Redakcja KR
Maraton Górski Leśnik REGATTA - Jesień

Maraton Górski Leśnik – Jesień 2016. A może to te słońce?...

Warszawa, 14.09.2016

Znacie Leśnika? Tak? To świetnie! Jeśli nie, zaraz poznacie! Czym jest Leśnik? To cykl maratonów górskich odbywających się o czterech porach roku w Beskidach. O jego jesiennej edycji pisze dla nas Michał Czyż.

Nie da się tak na prawdę znać Leśnika w 100%, i to wcale nie z powodu młodego wieku tej imprezy (w tym roku bowiem obchodzi swoje drugie urodziny), a dlatego, że każdy bieg ma inną trasę. I tak np. w tym roku na wiosnę zawodnicy mierzyli się z trasą z zimy, a w zimie zmierzą się z trasą z wiosny. A wszystko przez zmieniający się klimat i warunki pogodowe, które wiosną przypominają zimę i odwrotnie. Dla przykładu: śmiałkowie zeszłorocznej edycji zimowej musieli na szlaku Baraniej Góry stawić czoła rwącemu potokowi, który w założeniach miał być zamarznięty.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego o tym piszę i do czego zmierzam? Zmierzam do tego, by uzmysłowić wam, że Leśnika po prostu nie da się okiełznać, przygotować na 100%, trzeba zmierzyć się z nim takim, jaki jest, tu i teraz! Jeśli dodamy do tego fakt, iż organizatorzy mają w zwyczaju prowadzić drogę na ,,kiepę” najkrótszą (czyt. najbardziej stromą) drogą, wychodzi na to, że bierzemy udział w górskim biegu na orientację z solidną dawką krewkiego wspinu wśród kameralnego grona znajomych oczekujących tego co my – mocnej wyrypy. Jeśli szukasz więc biegu z idealną organizacją i bogatym pakietem, to źle trafiłeś. Leśnik to w pewnym sensie organizacyjny nieład, próżno tutaj oczekiwać na ustaloną w harmonogramie dekorację, ponieważ ta odbędzie się wtedy, gdy przyjdzie właściwy moment. Zamiast się niecierpliwić, weź do ręki zimne szkliwo, połóż się na trawie i oklaskuj kolejnych harpagonów.

 

Wybierając się na jesienną edycję leśnika do Korbielowa w Beskidzie Żywieckim, nie miałem wówczas o niczym z powyżej nadmienionych sytuacji pojęcia. Skupiony na solidnym przewyższeniu, ponad 2700 m (2900 m wg strony organizatora) i zadaniu do wykonania, nie sądziłem, że ,,leśna atmosfera” tak mnie pochłonie. Dałem się złapać w pułapkę leśnych dziadków i omal nie zdołałbym wykaraskać się z tej matni. Ale po kolei.

Odbiór pakietów: w dniu startu – dobra! Mniej stresu, strzał, hop na górę, bęc na dół i po krzyku. Damy radę! Ups, a co to?

Awaria! Dziura w bukłaku? Hmm, a po co mi on? Na trasie na pewno będzie jakiś strumień – dam radę!

Odprawa: 7.30, ośrodek narciarski Połonina.

– Tam na górze uważajcie, bo oprócz naszych biało-czerwonych taśm, będą też biało-czerwone taśmy innego biegu, ale bez napisu. Nie pomylcie się! Aha! Za Sopotnią Wielką dobiegniecie do takiej kiepki… – mówi Michał, dyrektor biegu.

– Której? – głos z tłumu.

– Poznacie ją... – z szelmowskim uśmiechem odpowiada Michał.

 

START: Poszli! Oho, trochę sztywny ten początek, ponad tysiąc do góry na pierwszych 8 km, po drodze mijam hale Szczawiny i Miziową. Czwóry palą. Ach, te słońce! Lekkie pieczenie w czwórkach osładzają widoki z najwyższego zdobywanego dzisiaj szczytu – Góry Pięciu Kopców (1535 m n.p.m.), wystarczy podnieść głowę, by dostrzec bez trudu Skrzyczne i Babią Górę. W końcu jest! Upragniony zbieg. 11. pozycja to daleko za daleko wobec moich oczekiwań, zwłaszcza że na starcie stanęło równo 50 osób! Nic to teraz. Gdzie jest woda? Szukam wody! Szczęśliwie zbieg pozwala mi złapać powtórnie oddech, uspokoić myśli. Jest! Pierwszy punkt odżywczy – Hala Rysianka – woda! Żyjemy! Pan Marek na mój widok śpieszy ze schroniska z pięciolitrową bańką wypełnioną życiodajną cieczą, której tak bardzo teraz pragnę. Kilka haustów, coś w bidon i można gonić.

