Dawno już nie pisałem. To znaczy pisałem, ale nie o bieganiu. O butach pisałem, o zegarku, kilka wstępów popełniłem. Ale tak, żeby napisać coś od serca o bieganiu, to nawet nie pamiętam kiedy ostatnio. Chyba poprzedniej jesieni... Aż przyszedł finisz Biegu Marduły 2016. Na mecie znów wstąpiła we mnie chęć wyrażenia tego, co przeżyłem na trasie. Bo Marduła to taki inny bieg, a i mój w nim udział był trochę inny niż zwykle...
Podejście czarnym szlakiem Pod Reglami. Do mety jeszcze daleko, a ona zaczyna chlipać. W dłoniach trzyma kije, którymi podpiera się na kamienistej, leśnej dróżce. Jeszcze 2 lata temu byłaby już na mecie i pałaszowała pyszną drożdżówkę u progu schroniska na Kalatówkach. Ale jest 2016 rok i trasa po raz drugi z rzędu jest o jakieś 7 kilometrów dłuższa. Od 2015 r. Bieg Marduły kończy się tam gdzie się zaczyna - w sąsiedztwie zakopiańskiego Kina "Sokół". To dobrze, meta w tym miejscu dopełnia te piękne, podniebne zawody. Ale do mety wciąż daleko, a ja słyszę jej cichy szloch. "Bierz przykład z Kamilka, płacz", radzę jej, "to żaden wstyd, i tak jesteś najdzielniejsza!".
Limit czasu na Kasprowym Wierchu wynosił 3,5 godz. Agniecha spóźniła się jakieś 10 minut. "To już koniec, zjeżdżam do bazy", pomyślałby każdy. Tym bardziej, że kolejka linowa kusi. Płacisz 5 dych, jedziesz parę minut i już jesteś w Kuźnicach. Zamawiasz omlet z rydzami w Yurta Barze u Przemka Sobczyka i, pomimo drobnych wyrzutów sumienia, czujesz się nieźle. Ale nie ona. Nie Agniecha, która ma piękną, żelazną zasadę, że skoro płaci za ileś godzin na trasie, to wykorzystuje ten czas na maksa. Nie schodzi nigdy. Woli płakać. I napierać.
"Daleko jeszcze?", dobiega mnie dramatyczne pytanie. "Winnie, nie będę Ci ściemniał, jeszcze kawał drogi przed nami. I to upierdliwej, więc zagryzaj zęby i się nie poddawaj", odpowiadam świadomy tego, że niewiele jest gorszych rzeczy dla zmęczonego biegacza niż usłyszeć fałszywy komunikat o pozostałym dystansie. Pamiętam jak na moim pierwszym długim ultra - Niepokornym Mnichu w 2014 r. - rozentuzjazmowani turyści na 4 km przed metą powiedzieli mi, że mam przed sobą "już tylko półtora kilometra". Przeklinałem ich dużo dłużej niż te dwa i pół tysiąca nadprogramowych kroków. Wtedy obiecałem sobie, że ja nigdy nikomu takiego świństwa nie zrobię. "Widzisz tamten szczyt?", pytam ją wskazując (chyba) Sarnią Skałę, "Dobra wiadomość jest taka, że na niego już się nie wspinamy, za to zła - że przed nami jeszcze kawał mozolnej drogi z naprawdę wkurzającymi trawersami. Dam Ci znać, jak będziemy mogli zacząć się cieszyć."
"Chyba nie dam rady", w jej głosie czuć brak prądu. "Zjedz żela, a śmiecia dawaj mi tu do wora". Zjadła, śmiecia wrzuciła i pognała dalej. Dzielna dziewczyna. Ja w tym czasie schyliłem się po kolejnego "skurwysynka", jak pieszczotliwie nazywa kolega Praktik "dzióbki" od żeli, których znalazłem na trasie kilkadziesiąt. Wśród nich najwięcej było tych po squeezy, trochę mniej po etixxach, a na trzecim stopniu niechlubnego podium znalazło się kilka mniej znanych marek. Na szczęście "grubego" towaru było znacznie mniej. W porównaniu do zeszłego roku dużo mniej było na szlaku pustych butelek, pustych opakowań po żelach i batonach czy tubek po magnezie. W sumie nazbierałem dwa worki, ale zdecydowana większość to były śmieci pozostawione przez "zwykłych" turystów. Brawo biegacze! #runtrailnotrash
Zbieg do Doliny Białego. Piękny, tajemniczy, trudny technicznie, prowadzący zakosami odcinek. Agniecha złapała wiatr w żagle. Od tej pory aż do samej mety przeszła do marszu może ze dwa razy. "Brawoooo! Dzielna dziewczyna!" - to wycieczka emerytów zagrzewa Winnie do walki z czasem. Są pod wrażeniem. Rodziny z dziećmi, a nawet smutne pary w białych trampkach przypominających sofixy, wszyscy ożywiają się na widok tej dzielnej dziewczyny, po której widać zarazem skrajne wyczerpanie i skrajną determinację. Już wtedy wiedziałem, że jej się uda, ale wolałem jej nic nie mówić. Słowo ultrasa!
"Jaśku, właśnie wybiegamy z Doliny Białego", mówię przez telefon najszybszemu z naszej paczki, który już od dawna czeka na mecie, "Czy jeśli właśnie wbiegamy na asfalt, to zmieścimy się w limicie?". "Wygląda na to, że spokojnie", odpowiada, "Macie jeszcze około 10 minut i niecałe półtora kilometra do pokonania. Dacie radę, wychodzimy po Was!". Nogi jej się plączą, wzrok lekko błądzi, ale jest niewiarygodnie konsekwentna. Biegnie. Kijki na tym etapie bardziej przeszkadzają niż pomagają, ale nie pozwala ich sobie odebrać. Ona musi to zrobić SAMA. Chce przekroczyć linię mety z poczuciem, że nie było żadnej taryfy ulgowej. I nie było. "Brawoooo Winnie!", krzyczą znajomi na ostatnim wirażu, "Jesteś najlepsza!". Agniecha przeskakuje przez matę pomiaru czasu równo 3 minuty przed limitem 6 godzin. Okazuje się, że limity z Kasprowego nie są przestrzegane, liczy się wynik na mecie. Winnie dostaje medal i jest przedprzedostatnią sklasyfikowaną osobą!
Pierwszy raz w życiu spojrzałem na bieg z drugiej strony. Zwykle moim celem jest pierwsza połówka, czasem jedna trzecia stawki, z rzadka - pierwsza ćwiartka. Tym razem cały czas ocierałem się o krawędź. Biegłem co prawda bez numeru (za to z workiem na śmieci), ale emocje innych udzielały mi się jak własne. Pięknie było popatrzeć na walkę, jaką zawodnicy z ogona toczyli na podejściu pod Karb, jak ostrożnie z niego zbiegali, by zaraz w męczarniach znów wspinać się w kierunku Liliowego. Obserwować jak zbieg z Kasprowego z nagrody zamienia się w karę. Jak spragnione oczy i usta biegaczy wodzą za łykiem coli (której niestety dla najwolniejszych zabrakło). Wreszcie jak Agniecha "Winnie" wpada na metę, kuca i zanosi się triumfalnym płaczem. Otaczają ją przyjaciele. Już jest bezpieczna.
Ten przepiękny moment uchwycił w swoim obiektywie Jacek Deneka. Jedno zdjęcie, tysiąc słów: [klik]
***