Redakcja KR
Duch Pogórza - Upiór

Na przekór temu, którego nazwy się nie wymawia

Pogórze Przemysko Dynowskie, 09.04.2020

Na ten bieg czekałem, czekałem przez cały rok… Rok temu dostałem tu porządny łomot, po którym zarzekałem się, że już nigdy ultra na pętlach… Dojmująca jest ta świadomość, po pierwszej pętli, że jeszcze trzeba to samo przechodzić, po raz drugi i trzeci, szczególnie jak niespecjalnie idzie… Minęło kilka godzin, udany afterek, masa znajomych i szybko zmieniłem zdanie…

Tekst: Paweł Kosin, Zdjęcia: Ultra Zajonc

Ostatni weekend marca, w zasadzie Duchem Pogórza otwieram poważny sezon. Nie wiem na ile jestem przygotowany, bo od miesięcy klepałem asfalt z myślą o maratonie, jednak ten, którego nazwy się obecnie nie wymawia pokrzyżował szyki biegaczom na całym świecie i z Paryża została jedynie bułka paryska… Skoro jednak na Pogórzu ten, którego nazwy się wymawia, ostatecznie nie dotarł i Duch Pogórza nie został odwołany to decyzja mogła być tylko jedna, lecę stówkę!

Pakiecik odebrany w piątek po południu, kilka słów ze znajomymi, jeszcze 2 godziny drzemki i idę na start biegu. Mroźna noc, mimo, że do północy brakuje kwadransa w strefie startu jasno jak w dzień. Kilkadziesiąt czołówek świeci we wszystkie strony. Większość podskakuje, rozgrzewa się, odliczając do startu. Podjąłem decyzję, że mimo 7 stopni poniżej zera nie ogacam się, getry ¾ , na górę koszulka z długim rękawem i cienka wiatrówka. Jest ok, dla biegaczy z mojej kategorii wagowej solidna tkanka tłuszczowa jest w takich wypadkach doskonałą warstwą izolacyjną.

W plecaku w zasadzie mam tylko rękawiczki, 2 buffki i zalecaną folię NRC. Rezygnuję z płynów, na pierwszej pętli pić się nie będzie chciało, zresztą na tych 33 kilometrach będzie aż 4 punkty żywieniowe, tam nigdy niczego nie brakuje.

Wybija północ, ruszam w małym tłumie kilkudziesięciu biegaczy na trasę. Spokojnie, bez gonienia, na to będzie czas. Sto kilometrów po górkach to na dziś nie jest dla mnie taka oczywista bułka z masłem, tym bardziej, że rok temu nauczyłem się, że lekceważyć tej trasy nie można. Pierwsze kilometry spokojnie, na razie staram się wszystkie górki pokonywać biegiem i trzymać względnie spokojny oddech. Zbiegamy do wsi, asfaltem kilkaset metrów i jest pierwsza kładka nad Sanem.

Księżyc w pełni bardzo mocno oświetla drogę, wyżowa aura sprawia, że nie ma nawet drobnego obłoczka, który by to światło rozpraszał. Dzięki suchemu i mroźnemu powietrzu nie ma mowy o mgle, która w zeszłym roku tak niewiarygodnie rozdawała karty na trasie podczas nocnej części biegu. Pierwsze mocniejsze podejście tuż za rzeką, chorągiewki oznaczające trasę ustawione dosłownie co 20 metrów, a bywa, że i gęściej, nie ma możliwości zgubić trasy. Mijam oznaczenie nadleśnictwa z informacją by uważać na niedźwiedzie… Ok, ok… miśki w tym roku nie spały, bo i zimy nie było, głodne też aż tak jak zwykle bywają o tej porze nie powinny być, żeby się na starego, grubaska połasić.

Przede mną kilka światełek, za mną kolejne. Biegniemy teraz raczej pojedynczo, każdy swoim tempem, pewnie każdy jeszcze zdąży zatęsknić za towarzystwem, na razie koncentracja nad każdym krokiem. Biegowa ścieżka, co tradycją na Duchu, nie jest tą oczywistą i najbardziej wyraźną. Raczej przedzieramy się przez ścieżki dzików i jeleni niż szlakiem wydeptanym przez człowieka.

Po kilku kilometrach chorągiewki doprowadziły nas do parowu, którego dnem płynął strumień i prowadziła trasa... kilkaset metrów biegu, a w zasadzie przedzierania się przez potok i powalone nad nim drzewa. Niby mróz, ale jednak nie na tyle silny by wodę związać w lód. Może i Gniewko suchą stopą przeleciał bo leciutki jest niesamowicie, ale wszyscy przede mną już nawet nie próbują unikać stąpania po wodzie. Bokiem nie było sensu się przedzierać bo zbocze nie pozwalało na poruszanie się nim, skacząc z kamienia na kamień czy powalone pnie, też bez sensu. Niesamowita przeprawa, do złudzenia przypominająca raczej odcinki na Biegu Katorżnika, tylko tu granicę toru miast taśmy ostrzegawczej wyznaczały ostre zbocza wąwozu.

