13.10.2018 Cisna
Hyundai Ultramaraton Bieszczadzki
start jak zwykle z mężem Tomkiem (Gawełki Team)
Piękne 52 km, z cudownymi widokami jesiennych Bieszczad złocących się w słońcu.
Pomimo dużych nerwów przed startem (bo to w końcu pierwszy ultra i człowiek nie wie, co może się wydarzyć), biegło mi się bardzo dobrze. Już na starcie ustawiliśmy się lekko z tyłu, bo w końcu nie było w planach ścigania (przecież z kim, jak to impreza mistrzowska i naprawdę sami mistrzowie w pierwszym rzędzie) nie było w planach poprawiania wyników (bo takich na tym dystansie nie mieliśmy jeszcze wcale), głowa spokojna, biegniemy swoje.
Poranny chłód dawał komfort biegania i pierwsza połowa trasy zleciała nie wiadomo kiedy. Niemniej ciągła informacja z zewnątrz, że jestem 3 powiększała tylko uśmiech na twarzy. Sama byłam zaskoczona jak dobrze się biegnie. Postojów na trasie praktycznie nie było, tylko szybkie uzupełnienie wody na punktach. Nie czułam nawet potrzeby na uzupełnianie magnezu, czy zjedzenia czego kolwiek. Cały czas biegłam, wykorzystując ten dobry stan, bo wiedziałam, że przecież kiedyś to się skończy. Słońce coraz mocniej grzało i cudownie oświetlało złote, czerwone i rude lasy. Było bosko!
Wszystko sypnęło się, kiedy połowa naszego teamu zaczęła czuć się gorzej, kontuzja plus kilka dodatkowych niedyspozycji sprawiło, że Tomek zaczął zostawać w tyle. Zwolniłam, czekałam, że za chwilę mnie dogoni, a on tylko machał żebym biegła. Biegłam powoli cały czas mając nadzieję, że mnie dogoni, ale z każdym km docierało do mnie, że tak nie będzie. Zaczęłam się łamać, bo po pierwsze nie wiedziałam co tak naprawdę z nim się dzieje, a po drugie takiej sytuacji nigdy nawet nie omawialiśmy. To, że jak ja odpadnę to on ze mną zostanie, to zawsze było jasne, ale odwrotna sytuacja nawet nie przeszła nam przez głowę. Przecież to on jest szybszy, silniejszy...co miałam teraz robić? Ta bitwa myśli, łzy bezradności i spowodowane tym zwolnieniem sprawiły, że niepostrzeżenie spadlam na 4 miejsce, i wtedy wiedziałam już, że nie mogę tego mężusiowi zrobić, że on na pewno chce żebym walczyła do końca.
I tak było, były kryzysy, bole różnych części ciała, okropne skurcze (cały magnez został u Tomka w plecaku i bardzo tego żałowałam) odciski, otarcia i co najgorsze okropne pragnie, bo zrobił się spory upał i cały zapas wody skończył mi się na jakieś 10 km przed meta, przy największych przewyższeniach, wymagających sporego wysiłku. Już myślałam że będę błagać przypadkowych turystów o wodę, ale na szczęście z pomocą przyszedł mi bardzo znany fotograf. Potem były już miliony różnych myśli (jakie to niesamowite co w takiej głowie się dzieje, lubię to).... Przy tym wszystkim co przetoczyło się przez moją głowę, co chwilę wracała myśl jak jest pięknie, bajkowo i niesamowicie, że jestem tu i teraz, że cały czas biegnę, że robię swój pierwszy ultra maraton i to w tak cudownych okolicznościach, że mam siłę i pomimo wszystko czuję sie naprawdę znakomicie (choć chwilami miałam ochotę kogoś zabić, ale akurat nikogo nie było) że pomimo, iż pół trasy biegnę zupełnie sama to cały czas daję radę, że jestem mamą 3 najwspanialszych dzieci i mam cudownego męża, który jest częścią tego, że właśnie jestem taka Szczęśliwa, a przed oczami miałam hasło ze znanego magazynu dla biegaczy, które nieustannie w momentach kryzysu do mnie powracało "ULTRA JEST KOBIETA" i w tej chwili to ja Nią właśnie byłam, łzy płynęły już same.... Dotarłam na metę z radością, zajmując 4 miejsce wśród kobiet. Tomek na szczęście też dotarł cały i zdrowy (i oboje zostaliśmy ultrasami), a popołudnie w gronie przyjaciół i podium w gronie najlepszych biegaczek tylko spotęgowało odczucie szczęścia, a dzisiaj walczę ze schodami we własnym domu, które do tej pory były dla mnie prawie niezauważalne, to teraz wywołują odruch paniki.