Glikogen wdziera się w mięśnie z makaronowej kolacji, bułki śniadaniowej z bananem, rogala z czekoladą i kulek mocy, zrobionych według przepisu jakiegoś top biegacza. Można wymieniać długo, z czego się wbija w nożyny, by dało się coś więcej i dalej pobiegać po górach. Ja uwielbiam raczyć się makaronem, ku katordze współtowarzyszy - ciemnym i twardym. Ale zazwyczaj napędzają mnie emocje i to na ich kumulacji biega mi się najlepiej.
Gnieżdżą się gdzieś we łbie, nakręcają, wylatują, by z czystą głową móc dłużej i dalej.
Niestety w śnieżny, mroźny styczniowy poranek, podczas Zimowego Janosika i dystansu 50 z plusikiem, nazwanego Spacerem Murghrabiego, te złe emocje przejęły kontrole i nie chciały uciec z mięśni i głowy. A bieg był tak emocjonujący, jak słuchanie po raz pierwszy Bohemian Rhapsody w ciemnym pokoju na słuchawkach.
Do Niedzicy i na trasę jednego z moich ulubionych górskich biegów wpadłam kilka dni przed startem. A taki chillout - troszkę wyznaczania trasy, troszkę zabawy w śniegu, podziwianie widoków, co by dłużej pobyć w tych górach i je poczuć.
Tym razem przyjemności w tym żadnej nie było. Brnęłam z małą Gośką w śniegu po pas, któremu nawet rakiety śnieżne nie dawały rady.
Zrobiłyśmy niecałe 9 kilometrów w 10 godzin ???!!!! A co dopiero 40 czy 50 z plusem. Ludzie urlopy na żądanie będą brać, bo może do poniedziałku się doturlają do mety. Jak się okazało nie tylko nasz wynik w pokonaniu trasy był taki marny. Inne ekipy wolontariuszy, miały podobny problem, dlatego wiele się nie zastanawiając zapadła decyzja. Sławek Konopka - Mistrz całego zamieszania i szef biegu, po raz pierwszy w karierze organizatora biegów decyduje o skróceniu trasy.
No nieźle – myślę. A ja tu ściągnęłam prawie pół Legionowa.
Przecież one mnie zabiją, nie spodoba im się
O ile dobiegną – z lekkością bytu komentuje Sławomir.
Ostatecznie trasa zostaje przycięta o kilka kilometrów, co by chociaż do niedzielnej wieczorynki zdążyć wypić piwko na mecie.
Śniegu dosypało po kokardę i to taką wysoko zawiązaną. Okoliczni górale godoli, że takiego puchu i zasp to od dziesięciu lat nie widzieli. To jak oni nie widzieli, to mamy przerypane – myślę. A może to udepcze ktoś, może kładem pojeżdżą, rozjeżdżą i będzie lepiej. Już więcej nie myślę, bo raczej nic nie wymyślę.
Sobota rano – wstać, ubrać się, zjeść trochę makaronu, wejść do autokaru i dać się zawieźć w towarzystwie lekko zaspanych biegaczy na start do słowackiego Zdziaru. W busie ciemno, kierowcy brak, a nie jednak jest, ktoś coś pije, ktoś coś gryzie, czuć w powietrzu lekkie zdenerwowanie. Tylko Zabiegany Rysiek i jego ekipa coś tam pyskuje i pohukuje. A, że wszystkie Ryśki to fajne chłopaki, to miło i nawet nie nerwowo spędza się czas w podróży.
Po godzinie autokar dojeżdża na miejsce, a wycieczka jak nie jeden mąż na pielgrzymce, rusza do toalety tuż przy stoku. Wiadomo, że siku i kupa, jest ważną strategicznie rzeczą przed biegiem, a że z amatorami tu nie mamy do czynienia, to kolejka się wydłuża a start troszkę opóźnia.
Z lekkim niedoczasem ruszyliśmy w górę, by za chwilę znaleźć się w tej Bachledowej Dolinie, by chłonąć krajobraz z tej wyczekanej ścieżki wśród drzew.
Trzeba było stanąć, jak ten cieć przy hałdzie żwiru, zrzucić z siebie plecak i rozpłakać się na środku śnieżnej autostrady. Uwolnić te emocje, złe emocje, a nie tłumić je w sobie i dźwigać przez śnieżne zaspy.
Bo makijaż się rozmaże? Bo jestem twarda niczym zmrożona skorupa śniegu? Bo stłumię to w sobie, lekko pochlipując, olewając wewnętrzne rozdarcie?
Przecież mam wysoki próg bólu. Wytrzymam, ból biodra, pachwiny, jak i emocjonalną karuzelę.