Zbieg: długi, lekko błotnisty i śliski, jak większość na trasie. Trzeba bardzo uważać. Rosnącą prędkość skutecznie hamują wystające spod błotka korzenie, a tam, gdzie ścieżka jest sucha, życie ,,umilają” kamulce. Krajobraz Beskidów o tej porze potrafi poruszyć nawet serce kamiennego ultrasa. Nietrudno o chwilę nieuwagi. Na szczęście skończyło się tylko na kilku zadrapaniach. Katorżnicze podejścia wynagradzają techniczne i wymagające pełnego skupienia zbiegi, oddalone za poranną mgłą szczyty grupy Pilska przykuwają uwagę, a strome zbocza i leśne serpentyny pozwalają cały czas czuć górski klimat, mimo tego, że wcale nie jesteśmy na dużej wysokości. Należy również uważać z nadmierną czujnością, ta bowiem, choć zalecana, może przysporzyć nie lada problemów. Czytanie znaków (np. w lewo 300 m) na drzewach skończyło się prawie czterominutową wycieczką w głąb nieznanej kosodrzewiny i zwalonych drzew w poszukiwaniu ścieżki, gdy ta prowadziła dalej prosto, po czym skręcała w lewo ZA 300 m. Kryzys, to najlepsze i jedyne słowo na stan, który towarzyszył mi podczas podejścia na Romankę. Ponad 800 m podejścia na 7 km ze ściśniętym od braku wody i słodkiego izotoniku żołądkiem będę wspominał jeszcze długo. Słabnąc w oczach, powtarzając w głowie zapętlone zdanie jednej ze scen kultowego filmu (Dzień Świra): Taki był mądry, a teraz umiera, marzyłem o choćby najmniejszym ciureczku wody wypływającej gdzieś ze zbocza. Prośby zostały wysłuchane. Możecie sobie wyobrazić moją radość na widok wystającej, drewnianej rynny i wartkiego zimnego strumienia wody zeń cieknącego. Nic nie stawia tak na nogi jak zdrowa, rześka woda wprost z potoku! Wykorzystując okazję, wylałem słodkie z bidonu i softflaska wypełniłem pod sam korek uzdrowicielskim napojem. Na efekt długo nie trzeba było czekać. Od Kotarnicy i 33. kilometra czułem się tak, jakbym zalał w końcu benzyniaka wysokooktanową benzyną, zamiast turlać się na dieslu. ZACZYNAMY WYŚCIG!

Ostatnie 15 km, a więc ostatnia szansa, żeby nadrobić. Tempo rośnie. Już nie muszę zaklinać cyfr na cyferblacie swojego elektronicznego poganiacza. Wiem, że jest dobrze. Gęba się śmieje, nóżka lekka, zaczynają się ewolucje przy zbiegu do ostatniego punktu w Sopotni Wielkiej (40 km). Garść bakalii, kubek coli – starczy, góra czeka. To już ostatnia na dziś – Skałka. Wypada zdobyć ją w dobrym stylu. El direttore, jak zwykło się mawiać na Michała, dyrektora biegu, miał rację. Poznałem ostatnią kiepkę bez trudu... Trasa nie biegła szlakiem, wdzierała się za to klinem w las i zbocze, którym należało wdrapać się na sam szczyt. Cholera! Miało być w dobrym stylu. Czy dobry styl, to na czworaka, w podporze przodem? Czemu nie! Byle szybko! 9-9-0, 1-0-5-0, 1-1-0-0, wpatrując się w zegarek i informacje o aktualnej wysokości, ciągle przeliczam, ile zostało do szczytu. Ile do szczytu?! Za nim już tylko zbieg... 1-2-3-5 – mamy to! Heej, tam na dole, idę do was!

      

Nie minął kwadrans, gdy siedząc za linią mety z butelką zimnego piwa (bezalkoholowego) uśmiechałem się w duchu sam do siebie. Nie dalej jak trzy kwadranse temu oddałbym wszystko, co mam przy sobie, w zamian za kroplę czegoś zimnego, teraz pławię się w dostatku. I to czego?! Piwa! (Bezalkoholowego!). Za metą szybko dolewam zimnej wody ze strumienia, żeby nie zabrakło... Ach, te góry, ciągle uczą. A może to słońce?...

 

Tekst: Michał Czyż

Zdjęcia: Radek Denisiuk, Ultralovers