Każdy ma swoje ulubione ultra. Albo kilka ulubionych. Dla mnie taką imprezą jest Ultra Babia. Czasem nie wiesz dokładnie dlaczego akurat ta impreza, a nie inna. A czasem wiesz...
Są takie rzeczy, za które można pokochać Ultra Babią. To, co chyba lubię najbardziej, to kameralność tej imprezy. To, że na biegu po 10, 15 minutach możesz być sam na szlaku. Ty i Ona (Góra). Chcesz - ktoś do napierania na pewno się znajdzie. Chcesz - lecisz sam.
Ale wiesz także, że gdzieś na szlaku albo na szczycie spotkasz kogoś znajomego. Usłyszysz 100 metrów przed szczytem: „Ale ty zawsze w chustce w czerwone grochy tu byłeś” (i wtedy pokażesz, że masz ją jak zawsze, ale tym razem na ręce, a nie na głowie) – tak #FotografiaBezMiary – Magdalena Bogdan jest tam zawsze…
I ta atmosfera przed startem. Bez napinki. Gdzie można podejść do bramy na dwie minuty przed startem, wysłuchać tradycyjnego słowa o Lucku, usłyszeć, że na Babiej pogoda będzie jak zawsze ;-), a potem po prostu odliczyć od 10 do 0 i wyruszyć.
No i jeszcze legenda trasy 6xBabia. Dotąd niezdobytej. Legenda w tym roku uśmiercona, ale i zarazem stworzona na nowo…
Buduję swoją historię na Babiej od kilku lat. Dwa lata temu pobiegłem ½ Babia. Dla mnie – świeżaka wtedy w górskim bieganiu – to był bardzo trudny bieg. Rok temu robiłem 1xBabia. Myślałem, że będzie dwa razy trudniej. Nie było. Było ze trzy razy trudniej. Wyrypa poza szlakami, z kultowymi miejscami jak Jedla czy Skałka Wioli, albo strumień. Babia zabiła mi wtedy buty i trzy paznokcie. Ale to tylko spowodowało, że nabrałem ochoty na więcej. Przyjechałem więc w tym roku na 3xBabia.
Przed startem okazało się, że trasy zostały zmienione, nie będzie podejścia na Jedlę i pod Skałkę Wioli. Organizatorzy obiecali, że wynagrodzi nam to nowy odcinek na południowym zboczu Babiej. Był fajny, ale mimo wszystko podejścia pod Skałkę Wioli szkoda. Ten napęd 4x4... Ale cóż, safety reasons. Pełne zrozumienie dla orgów.
Start 3xBabia zaplanowany, jak co roku na 3 rano. Przed biegiem pojawiają się niepokojące prognozy, że od rana ma być burza. Faktycznie prognozy na necie pokazują, że od 8 rano ma padać, a koło 12 rozpada się porządnie. Mamy zapowiedziane, że jakby co, to na Babią nas nie wpuszczą.
O 3 rano nic tego nie zapowiada. Jest dość rześko, ale bezchmurnie. 3, 2, 1, 0 i ruszamy. Żeby zrobić 1, 2, 3 razy Babia. Tam i z powrotem. Ale o ile bieganie do góry mogłoby kojarzyć się z niebem, o tyle tam podbiega się do piekła. Albo przez piekło…
Start i od razu wyrypa w górę. Tu nie ma "miętkiej gry". Zgodnie z filozofią tego biegu. Płaskie nie istnieje. Albo w górę albo w dół. Rollercoaster.
