Marcin Rosłoń
Biegacz amator
FLEXISTAV BIEG ULTRA GRANIĄ TATR

Na(Grani)

Warszawa, 21.08.2017

Pamiętam swój ból w drodze na Ciemniak cztery lata temu. To była dłużyzna bardziej bolesna niż w kiepskim polskim filmie. Ale nie wyszedłem z kina. W tym roku znów ruszyłem w stronę Ciemniaka przez Dolinę Tomanową z Ornaku, ale z innym nastawieniem. Nie mruczałem pod nosem: „Widzę ciemność, ciemność widzę”, bo trzecią edycję Biegu Ultra Granią Tatr widziałem w znacznie weselszych barwach. Wszystko z boku wygląda trochę inaczej.

Pobieżne spotkanie

W 2013 roku, gdy pojawiłem się w Zakopanem, wszystko było dla mnie nowe. Nie znałem Tatr, nie wiedziałem jakie założyć buty, więc postawiłem na solidnie ściachane, ale sprawdzone x-talony 212. Miałem ulubioną niebieską wiatrówkę, pod nią przylegającą pierwszą warstwę, krótkie spodenki, pewne skarpetki, plecak pełen przygód z zapasem żarcia, kamerkę go pro w dłoni i cholerną ciekawość, która pchała mnie w te nieodkryte góry. Kręciłem reportaż „Na grani” dla CANAL+ SPORT, więc miałem dodatkowy bodziec, żeby dobić do mety i nie dać plamy. Nade wszystko chciałem poznać Tatry, choćby pobieżnie, bo nie jeździłem w nie jako dziecko, ani jako nastolatek. Co robiłem ze swoją młodością? Kopałem piłkę, zamiast łazić po szlakach i schroniskach.

Cztery lata temu miałem za sobą już różne maratony, Rzeźnika, Supermaraton Calisia, Karkonoski, Stołówki, TDS, nieudany start w UTMB (uraz Achillesa). Tym razem, na trzecią edycję BUGT, znów przyjechałem z tą samą ekipą – operatorem Piotrem Dudkiem i dźwiękowcem Jerzym Petryką, żeby nagrać relację z zawodów. Krótszą, bardziej dynamiczną, żeby nie powielać poprzedniego nagrania.  Niby to samo, ale inaczej. Biuro zawodów, wywiady z organizatorkami, potem przed startem, w drodze, na szlaku, wierchu, zbiegu, na mecie, obrazki z grani, z punktów kontrolnych i do bazy. Proste, nie? Wtedy nieprzytomni wracaliśmy w nocy, nie wiem do diabła, gdzie nam się tak spieszyło! Do tego czekała na nas niespodzianka w Kuźnicach, czyli blokada na przednim kole naszego busa. Jakoś udało się ominąć drobne przeszkody i w zdrowiu wrócić do domu. Wtedy było warto!

Drugie życie

Plan tegorocznej wyprawy jak zwykle był prosty. Jedziemy, nagrywamy, ja biegnę z kamerką część trasy, ekipa obstawia start, metę, punkty kontrolne, szlaki w ich pobliżu, śpimy, powrót. Robiliśmy to już wiele razy, rozumiemy się bez słów. No dobra, czasem się sprzeczamy, ale o jakieś duperele, bo zawsze wydaje się, że jest mnóstwo czasu, że wszędzie się zdąży, a potem nagle ten czas się kurczy, ucieka i nie sposób go dogonić. Nawet przy biegu ultra. I zawsze jest to cholerne uczucie, że nagranie wyjdzie do bani. Bo nawali kamerka, bo zapcha się karta, bo będzie gleba i obiektyw, no i moja gęba pójdą w drobny mak na tatrzańskim granicie.

