Zapisując się na Ultra Kotlinę liczyłem na świetną zabawę w bardzo ciekawym terenie. Liczyłem na powrót w tereny, w których dawno, dawno temu spędzałem wiele czasu i stawiałem pierwsze kroki w moim biegowym świecie. Wiedziałem, ze nie będzie to lekki bieg, ale nie przypuszczałem jak bardzo da mi w kość.
W Szklarskiej Porębie pojawiłem się już w czwartek wieczorem aby mieć czas na aklimatyzację i odpoczynek po podróży. Pakiet odebrałem następnego dnia i w sobotę z rana stawiłem się w Jakuszycach w centrum zawodów. Poranek był rześki, choć zapowiadał się słoneczny, suchy i ciepły, a może nawet bardzo ciepły dzień i to mnie martwiło trochę. Początek trasy miał prowadzić przez Szrenicę i Śnieżkę i tak naprawdę nie wiadomo było czego się tam spodziewać. Za wcześnie, aby słońce nagrzało powietrze, a wiatr i niska temperatura, mogły mocno wychłodzić. W Jakuszycach o 6:00 rano niebo ciągle było czarne jak Śląski węgiel, a tysiące gwiazd upiększały krajobraz górski. Początek biegu zaczął się spokojnym tempem i już po kilkuset metrach asfaltowej rozgrzewki wbiegliśmy w las i najpierw drogą szutrową, a następnie ścieżką zaczęliśmy piąć się spokojnie ku górze. Szybko spokojna ścieżka zaczęła być poorana korzeniami i mnóstwem kamieni. Co jakiś czas też zaczęły wyrastać głazy i okazałe skały. Tymczasem szlak zaczął coraz bardziej stromo wić się ku hali Szrenickiej. Las zaczął się kurczyć i wkrótce otaczały nas tylko skarłowaciałe zarośla i pojedyncze choinki. Stawka już mocno się rozciągnęła. Niebo rozjaśniało, a naszym oczom ukazał się cudowny widok na jeszcze zaciemnioną Kotlinę Jeleniogórską, dookoła której mieliśmy sobie dzisiaj pobiegać. Choć tempo było spokojne to moja stara znajoma Szrenica szybko została w tyle i czerwonym szlakiem skierowaliśmy się w kierunku Śnieżnych Kotłów i następnie Śnieżki, czyli najwyższego szczytu Sudetów i naszej trasy. Na tym etapie biegliśmy jeszcze w cztery osoby, a ja spokojnie zrobiłem kilka zdjęć cudownym widokom i zabrałem się za walkę. Dogoniłem pozostałych biegaczy i powoli zacząłem ich wyprzedzać. Czułem spokój i tak też biegłem zerkając jednocześnie na budzący się dzień i co rusz coraz bardziej zachwycające widoki. Pozostała trójka biegaczy została w tyle. Zacząłem się mierzyć z kamienistymi zbiegami i mocno urozmaiconą nawierzchnią szlaku. Nic nie zapowiadało jak wiele ma się jeszcze tego dnia wydarzyć i jak szybko ten sielski spokój przestanie istnieć. Minąłem pierwszy punkt żywieniowy i na 20 kilometrze w moim zegarku ślad trasy po prostu się skończył. To zapowiadało spore kłopoty i wiedziałem po Janosiku, że łatwo się nie biegnie kiedy tracka nie ma, a oznaczenia trasy mają wiele do życzenia. Mocno się zdenerwowałem, bo kolejny raz organizator udostępnia na swoich stronach tracka, który nie jest sprawdzony. Na tym etapie jednak nic jeszcze nie zaczęło się dziać i dalej napierałem koncentrując się na trasie.