Początkowe kilkanaście kilometrów jest stosunkowo łatwe technicznie. Przyjemne podejście po miękkiej murawie. Do Krowiarek i aż za Krowiarki bieg szlakami. W okolicy 10. kilometra piękne widoki na Tatry. Po dobiegu do szosy zaczyna się to, po co m.in. przyjeżdża się na ten bieg. Czyli wędrówka poza szlakami. Przez młodniki, strumienie, trawersami po zboczach, w górę i w dół. Chaszcze i błoto. Beskidy w czystej postaci :-)
Jeszcze pod górę ostrego zbocza, trawersem w poprzek zbocza do zielonego szlaku i można było rozpocząć pierwsze podejście na Babią. Zielony szlak (Pański Chodnik). Więc w miarę cywilizowanie. Dość szybko. Potem tylko trzeba zbiec. Kawałek dalej. Ale nie pod samą Stańcową. Bo wcześniej odbicie w bok i dodatkowe kółeczko w strumieniu. Tak żeby nadrobić to, co straciliśmy przez zmianę trasy. Najpierw jeden strumyk (raczej samo koryto, niż strumień). Trochę przeszkód w środku. M.in. zwalone drzewo, tak mniej więcej na wysokości pasa. Przyzwyczajenie z RMG Beskidy powoduje, że pokonuję je dołem. Potem dowiaduję się od fotografa, że byłem pierwszy – wszyscy lecieli górą. Po wyjściu z pierwszego czas na powrót (domknięcie kółka) drugim strumieniem. I to już jest strumień. Woda konkretna. No dodatek trasa tak wytyczona, że nie ma możliwości przelecenia brzeżkiem. Trzeba konkretnie – zapierdzielać środkiem. Woda jednak raczej orzeźwia i koi, więc można nawet powiedzieć, że to dodatkowy bonus, a nie trudność. Czterysta–pięćset metrów w strumieniu i już punkt. Tu jest też miejsce pierwszego przepaku.
Asekuracyjnie wziąłem buty do pierwszego przepaku. Bardziej chyba na wypadek, gdyby okazało się, że moje Roclite 280 (nie do końca jeszcze rozbiegane) obcierają. Wszystko jest jednak OK. Buty co prawda mokre, ale skoro i tak ma padać, to nie ma sensu zmieniać. 15 minut i będą suche. Mała dygresja: Roclite 280 to genialny but. Jakby skrojony pod moją stopę. Ponad 15 godzin na Babiej i nic – zero otarć, wszystkie paznokcie na swoim miejscu, no i supertrzymanie na skałach (choćby na mokrej Perci Akademików, o czym za moment).
Magią ultra jest to, że odkrywasz drobne cudowności w zwyczajnych rzeczach. Takie jak choćby smak bułki z serem i masłem. Wiecie jak potrafi smakować taka bułka z serem…
W zasadzie od razu po punkcie zaczyna się drugie podejście na Babią. Podejście jest granicą, poza szlakiem. Teren trudny, wąska ścieżka. I naprawdę jest grubo pod górę. 750 metrów w górę na odcinku 3 km. To nie przelewki. Wypada średnio 25% nachylenia. Na dodatek wtedy jest moment, w którym słońce ostro daje. Trzeba ostro spinać łydy. A potem jeszcze tędy zbiec. Wypada cieszyć się, że nie pada…
Po zbiegu uciekamy na Słowację. I za chwilę drugi punkt odżywczy. W tym roku były dobre lemoniady na punktach. Miód, cytryna, mięta.
Po drugim punkcie jest w sumie najnudniejsze 3–4 km tego biegu. Po zmianie trasy zamiast przebijać się przez Jedlę, Bukovsky gruń i dopiero wtedy na szlak na Małą Babią, musimy obiec cały ten fragment. Najpierw jakiejś 2,5 km asfaltem (w zasadzie po płaskim, lekko w dół), potem jeszcze jakieś 1,5 km drogą gruntową, zanim czerwony szlak się zmienia i trzeba znowu ostro zasuwać pod górę na Małą Babią. Pogoda zaczyna się psuć w tym momencie mniej więcej. Podejście na Małą Babią od strony południowej w chmurach, zaś po osiągnięciu szczytu, po stronie północnej, zaczyna regularnie padać. Zejście z Małej Babiej wydaje się trochę niebezpieczne. Mokro i ślisko. Buty trzymają dobrze, ale nie mogę powiedzieć, żebym jakieś oszałamiające prędkości tam osiągał. To pewnie jeden z najprzyjemniejszych odcinków tego biegu. Zbieg zielonym szlakiem aż do Tabakowego Siodła i potem dalej czarnym w dół aż do skrzyżowania z żółtym.
