W piątek za długo chłonęliśmy bieszczadzkie hale, więc i dzisiaj będzie zamieniając ciała w słowa ciut za dużo. Ale jakże mogło być inaczej skoro i dystans ciut dłuższy niż zazwyczaj.
Pewnie z dziesięć lat temu usłyszałem o Tym biegu. Który odbył się w miejscu, które widziałem dawniej tylko na mapie. W latach dla mnie niebiegowych, gdy obrastałem tłuszczem, zamieniając się w dyszącą golonkę. I z miejsca zamarzyłem by stanąć na starcie, by przekroczyć metę. Nic więcej. Tabula rasa. Było niczym nieuzasadnione marzenie, cel.
Z siedem lat temu pierwszy raz pojechałem w Bieszczady z doszłą żoną oraz doszłym szwagrem, by pochodzić po tych pagórkach, lekkich i przyjemnych niczym spienione mleko, jak nam się wtedy wydawało. Senne Lesko, wilgotny Polańczyk i dżdżysta Cisna. Zimno ale i intrygująco. Wartkie strumienie uporczywego potu przelane za nasze i wasze widoki. Pokora czerpana z każdy głębszym oddechem, z każdym nabożnie stawianym krokiem.
Wracałem tam jeszcze trzykrotnie w różnych składach. Z Jackiem, z Piotrkiem, Pawłem… Zawsze dysząc i przeklinając niedźwiedzie, że jeszcze nie zrzuciły mnie ze szlaku kończąc męczarnie. W kolejnych latach były już tylko wspomnienia oraz ekscytacja tymi, którzy wyszli lub wybiegli na szlak. Dziki, Fajka, Johnson, och jakże im zazdrościłem przeżyć z poprzednich Rzeźników, choć wtedy nie byłem jeszcze gotowy by stanąć przed świtem w Komańczy. Karmiłem się ich przeżyciami. W ubiegłym roku, byłem już o krok, ale zapisy do Rzeźnika doszły w dwanaście minut. Nawet dobrze, że się nie załapałem. Bo mimo, że zdrowia i formy było więcej a zmartwień mniej to miałbym obcego partnera, a to na tak trudnej trasie cholernie ważna rzecz. Chyba przed ubiegłorocznym Poznań Maraton podczas spotkania z Michałem, przybiliśmy grabę na wspólny start. Intuicja? Czy przekora, że Flip i Flap mogą razem zdobyć szczyt i niejedną połoninę? Przed losowaniem miałem jeszcze możliwość dołączenia do Darka lub do Małgosi. Ale On był pierwszy. Na szczęście ta dwójka też znalazła partnerów i miała szczęście w losowaniu.
Zdrowia przed starterem mniej- wciąż rozcięgno dawało się we znaki, zresztą jak przez ostatnie miesiące, choć nauczyłem się z nim żyć a w dodatku Fajka w ramach wsparcia też załapał to dziadostwo. Nie, to nie dziadostwo, zdecydowanie kurestwo. Mężczyźni nie są tacy złośliwi i pamiętliwi. Mrzonki o formie odeszły wraz z nadejściem maja, gdy nie było ani mocy ani wytrzymałości. Ale od czego jest fantazja i determinacja do spełnienia marzenia. Zmartwień przed biegiem dzięki JWŻ nie miałem zbyt wielu. Za to niosłem ból po stracie mamy, o której była chwila i na trasie do wspomnień…
Ponad dobę przed startem zaczęło się spotkanie chętnych na czternastkę. Majka z Michałem, D&D czyli Darków dwóch z rodzinami i dwadzieścia sześć kilogramów cięższy od Michała partner- co zarówno podczas tego wieczoru jak i biegu miało duże znaczenia. Troll ugościł chmielowym trunkiem, nie jednym i nie dwoma, nawet nie trzema. Pożegnał przed północą orzechówką i kazał nogom ponieść do łóżek. Tym razem droga ma była pod górkę a na niej miejscowi świętowali. Nie oponowali żebym się przyłączył. Chwalebna Dołżyca z bydgoskimi korzeniami. Cóż, trunki miały przynieść spokojny sen. Piąta rano na zegarku uświadomiła, że widocznie za mało wypiłem, a może szczególnie spotkanie u Trolla za bardzo rozweseliło i pobudziło by przesypiać całą noc. Cztery godziny to i tak zawsze coś. Gorsza informacja nadeszła z Majdanu, gdzie nocował mój partner. Dogorywał po chmielowej uczcie. Picie również wymaga treningu. Nie zapominajcie!