W tym roku wspierał mnie James Artur Kamiński, kompan z naszej Kingrunnerowej paczki. Archiwalne numery ULTRA trafiły do pakietów startowych. To zawsze dla tych pism, które wydajemy z sercem i pasją, dla naszych papierowych dzieci, szansa na lepsze życie po życiu. Bo może część z nich trafi do nowych ultrasów, których jeszcze nie znamy, a może ogrzeje w kominkach Wasze domy. Zawsze to lepsze niż najprostsze oddanie na makulaturę. W biurze zawodów błyskawicznie ustaliliśmy z Moniką Strojny wszystkie detale naszej współpracy i poruszania się podczas zawodów. Dwa bilety na kolejkę na Kasprowy dla ekipy, kontakty z kim zabiorą się do schroniska, na Ornak, godziny odjazdów, plakietki z napisem TEAM, etc. Nieprzemakalne mapki na drogę i na kwaterę szykować sprzęt (kamera, aparat nagrywający w nocy, trzy go pro, zapasowe baterie, karty, światło, statywy i cały ten szpej). Odprawa zakończona, z Jamesem nagadaliśmy się ze zgrają ultraznajomych, zwinęliśmy nasz skromny kramik i zaczęliśmy obmyślać plan wspólnych działań. Zapomnieliśmy o kolacji, ale niezawodna ekipa miała zapas kabanosów, paluszków i duże opakowanie sera topionego. Ja dorzuciłem paczkę chipsów z bananów z chilli – odkrycie mojej Żony!, do tego po małym piwku i w kimono. Mistrzowska kolacja!

Zsynchronizujmy zegarki

Pobudka po drugiej w nocy, znów szybka analiza szlaków na Kończysty Wierch, gdzie mieliśmy przeciąć trasę pierwszego zawodnika. Poszedł jeszcze szybki zakład o piwko z Jędrkiem Maćkowskim (odgrubasadoultrasa.pl), że nie mamy szans zdążyć przez Trzydniowiański ze startu wspólnego przed liderem. Bo mocarze, bo się będą napędzać, bo pierwszy płaski odcinek polecą po 3:00/km, bo mamy stare kolana, bo tam podejście to ostra sztajcha, bo jeszcze będziemy w locie nagrywać, zero szans. Poszło, robimy swoje, trzymamy się pierwotnego planu. Ciuchy na grzbiet, nasze wesołe TRAIL skarpetki  by Nessi na stopy, ta sama wiatrówka co 4 lata temu, koszulka na zapas, dwa żele, dwie kanapki z nocnego śniadaniowego prowiantu, dwie krówki ciągutki, woda w butelce i do auta. Na starcie kilka wywiadów, a potem wspólne odliczanie, wrzutka startu na fb Ultra i przed siebie. Nocne ultrasów rozmowy, po 6 km odbitka w lewo na czerwony szlak i wspinaczka. Ostra, dynamiczna, wyczerpująca. Musimy zdążyć, cenny zakład, piwko wiadomo, hahaha! Trzydniowiański zdobyty, droga na Kończysty w potężnej wichurze, Jamesa aż zmiotło na trawę. Śmiech zmieszany ze świadomością o potędze Tatr, że to przecież połowa sierpnia, a co musi dziać się z człowiekiem przy takim wietrzysku zimą?! Wstawał piękny dzień, szukaliśmy jakichś sylwetek na grani, ale na Kończystym majaczyły tylko dwie pomarańczowe kamizelki. W stronę Jarząbczego Wierchu ruszyła ta trzecia, z wielkim jak na biegacza plecakiem. To był Piotr Dymus, który wyruszył ze swoim obiektywem na spotkanie ultrasom. Dobiliśmy na górę, poznaliśmy Karolinę Nowakowską (Karolina in motion) i Miłosza Szarka, zostawiliśmy im znalezioną zieloną wiatrówkę (do odbioru u organizatorów!). Czekaliśmy przy wesołej rozmowie na coraz cieplejsze promienie słońca i na Bartka Gorczycę i kolejnych biegaczy. Karolina poczęstowała nas kawą, jej dwa łyki były jak spełnienie największego z marzeń. Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że przed nami cudowny dzień, kolejna niesamowita chwila do kolekcji. Ruszyliśmy na wspaniałą trasę trzeciej edycji Biegu Ultra Granią Tatr!

Co zapamiętam?

Zapach kawy z termosu, uśmiechy ultrasek i ultrasów, ból kolan na zbiegu z Ornaku, bezbłędny smak nektarynek i wybitne brownie z malinami na pierwszym punkcie, nagrywanie rozmówek i ujęć, przy których nie czuć bólu, ani zmęczenia, niezwykłą grań o świcie, wicher, który zwalał z nóg, świetny czas z Jamesem, pyszne piwko i najpyszniejszą zapiekankę w Yurcie, do której zbiegliśmy z Przełęczy Kondrackiej, a potem szaloną pogoń za Robertem Faronem, gdy nagle za plecami pojawił się Marcin Rzeszótko. Nagraliśmy obu i wtem jak grom z jasnego nieba przyszła refleksja: „Cholera, kto wygra?!”