Tam czeka na nas ostatni punkt odżywczy. Wolontariusze ogarnięci przenieśli się głębiej do wiaty i zrobili nam trochę miejsca w środku. Fajnie. Bo wtedy naprawdę kropi dość mocno. Pożywiam się bułką z serem, łapię się na ostatnią herbatę zanim dowiozą nową na punkt.
I cały czas waham się, czy iść trzeci raz na Babią, czy dać sobie spokój. Nie chodzi o limit czy też siły fizyczne. Bardziej istotne jest to, co dzieje się w głowie. Pada deszcz, będzie ślisko na Perci Akademików. Wejść – OK, ale potem trzeba tamtędy zejść. Nie powiem, żebym miał wtedy pełne gacie, ale za pewnie też się nie czułem.
Stwierdziłem jednak – lecimy. W końcu, gdyby miało być kiepsko, to organizatorzy na pewno nie puszczą nas na Babią. Kilka kilometrów wspinaczki żółtym szlakiem i wtedy zaczyna się kolejnych kilka kilometrów, jedne z najprzyjemniejszych na tym biegu. Czerwony i żółty szlak do schroniska na Markowych. Potem jeszcze kawałek Górnym Płajem i dochodzimy do skrętu na Perć Akademików. Właśnie wtedy z Perci wylatuje Krzysiek Dołęgowski. Właśnie skończył swój piąty raz i widać, że zostało mu tyle limitu, że wreszcie powinien rozmienić 6xBabia w limicie (i faktycznie zrobił to!). Powoli drapiemy się na górę. Jest mokro i ślisko. Schodzący mówią, że zabawa dopiero się zacznie i że wejście to pikuś. Zejść to jest sztuka. Wchodzimy w trójkę. Na łańcuchach i klamrach powoli. Powtarzam sobie – nie spiesz się. Jakoś idzie. Przy okazji wielki szacunek i podziękowania dla GOPR. Chłopaki stali i obstawiali najtrudniejszy kawałek Perci. Podejrzewam, że dobrych kilka godzin stania na deszczu było. Szacunek i podziękowania!
Na Babiej po raz trzeci zimno i wieje. Wprawdzie nie jest tak, jak dwa lata temu na Festiwalu Biegów Alpejskich, kiedy urywało głowę i było koło zera, ale pogoda do przyjemnych nie należy. Zaczynam schodzić i czuję, jak wiatr telepie moją kurtką. Wejście było przy zdecydowanie korzystniejszym kierunku wiatru. Odcinek na łańcuchach i klamrach zadziwiająco sprawnie poszedł (kiedy podchodziłem, myślałem sobie – o q…. będę musiał tędy jeszcze zejść przy tym deszczu). Niemniej jednak były fragmenty wcześniej na skałach, które wolałem pokonać metodą 4x4.
Zbieg z Markowych do mety to już prawie przyjemność. Jeszcze tylko ostatnie 500 metrów szutru (zawsze się dłuży), po zakręcie ostatnie krótkie podejście, żeby potem przez las zbiec pod Mosorny Groń. I jeszcze tylko runda honorowa i już… Meta.
I na koniec wisienka na torcie. Bo jak inaczej nazwać to, że można było na własne oczy obserwować jak umiera jedna historia (jedna legenda) na Babiej i rodzi się następna. Mit tego biegu to dotychczas niezdobyta trasa 6xBabia. I historia Lucka, któremu zabrakło 7 cholernych minut do tego, żeby zdobyć ten bieg na pierwszej edycji. Cholernych 7 minut na 17 godzin napierania. I to, że potem nie miał już okazji, żeby znowu mierzyć się z Górą…
A w tym roku Krzysiek Dołęgowski zrobił to. Mijałem go kilka razy na trasie. A potem mogłem być na mecie. Patrzeć jak przebiega przez nią. Przybić Mu piątkę i poklepać po plecach… Tak buduje się historię, tak tworzy się legendę.