14 lutego ruszyły zapisy na trzecią edycję jednego z najtrudniejszych polskich biegów ultra - Flexistav Bieg Ultra Granią Tatr. Chyba nikogo nie musimy zachęcać do zapisów. Tych, którzy wypatrują już wyników losowania, a także tych rozważających dopiero wypełnienie formularza, zapraszamy do lektury relacji z pierwszej edycji autorstwa Sylwi Młodeckiej. Może dzięki niej przestaniecie się wahać?
Biegam od siedmiu lat, a od roku w GÓRACH. Bieg Ultra Granią Tatr to był mój 14. bieg na wysokości (dwóch z nich nie ukończyłam). Kocham góry miłością absolutną, a Tatry są na pierwszym miejscu. Także to oczywiste, że BUGT był moim marzeniem. Cała grań na raz to jest coś! Jeszcze tylko zapisy, losowanie i... bingo, jestem na liście startowej!
Zaczęłam jeździć w Tary tak często, jak tylko było to możliwe. Obiegłam na raty całą trasę. Dzień startu był moim pięćdziesiątym dniem w górach w tym roku, wliczając biegi i treningi. A przecież mieszkam na nizinach... Atmosfera niesamowita, znajomi z całej Polski w biurze zawodów. Wszyscy lekko poddenerwowani i skupieni. Ja pełna mieszanych uczuć: skupienia, szacunku, oczekiwania i szczęścia. Chciałam już ruszać, a tu jeszcze odprawa... Popatrzyłam na tych świrów i pomyślałam: „Co ja tu robię?! Wśród tych harpagonów?”. Ale pomyślałam też, że wśród uczestników kobiet jest tylko 10 procent, nie mogę dać ciała! Chcę to zrobić i już! Ktoś kiedyś napisał: „Biegaj nogami, jak nie możesz, to biegaj głową, a jak nie możesz ani nogami, ani głową, wtedy biegnij sercem”. Ja tak zrobiłam. Ten bieg był cudownie piękny i masakrycznie trudny.
Przebiegłam Bieg Ultra Granią Tatr sercem. Ale wracając jeszcze na chwilę do dnia przed startem. Spotykam znajomego Kamila z Łodzi, dzięki któremu jako jedyna kobieta ukończyłam w 2014 roku 90-kilometrową trasę Beskidy Ultra Trail. Widziałam na jego twarzy respekt i skupienie. Zaraz obok Marta z mojej rodzinnej Warszawy, rozmowa z nią, strach, dodawanie sobie odwagi. JoKo i Jacek, najpiękniejsza para biegaczy. Garstka kobiet. Popołudniowa drzemka, spacer, jedzenie makaronu. Wreszcie odprawa. Skupienie na twarzach. U mnie niepokój, serce zaczęło mi wtedy bić mocniej i tak już zostało aż do mety .
O spaniu nie było mowy. Droga do autokaru i na start jak w malignie. Rozmowy przed startem, napięcie, wola walki, niepokój, jak będzie. Czułam, że mam MOC. Dostałam GPS przed startem, wetknęłam go do plecaka. Nawadnianie, sikanie i tak w kółko... Słuchałam rad doświadczonego przyjaciela biegacza i świra: czas i woda! Ruszyłam powoli. Wschód słońca na Grzesiu. ZACHWYT.
Byłam wcześniej na tym odcinku raz we mgle. Jak teraz zobaczyłam, gdzie ja byłam w tej mgle, jak łatwo mogłam stracić życie...Wołowiec, Jarząbczy, na szczęście wciąż byłam „na świeżości”. Na Halę Ornak wpadłam z godzinnym zapasem pełna energii, po dwóch minutach wypadłam i ruszyłam na Ciemniaka. Słońce już przygrzewało, nudne monotonne podejście, ale dałam radę. A tam na górze czekały Czerwone Wierchy, które kocham! Ta przestrzeń na grani, WOLNOŚĆ.
Burza gdzieś blisko, ale na szczęście przeszła bokiem. Czerwone szybko się skończyły, za to zaczęło się zejście do Murowańca. Sporo kibiców. Spotkałam ludzi, których poznałam poprzedniego dnia pod Siklawicą. Dodawali skrzydeł. Moje krótkie nóżki dawały radę, nic mi nie doskwierało. Murowaniec! Mój Kościelec ukochany, który widuję codziennie wydziarany na lewym ramieniu. Piękny jak zawsze. Kibice, znajomi. Wpadłam jak bomba i wypadłam. Towarzyszył mi kumpel, pogadaliśmy nie wiem o czym...