Wkrótce pojawiła się na horyzoncie Śnieżka i szybko ją pokonałem. Za nią zapowiadał się długi kilkunastokilometrowy zbieg do Przełęczy Kowarskiej. Tu zacząłem dostrzegać brak trasy w zegarku. Organizator postanowił oznaczyć jedynie newralgiczne miejsca na trasie co się wiązało z oznaczeniem jedynie dwoma wstążkami skrzyżowań. Później można było biec nawet kilometr i więcej bez śladu oznaczenia i zastanawiać się, czy przeoczyło się odbicie, skręt, czy skrzyżowanie, czy jeszcze nie. Mając tracka nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo nas wspiera i jak często bez powodu nie musimy zwalniać się, zatrzymywać i zastanawiać czy już się zboczyło i ile z trasy. Na razie jednak nie było problemów z trasą i znalazłem się na kolejnym punkcie i jeszcze kolejnym w Janowicach Wielkich. Temperatura zaczęła mocno doskwierać, ale to nie był mój jedyny problem. Od około 30 km zacząłem odczuwać problem z żołądkiem. Niby to kolka, niby wzdęcie, a tak naprawdę czułem, że nie za bardzo mogę przyjmować pokarmy. Jeszcze starałem się coś jeść i pić. Nawet zmuszałem, ale nie wyglądało to dobrze. Aby tego nie było za mało, to na zbiegu ze Śnieżki przypomniała o sobie pamiątka z Janosika, czyli ból stopy. Do tego wkrótce zaczęły boleć mnie plecy w okolicach krzyża i chyba pierwszy raz podczas biegu ramię w okolicach stawu barkowego. Co jeszcze ku...wa!?!?!? Myślałem sobie i nie zdawałem sobie sprawy, że będzie jeszcze ciekawiej.
W Janowicach Wielkich doszedł mnie drugi zawodnik. Z punktu wyruszyłem pierwszy, ale bieg nie sprawiał mi już żadnej przyjemności i w okolicach 65 kilometra chyba zupełnie mnie odcięło od mocy. Tempo mocno spadło, a rywal bez problemu mnie doszedł. Jeszcze do 77 kilometra i punktu na Łysej Górze przybyliśmy razem, ale później zniknął mi z oczu na dobre. Problem, a raczej ból sprawiał mi jakikolwiek bieg, nawet w dół po zboczu, a zaczynałem marzyć o podejściach. Nie dopuszczałem w sobie myśli o zejściu i wmawiałem sobie, że niezależnie od wszystkiego dotrę do mety. Ktoś jednak poważnie wziął moje słowa do siebie i chyba potraktował je jak wyzwanie. Na górze Szybowcowej byłem jeszcze drugi i wyglądałem chyba już jak cień, ale tam od mojego supportu otrzymałem zimnego loda, który postawił mnie na nogi. Rzucam okiem na piękny widok Szczytów, na których tak niedawno byłem. Na tle błękitu październikowego nieba w sporej odległości majestatycznie sterczała Śnieżka. Aż nie chciało mi się wierzyć, że tyle już w nogach. Jednak zbliżałem się już do setnego kilometra, więc sporo już tego dnia było w nogach. Słońce tego dnia wydawało się ogromne i dokuczało jak rzadko kiedy. Ostatnie z 30 kilometrów jakie były za mną, to ciągle pola, łąki i prawie wcale cienia. Dobrze, że choć napoje mi wchodzą... Dalej zbieg do Jeleniej Góry i na uliczkach pierwsza skucha. Biegnę zupełnie bez oznaczeń trasy i po raz pierwszy wyciągam mapę trasy, która akurat w tym miejscu była dosyć oczywista i po około kilometrze wracam na trasę. Powoli zaczyna zapadać zmierzch i szarości okrywają okolicę. 