Dotarł do Cisnej Pjachu, z którym dzieliłem i pokój i wspinaczkę do naszego pensjonatu.
Dotarły nasze rzeczy na przepaki. Przemyślane, ale na przyszłość nadające się do zmodyfikowania.
Dotarł i Fajka, którego oblicze ukazało się nieopodal biura zawodów wraz z kilkoma radami, które wspomniałem na trasie.
Wśród ogólnej wesołości było czuć napięcie jak po solidnej porcji czereśni a może i śliwek. Neutralizowałem je przy pomocy karkówki i grillowanego boczku, wyznając zasadę, że skoro organizm się domaga to trzeba mu sprawić przyjemność. Dołęgowscy ciekawie w swojej książce opisali nawykli żywieniowe kilku ultrasów. Po tej lekturze wiem, że trzeba być sobą również w tej kwestii.
Dwadzieścia minut po północy najpierw papier toaletowy a potem sudokrem poszedł w ruch.
Za namową Pjacha, mała czarna, do której dolałem mleko i solidna porcję cukru.
Drogę do autokarów, które zawoziły zawodników na start do Komańczy oświetlał uśmiechnięty księżyc zwiastujący upalny dzień.
Przed startem wpadliśmy na Andrzeja, który prosto z Lasu dotarł na Rzeźnika.
Trzy!
Dwa!
Jeden!
Puff!!!
Puff!!!
Zaczęliśmy spokojnie zgodnie ze sztuką biegania dalej niż do budki z piwem. Czy za wolno? Nie ma co gdybać. Tak widocznie miało być. Michał niczym sarenka lekko i zwinnie płynął od samego początku. Ja z bolącymi piętami i rozcięgnem trzymałem fason. Truchtaliśmy, wchodziliśmy, napieraliśmy. Minęliśmy jednego z moich akademickich profesorów Zbigniewa P.
Jeziorka Duszatyńskie, przełęcz Żebrak osiągnięta później niż przewidywał plan, ale tym się nie przejmowałem. Przecież dopiero od Cisnej miała się zacząć prawdziwa zabawa. Ktoś napisał, że kolejne etapy jak w grze komputerowej są coraz trudniejsze. Zgodzicie się? Na zbiegu do pierwszego przepaku spotkaliśmy Fajkę, który wcześniej nas wyprzedzał. Znajoma twarz na trasie dodaje zawsze trochę energii. Cisna, jak widać na zdjęciu nie ucieszyła mnie.
Sms od Picta- tak, dzięki. Michał i Pjachu twierdzili, że już wtedy nie wyglądałem zbyt dobrze. Pewnie byłem sfermentowany jak mój ryż.
Michał zdecydowanie jak jego ryż.
Wybiegliśmy dopingowani przez Majkę oraz Łukasza W. znajomego z Bydgoszczy, zresztą kolejnego przypadkowo spotkanego w Bieszczadach. Wspinanie, mozolne wchodzenie na Małe K…Jasło jak je nazwałem po zdobyciu było męką. Michał nie kazał spoglądać w dół. Nawet nie miałem chęci. Ogólne zmęczenie, jak sugerował również braki w odżywianiu odbierały radość z otaczającej bukowiny. Jedne z szerszych miejsc wykorzystał na rozciągnięcie mojego rozcięgna. Chyba nie byłem entuzjastą na tym etapie. Krok za krokiem, docierał do każdej komórki kontakt z podłożem. Krok za krokiem do znudzenia. Dopiero z marazmu wyrwał mnie aaataaak skurczu w prawym udzie, później w lewym. W łydce. Ratowaliśmy mnie pigułkami z solą z zestawu startowego. Zresztą często na trasie wymagałem pomocy a mój partner spisywał się na medal! Jeszcze przed półmetkiem doszły problemy z żołądkiem. Brak chęci na przyjmowanie czegokolwiek do jedzenia. Swojego zresztą zabrałem widocznie za mało, rześkiego partnera nie chciałem ciągle objadać. Choć proponował. Zdecydowałem się kilkukrotnie na kulki ryżowe z migdałem rodzynkami. Rewelacja. Powoli dochodziłem nie do siebie ale w miarę do użyteczności. Myśli o zejściu z trasy na szczęście się rozeszły.
(88 kg + 62 kg)
Brzuch już puchnie z głodu.
Wspinanie, zbieganie. Przetrwanie.