- Za nimi!!!

Pomysł Jamesa był spontaniczny i zaczęliśmy realizować go bez zwłoki, z tym że nasze nogi nie niosły tak dziarsko jak Faronowe i Rzeszótkowe. W głowach bieg myśli: „Może bus będzie jechał”, „Może ktoś nas podrzuci, byle nie koniem, żeby ich nie zamęczać!”. Dobiegliśmy do rozwidlenia, Faron i Rzeszótko w oddali wyglądali już jak krasnoludki, a my z rękami w nocnikach coraz dalej od nich. Nagle spojrzałem, stoi rower. Wydarłem gębę na pół Kuźnic:

- „Czyj to rower?!”

Na ławce z boku siedziała Mama z synkiem, na trawniku leżał mały rowerek, na dużym siedział Tata, obok siostra, wszyscy w kaskach. Szybko jako ojciec przeanalizowałem, że pewnie nastąpiło jakieś przeciążenie na wycieczce, albo wywrotka i niezbędna była krótka przerwa.

- „Pożyczcie rower, oddam za 10 minut, muszę ich dogonić!!!” – w ich oczach dostrzegłem więcej strachu niż zrozumienia, byli zajęci swoim synkiem, a nie finiszem dwóch herosów. Chwyciłem się ostatniej szansy, nim było po herbacie.

- „Zostawiam w zastaw kamerę z bezcennym materiałem, wracam za 10 minut, słowo!” – już nawet nie patrzę w ich stronę, wsiadam na rower, słyszę tylko:

- „Ale na pewno wrócisz?”

- „Na bank!” – wrzasnąłem już przez ramię i pognałem w dół do COS-u. Czułem się jak miś w cyrku. Pędziłem, a z boku przyglądali mi się turyści. Cisnąłem ile sił w nogach, minąłem Marcina, dopadłem Roberta. Odwrócił się, powiedział między dwoma głębokimi oddechami: „Cześć Rosół”, ale spoglądał dalej, podkręcił tempo, choć było bardzo szybkie, a w nogach 70 km i 5000 m przewyższenia. Włączyłem telefon, nagrywałem kontrolując kierownicę i drogę, wreszcie meta, szalony sprint. Zza zakrętu wyłonił się pościg. Dogrywka finiszu, za chwilę pstryknąłem fotkę trzeciemu Przemkowi Sobczykowi. Wracam spełniony, żeby oddać rower. Dopiero teraz zauważyłem, że to delikatna damka, zsiadłem i prowadzę, żeby niczego nie popsuć w drodze pod górę do Kuźnic. Dostrzegłem miłą rodzinkę, ale Oni byli w lekkim szoku:

- „Czemu prowadzisz rower?” – spytali niepewnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że scena wygląda tak, jakbym urwał łańcuch, złapał dwie gumy, albo zmasakrował ramę. Wytłumaczyłem, że nie chciałem go nadmiernie zamęczać, wystarczyła jazda bez trzymanki w dół. Podziękowałem, obiecałem, że kiedyś postawię lody, wróciłem na metę, wrzuciliśmy filmik z szalonego finiszu. Oklaskiwaliśmy z Jamesem biegaczy, wsunęliśmy pyszny krem z buraków, wyśmienitą kaszę z warzywami. O, wiem co jeszcze doskonale będę pamiętał. Smak kompotu, który wszyscy poza nami omijali do wieczora szerokim łukiem. Był wyśmienity! Wypiliśmy po 4 kubki, piwko zostawiając zawodnikom. A wieczorem wróciliśmy na zalaną deszczem metę, by  dalej dopingować niezłomnych ultrasów.

PS. Relacja z BUGT 2017 pod koniec sierpnia w CANAL+ SPORT w kolejnym odcinku programu „O co biega?” (środa, 30 sierpnia, godz. 18:30). Wtedy będziemy już z kamerami w drodze na UTMB. Tam też już byliśmy i nagraliśmy „Morderczy bieg”. Ale okazuje się, że warto wracać. Do zobaczenia!