107 kilometr, czyli kolejny punkt i ubieram ponownie czołówkę. Już wydaje się tak niewiele do końca, a tu widzę bardzo słabe światło rzucane przez moją czołówkę. Co jest grane? Rano może niecałą godzinę używałem jej i już się rozładowała? Baterie mam, ale jak na złość do innej czołówki. Łapię telefon i w świetle z telefonu biegnę dalej. Dochodzi mnie kolejny zawodnik bo wiadomo jak żwawo można biec w takim oświetleniu. Kilka słów z zawodnikiem i on mnie odstawia. Staram się trzymać jego i skorzystać z jego oświetlenia aby choć zbiec do najbliższej cywilizacji, ale on sprawia wrażenia jakby się tego bał. Ogląda się tylko oraz przyspiesza. Dobiegam do Wojcieszyc i dzwonię do supportu. Na szczęście jest blisko i może po około 3 – 5 minutach mam drugą czołówkę. Wbiegam na pola, opuszczam wieś i ponownie opuszczam oświetlone tereny. Mapy nie wypuszczam już z dłoni i jak bym biegł rajd na orientację staram się ciągle kontrolować swoje położenie. Jednak zmrok już zapadł na dobre, a ciemność okryła wszystko dookoła. W oddali widać jedynie światła miasta, a przede mną spore łąki, żadnych drzew i tylko zarys wzniesienia. Uzmysławiam sobie, że od dłuższego czasu nie było oznaczeń zarówno szlaku jak i żadnych szarf. Biegnę i biegnę trochę. Są skrzyżowania, co prawda małe, ale żadnych oznaczeń. Małe drzewo i nic, no to wracam i skręcam w drogą w pole, aby jak mi się wydaje dobiec do właściwej trasy. Tylko, że droga znika, a pozostają wysokie trawy, potem chaszcze i las. Napotykam na spore błoto i budzę śpiącą już rodzinkę dzików. Staram się trzymać skraju lasu bo według mapy powinienem dobiec do drogi. Jest. Tyle, ze nie ta. Biegnę dalej aby dotrzeć do bardziej charakterystycznych miejsc. Po kilku kilometrach jest w końcu i w oddali wieś. Droga, dosyć wąska prowadzi do opuszczonego, ale zagrodzonego gospodarstwa. Co zmusza mnie do skakania jeszcze po płotach. Jest i asfalt tylko, w którą stronę powinienem biec? Ustawiam mapę do północy i biegnę w dół, a tu po kilkuset metrach niespodzianka i niewłaściwe skrzyżowanie. Dobra wiadomość to taka, że już wiem dokładnie, gdzie jestem, a zła to, że muszę biec w przeciwną stronę może z dwa kilometry i biegnę. Jeszcze zajęło mi trochę znalezienie właściwej drogi i szlaku w środku lasu, a kiedy zbiegam w końcu do następnego punktu to widzę także światło czołówki kolejnego zawodnika. Czy to kolejny? Czy może kilku mnie już minęło w czasie tego błądzenia po ciemnościach? Szlak mnie trafia, a głowa krzyczy niewyszukane słowa. Jednak obiecałem sobie i choćbym miał się doczołgać to dotrwam. Prawie nic już nie jem. To ostatni punkt i zostało jakieś 16 kilometrów więc chyba dam radę. Ruszam pierwszy. Teraz mamy zacząć wspinać się ostro w górę, a następnie ostatnie kilka kilometrów, czyli zbieg do mety w Jakuszycach. Wiem, że nie będzie łatwo. Dwaj pierwsi zawodnicy są na pewno daleko z przodu, a ja nie mam wcale mocy. Co prawda stopa, bark i plecy już dawno nie bolą, to żołądek nadal szwankuje. Niby jestem tak blisko, to mam wrażenie, że ciągle bardzo daleko. Opuszczam zabudowania, a szlak ostro wznosi się w górę. Widzę kilkaset metrów za mną kolejnego biegacza, a tu nagle ponownie ciemność. Co jest do k.... nędzy?!?! Kolejna czołówka padła, a miała nowe baterie. Co jest grane??? Siadam szybko. Wyciągam telefon i podświetlając sobie ślamazarnie szukam zapasowych baterii. Próbuję otworzyć pojemnika na baterie, kiedy mija mnie rywal i mówi spokojnie, że droga tu niedaleko skręca i znika. Wymieniam wydaje mi się ekspresowo baterie niczym obsługa F1. Oświetlam miejsce gdzie zalegałem na ziemi czy nic nie zostawiłem i ruszam, ale po biegaczu nie został już ślad. Wspinam się w swoim tempie w kierunku Zakrętu Śmierci, bo to jest kolejny charakterystyczny punkt na szlaku trasy. O dziwo przestaję czuć niedogodności żołądkowe, ale nie ryzykuję i nie wcinam żadnego żelu, choć kilka by się znalazło jeszcze. Nagle widzę nieplanowany punkt, na którym w końcu doczekuję się gorzkiej