Wtem, piękny koziołek Michała przypomniał o tym, że jak dziewiczy bieg w dodatku Rzeźnik to i musi być krew. Łokieć i kolano. Złamanie z przemieszczeniem. Ale dał radę biec. (Żartowałem. Skończyło się na otarciach). Zbiegliśmy na początek drogi Mirka. Tam zostałem uratowany niespodziewanym spontanicznym punktem z wodą. Mojej z bukłaka nie starczyło, ponieważ zacząłem wcześniej na siłę pić ile wlezie by poczuć się lepiej i nie odwodnić. Jeden z nas więcej sikał, drugi więcej wypacał. Jeden cel, jedna drużyna ale każdy tak odmienny.
Drogę Mirka zgodnie z radą od Fajki pokonaliśmy w miarę rześko w ciągłym biegu. Michał nawet myślał że w tempie około 5 min/km. Było wolniej ale sporo zyskaliśmy. Ponownie tutaj spotkaliśmy naszego Wujka Dobra Rada, który na chwilę dołączył się na rozmowę. (Dzisiaj podczas rozmowy telefonicznej wspomniał, że na tym odcinku rozpoznała mnie koleżanka Alina, która również biegła a w dalszej części trasy nawet ja ją rozpoznałem i pozdrowiłem. Świat jest mały)
Dobiegliśmy do Smereka. Spędziliśmy tam sporo czasu ale żeby nie zabijać magicznych chwil to nie będę przytaczał liczb. Ponownie Łukasz W. wędrujący z aparatem. Apetyt wrócił choć skurczony żołądek nie dawał się rozepchać. Cola, ryż, żele, baton, izo. Chwila na rozmowy telefoniczne, wtedy uwierzyłem, ze damy radę choć nie kalkulowałem czasu. Próba z kanapką, która nie smakowała i ruszyliśmy w drogę, znów pod górkę, na połoniny.
Coraz więcej turystów, coraz więcej energii. Trochę żartów. Lżejsza wędrówka. Mniej umierania a więcej napierania by wreszcie zakończyć fizyczne cierpienia a psychiczną orgię. Czasem rozmowy z biegaczami. Próba zabawy w ganianego. Wymijanie się z tymi samymi parami. Raz oni, raz my. Rozpoznawałem szlaki schodzone lata temu. Cieszyłem się widokiem bieszczadzkich hal i wiatrem, który niwelował wpływ słońca.
Ostatni płacz to wspinanie na Caryńską okraszone chłodem strumyka. (Choć Michał zapewne bardziej zapamięta problemy po energetyku). Woda do czapki, na nogi, ręce i twarz i w górę ku mecie. Im bliżej tym lżej, choć lekkość niczym spod zimowej pierzyny. Kilkaset metrów przed metą solidarne oddanie moczu by na mecie wbiec lżejszym i pęd w dół, który tradycyjnie sprowokował w mordę jeża mój ubóstwiany partner. Michał! Chciałem jeszcze porozmawiać, gdy Ty już miałeś dość naszej wędrówki. I biegłeś na złamanie karku a ja za Tobą czując ból zwycięstwa.
Ostatnie dwieście metrów przed metą chciałeś wyprzedzić jeszcze jedną parę a ja licząc na szczęście odkiwałem, że nie. Biegli przed nam. Wtem jeden z nich wziął na ręce dziecko i w stronę mety. Wtem spadła małemu czapka. Ktoś podniósł. On nie chciał się wracać. Zawahał się. Wrócili a my wtedy ich wyprzedziliśmy. Ultra to lekcja cierpliwości. Oraz wielu wielu innych rzeczy o których przyjdzie pora porozmawiać przy kolejnych okazjach gdy następne wspomnienia najdą.
Meta. Po ponad piętnastu godzinach. Ponad godzinę później niż chciałem byśmy osiągnęli. Nie pozwoliłem Michałowi rozwinąć skrzydeł ale jak jeden z biegaczy na podejściu na Smerek nam powiedział, taki właśnie jest Rzeźnik że cierpi się wspólnie. I wspólna lżejsza staje się wędrówka…
Dziękujemy za Wasze wsparcie. Za spotkania przed startem, w trakcie i po. Za smsy, telefony oraz zrozumienie.
Dzięki Michał za braterstwo! (Szkoda, że nie zdążyliśmy się pokłócić). Na to nie trzeba zbędnych słów!
Piętnaście godzin. Tyle jeszcze w głowie wspomnień…
Trasa
Założenia:
P.S. W drodze powrotnej z Pjachem zjedliśmy golonkę.
P.S.S. Cascadie czekają na kolejne wyzwanie.