Zapamiętałam tylko, że mam uważać na Krzyżnem, bo padało i jest ślisko. KRZYŻNE! Na przemian modliłam się i kurwiłam. Serce w gardle, tętno chyba z 200. Co chwila postój, bo kręciło mi się w głowie. Czułam, że igram z życiem, a ze zdrowiem to na pewno. Wlazłam tam! ZAMARŁAM! Ten widok! Zaczęłam krzyczeć z zachwytu coś w stylu: „O Boże, warto było się męczyć!”. Aż mnie pan goprowiec uściskał.
Wyczuł mnie doskonale, bo uściskał mnie mocno i dodał otuchy. Koszmarne zejście i tylko jedna myśl: „byle do Wodogrzmotów w limicie”. Nie było łatwo. Dobrze, że kibice na trasie zagrzewali do walki. Ciągnęło się to w nieskończoność, ale pocieszałam się, że jest już coraz bliżej. Nie miałam kryzysów w sensie poddania się, tylko strach, że nie zdążę w limicie i cały wysiłek szlag trafi. A już po chwili przemykały mi przez głowę myśli: „co ja tu robię? Serce mi nie wytrzyma, padnę!”. Taka mieszanka: cały czas myślenie o życiu, bliskich, priorytetach, uciekaniu w GÓRY. Tak, one mnie zabierają, łatwo jest się w nich zatracić...
Wreszcie Wodogrzmoty Mickiewicza! 32 minuty zapasu, szybkie picie, uzupełnienie wody i dalej jazda, a tu na suunto jeszcze około kilometra podejścia... Miało być tak miło i przyjemnie na końcówce, ale nie! Znowu to długie i nudne wdrapywanie się przez las do Polany Waksmundzkiej. Czekał tam na mnie kumpel Krzysiek, który miał ze mną doczłapać jako zając do mety. Jak ja się ucieszyłam na jego widok! Prosiłam go: „mów coś do mnie, byle co”. Do mety zapytałam go chyba z tysiąc razy, czy na pewno zdążymy w limicie. On cierpliwie przeliczał czas i mnie uspokajał. Myśl, że po takim wysiłku mogłabym się nie zmieścić w limicie to jakaś TOTRURA! Z nim było mi lżej, ufałam mu.
Ale gdzie ta Nosalowa Przełęcz?! Jeszcze tylko podejście pod nią i zejście, już po ciemku. Nie miałam siły wyjąć czołówki. Znajomi obok mieli, przytuliłam się do ich światła. Kiedy usłyszałam potok w Kuźnicach, to było jak najpiękniejsza MUZYKA! Dostałam szwungu i leciałam momentami w dół w tempie około 4 min/km! Nie pamiętam za dobrze mety, pamiętam ludzi i bliskich i dalszych znajomych, którzy się ze mną cieszyli. Monika, dziękuję Ci za Twoje łzy, Krzysiek, Twoja pomoc była bezcenna, Sikora i Jurek byliście ze mną! Nie mogłam uwierzyć, że to zrobiłam! Nic nie zjadłam, wypiłam pół piwa, wzięłam prysznic i padłam!
Zwykle po takich biegach mam zjazd formy, ale ten to był wyjątkowy. Stosowny do trudności biegu. Pojechałam w niższe góry i tam zostałam poskładana. Prostą metodą: wybiegania 20 km w terenie, wypłakania się... Bo miałam tak: przerażenie, że pozwoliłam sobie igrać z własnym życiem i zdrowiem, niedowierzanie, szczęście i satysfakcję. Dużo jak na taką małą istotę. I chociaż ukończyłam najtrudniejszy bieg w moim życiu, trudny bieg górski to wcale nie czułam się mocna i silna, wręcz przeciwnie. Dowiedziałam się na nim, że jestem małą, delikatną KOBIETĄ, a nie jakąś maszyną. Strasznie mnie to rozwaliło od środka. Chyba jednak nie muszę sobie ani nikomu udowadniać, że jestem silna. W sumie to chciałabym być słaba i potrzebować pomocy i ochrony oraz umieć o nią prosić. Bieg Ultra Granią Tatr przewrócił mnie do góry nogami. Dziś, kiedy emocje już odrobinę opadły, myślę sobie, że chciałabym mniej biegać na zawodach, a więcej z córką, może kiedyś z wnukiem (ma zadatki energetyczne po babci ultrasce). Z przyjaciółmi albo sama. Bez pośpiechu, bez ciśnienia, podziwiając widoki, kontemplując ich piękno i robiąc zdjęcia. Moje góry ukochane!
Zdjęcia: Piotr Dymus