońcu.
Zdjęcie główne: Piotr Oleszak
Tekst ukazał się w Magazynie ULTRA#13