Strumień się skończył, wybiegliśmy na szutrową drogę, ku pierwszemu punktowi żywieniowemu. Szybko w kubek izotonika, później ciepłej herbaty, złapałem jakieś krakersy i dalej w górę. Następne kilometry bez specjalnej historii, szutrówką dość łagodnie, ale długo w górę. Marszobiegiem, bo to dopiero pierwsze kółeczko. Tu akurat wyjątkowo lekko się biegło, ale pilnowałem się żeby nie szarżować. Kolejny strumień na dnie wąwozu, kilometrowy odcinek, tam już kompletnie odpuściłem i biegłem po prostu środkiem jego biegu. Znów w głowie wracały obrazy 4 startów w Biegu Katorżnika, z tą jednak różnicą, że w Lublińcu zwykle sierpniowy skwar, a tu raczej rześko, w końcu to mroźna noc marcowa.

Na 19 kilometrze po przekroczeniu Sanu inną kładką, która fajnie się bujała pod moimi krokami, kolejny punkt żywieniowy- tym razem tylko ciepła herbata i zupa. Fajnie się zrobiło na brzusiu. W rękę kilka ciastek i dalej w drogę. Teraz kilka ostrzejszych podejść i zbiegów. Nie ma mgły, nie gubię zatem trasy jak przed rokiem, wtedy zgubienie się tutaj kosztowało mnie ok 30 minut… Teraz sporo po polach. W nocy wydają się one nie kończyć, biegnę po pastawiskach, czołówka dobrze oświetla kilkadziesiąt metrów przede mną. Na chwilę wybiegam na asfalt by po chwili skręcić pod ostrą dość górę, która w zeszłym roku mocno mi napsuła krwi, szczególnie na 2 i 3 pętli. Podobnie jak wtedy co chwila czepiają się mnie kolce na pędach jeżyny. Przeklinam szpetnie, bo się zdążyłem już nieco podrapać.

Po wdrapaniu się na górę zostanie do strefy mety dosłownie 4 kilometry w dół i po płaskim. Pokonuję te kilometry dość żwawo choć na torfowisku jest grząsko. Docieram do strefy mety- pierwsze kółko za mną. Jestem na niezłym miejscu, w połowie drugiej dziesiątki. Nie celebruję specjalnie pobytu na punkcie- ciepłe jedzenie i herbata i wyruszam na drugą pętlę.

Po 5 nad ranem zaczyna się rozwidniać, dnieje... Wreszcie zaczynam dostrzegać co wokół. Mimo, że to dopiero końcówka marca, kwitną kobierce wiosennych kwiatów. Jako leśnik zaczynam oglądać las wokół, takie zawodowe zboczenie. Za dnia oznaczenie trasy jest jeszcze czytelniejsze. Zbijamy się kolegą w duet. Pokonujemy kolejne kilometry, nie jest to może jakieś oszałamiające tempo jakiego, ale nie jest źle. Mijamy kilka osób, na trasie zaczynają się pojawiać kolejni zawodnicy z trasy 66 km, którzy wystartowali o szóstej.

Na 60 kilometrze, mniej więcej w miejscu gdzie również przed rokiem dopadł mnie pierwszy kryzys fizyczny, dopadł mnie i tym razem. Długie i ostre podejście sprawia, że zaczynam wątpić w swoje możliwości. Pozostaje mi jedno, telefon do żony, człapię pod górę pomiędzy gęstymi krzewami. Kilka słów wystarczyło żeby jakoś się pozbierać, pomaga też kolega, który wyraźnie zwalnia żebym dotrzymał mu tempa. Docieramy do strefy mety, drugie kółko za nami. Znów ciepłe jedzenie, szybko się przebieram w suchą koszulkę, getry i buty zostają te same, nie ma sensu ich zmieniać. Ruszamy na ostatnią pętlę...

Na trasie coraz więcej ludzi, w międzyczasie ruszyły kolejne dystanse czyli 33 km i 13 km. Mijają nas  jak konie ze Służewca, objuczone osły... Psycha cierpi bo to dojmujące, w okolicy naszego 90 kilometra jest kumulacja mijających nas, już obaj z Andrzejem odliczamy metry do mety, obaj jesteśmy już nieźle wypluci. Kolejne podejścia i zbiegi mocno nas odzierają z sił. Niech już się to kończy... Dzień jest piękny, słupek rtęci z -7 przebija się do +7, słońce w zenicie, można napawać się krajobrazami. Tym bardziej, że dopiero na drugiej i na trzeciej pętli dane nam jest zobaczyć w jak pięknych okolicznościach przyrody poprowadzono trasę!

Raz dolina Sanu, za chwilę ostre zbocza i majestatyczne grądy, buczyny i dębiny, niesamowite torfowisko tuż przed metą. Wszystko zachwyca mimo zmęczenia, poznaję te tereny, w których byłem przed rokiem pierwszy raz!

Na metę docieramy razem na 9-10 miejscu. Medale na szyję, szybko wypijam browar, później drugi.

Usypiam… Rano budzę się i patrzę w telefon… kolejne biegi, tym razem w czerwcu i lipcu odwołane… Szkoda, że mi się ten Duch tylko śnił…