herbaty, o której marzyłem od kilku godzin i wypijam ogromny kubek. Ruszam. Ciągle w górę i w górę i widzę w oddali światło biegacza, ale przede mną. Szybko się zbliża, a raczej szybko ja go doganiam mimo ciągłego podejścia. Nawet zaczynam wbiegać tak jak bym nie miał w nogach już ponad 120 kilometrów. Zrównujemy się i zamieniamy kilka słów. To kolejny zawodnik, który po pierwsze jest z tych okolic i kolejny, który kolejny raz jest na tym biegu i doskonale zna trasę. Zastanawiam się, czy biec z nim do końca i na finiszu się zmierzyć, czy biec dalej w tempie jakie obecnie jest dla mnie komfortowe i wybieram to drugie rozwiązanie. Biegnę i biegnę i oddalam się na kilkaset metrów. Tu oznaczenia trasy są jakby częstsze, choć też nie tak jak bym chciał. Ciekawe czy organizator zakładał, że biegacze będą na tym etapie trasy i w szczególności w ciemnościach słabo widzieli już na oczy. Ja jednak dalej napierałem i powoli już czułem ulgę mety. Jednak Ultra Kotlina nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Zostało mi może z kilka kilometrów do mety, a szlak wiódł szeroką szutrową droga. Trasa biegu nagle odchodziła na kilkaset metrów w lewo, aby zaliczyć Wysoki Kamień. Na mapie tego nie widać, a oznaczenia też nie wskazywały na to. Po kilkuset metrach trasa biegu ponownie dochodziła do szerokiej szutrowej drogi . Tu właśnie ktoś mądry oznaczył nie drogę za skrzyżowaniem, tylko początek wąskiej ścieżki, którą wiódł czerwony szlak skręcając pod kątem prawie 180°. Biegnę dalej i widzę jak po starej jeszcze drodze biegnie kolejny zawodnik, ale już nie widziałem czy również skręcał. Biegnę tak i biegnę, są szarfy, jest podbieg i zbieg i kolejne skrzyżowanie. Jestem spokojny bo są oznaczenia, aż tu nagle staję wryty bo droga rozwidla się na czerwony i żółty szlak, a oznaczenia są przed skrzyżowaniem, a nie po. Czekam na kolejnego biegacza i nie ma go. Dzwonię do organizatora, a on mi mówi, że mam zawracać. Jestem bardzo zdziwiony, ale robię to i wracam. Wkurzony do granic możliwości wracam. Dobiegam do mijanych już skał i ryzykuję aby biec dalej. Co się okazuje? Trasa biegnie dalej, a oznaczenia są, ale w ciemnościach dalej i praktycznie niewidoczne od skrzyżowania, na którym popełniłem skuchę. Rzucam krótkie słówko po „łacinie” i biegnę teraz już naprawdę do mety. Siły gdzieś zniknęły, ale biegnę chyba już tylko siłą woli. Pilnuję trasę. Podziwiam niebo. Wsłuchuję się silne podmuchy ciepłego wiatru. Pojawia się asfalt, kamieniołomy i teraz to już tylko w dół do mety. W końcu się doczekałem i w ciemnościach widzę najpierw światła okolicznego hotelu, a następnie samej mety, której linię przekraczam w spokojnym żółwim tempie.
Co czułem? Zupełnie co innego niż to, jakie myśli zaczęły przychodzić mi do głowy następnego dnia. Szkoda mi było czasu i pracy jaką włożyłem w przygotowania do tego startu i zły byłem przede wszystkim na siebie. Teraz jednak myślę, że praca nie poszła na marne. Przede wszystkim wytrwałem i dotrwałem do celu jakim była meta mimo wielu niedogodności jakie skumulowały się w jednym biegu. To dobry trening psychiki i na pewno przyda się w przyszłości kiedy będą dużo cięższe wyzwania. Bo nie jest sztuką wygrywać jak się wszystko układa i noga podaje, a sztuką jest się nie poddać jak ciągle napotykamy kłody pod nogami.
Ultra Kotlina to bieg po cudownych i malowniczych terenach Sudetów i górzystych okolic Jeleniej Góry, do których zawsze będę miał sentyment. Szkoda tylko, że organizator nie potrafi tego do końca wykorzystać.