A miało być tak pięknie. Słońce, śnieg, góry. Kilka miesięcy przed biegiem przepisałam się z dystansu 45 z plusikiem na 50 z plusikiem. Dziesięć więcej? Różnica żadna, a początku biegowej tyrki na ścieżce wśród drzew na Słowacji ominąć nie miałam zamiaru. Te okoliczności powinny nastroić, naładować, dać wiele pozytywnego. I tak też się stało. Mocno nastroiły i od razu dały w pysk. Z lewej zalewając ogromem siły i majestatyczności Tatr, które miałam prawie przy nosie. Z prawej przestrzenią, która przytłaczała i jak nigdy wcześniej przypomniała o lęku wysokości, który myślałam, że gdzieś już dawno wyparował. Jakby tego było mało, ta cała nawalanka mojej biednej łepetyny została uhonorowana piękną wyrypą w koronie wśród drzew. Ścieżka odśnieżona, pozbawiona jakiegokolwiek nalotu, o którym mogłabym wspomnieć przy ewentualnym pozwie sądowym, z cyklu „droga była śliska, a tory były złe” .
Jak Cię zobaczyłem, jak wbiegałaś, to wyglądałaś jakbyś miała zwymiotować – rzekł kolega, który miał już przyjemność być na samym szczycie ścieżki i zbiegając zerknął na me spoliczkowane lico. Ano nie chciało mi się wymiotować, ino chciałam nie zwariować od tego kręcenia się w kółko, po tej kładce wśród drzew. Na trzęsących się nogach stanęłam w końcu na górze. Uśmiech, fotka i … tylko nie patrz w dół, tylko nie patrz w dół. Nie patrzę, nie patrzę. Ktoś łapie za rękę – chwilę biegnę zachowawczo, puszczam dłoń chłopa, lecę i nie patrzę w dół, nie patrzę w dół i nagle buum.
Z całym impetem i ciężarem swojego spuchniętego, w tym dniu hormonalnie ciała, padam na biodro. Gdyby ten upadek widział mój dawny trener od dżuda, to byłby zachwycony precyzja padu, który wykonałam w tych pięknych okolicznościach przyrody. Najwyższa nota – gwarantowana.
O ja cię, Anka nic Ci nie jest? Możesz biec?
Wstaję i nie wiem, bo niby ruszyć się mogę ale coś tak się przestawiło, nadwyrężyło. Spinam poślad , zaciskam gardło, mówię asta la vista łzom i poruszając się dziwnym krokiem, lecę dalej. Chociaż słowo lecę, jest tu wielkim nadużyciem. Upadek włączył emocje i to niestety te złe. Za duża dawka słońca, wszechobecna, oślepiająca biel, gonitwa myśli i hormonów zawładnęły moją głową i nie pozwoliły biec nogom przez 12 kilometrów. Ja miałam tu najmniej do gadania. No chyba, że do siebie: a po co, a dlaczego, a może tak a nie inaczej, a jak zaraz będzie jeszcze bardziej bolało, może się zablokuje mi noga, po co ja tu jestem teraz ?
Myśli biegną, jak biegacze, którzy mnie mijają. Niech sobie biegną, wyprzedzają, zostanę tu sobie i może gdzieś dojdę. Przy okazji popatrzę sobie, wmówię, że jest cudownie, że tak spacerkiem, może zaraz podbiegnę. I tak kilometr za kilometrem. Myśl za myślą, z włączonym hamulcem na łzy idę, truchtam. Docieram tą białą śnieżną autostradą do punktu z herbatą, którym zawiaduje moja kompanka z wytyczania trasy – Małgorzata. Wymiana uprzejmości, dwa łyki herbatki i dławiąc się emocjami odbiegam. Na początku powolutku, by za zakrętem wpaść w bardziej zwichrowany śnieg i zbieg. A, że zbiegi to jest to, co działa na mnie jak czosnek z miodem na przeziębienie, to coś zaczyna się dziać. Neurony mózgowe wysyłają sygnały, które znajdują porozumienie z nogami i pozwalają na luźny bieg. Widzę Janka Heręzę – tak będzie fotka, biegnę, skaczę, krzyczę , lecę dalej. Głowa się wyłącza, a śniegu robi się coraz więcej na trasie i w butach. Ale ja brnę, mijając tych, których plecy wcześniej dokładnie oglądałam.
Lewa wolna, przepraszam, lewa wolna, dziękuję.
Idę, idę, słodko klnąc pod nosem, co jest dobrym omenem. Jeszcze chwila i dokopię się do Łapszanki, a tam u Pani Danusi chwilka relaksu, może jakieś ciacho. Na szczęście z daleka widok jest piękny i już nie trzaska mnie tak po twarzy, jak jakieś kilka godzin wcześniej. U Danusi na punkcie szefuje Krzysztof - zarządza kiełbasą i pilnuje ogniska, co by nie zgasło. Nie odpowiada mi jednak na pytanie gdzie są ciastka, które wydaje mi się, że powinny tu gdzieś być, bo przecież tak czytałam. Ciastek nie było, kiełbasy nie wzięłam. Zapytałam gdzie dalej i jak w transie z ćwiartkami pomarańczy w dłoniach poleciałam dalej. Mijam, wymijam, przepraszam, brodzę w śniegu, ba nawet biegnę, zbiegam. Do następnego punktu już kawałek. No tam może będzie ciasteczko, tam już na pewno. I zupa, tak zjem trochę zupy. Wbiegam na mostek, już jestem, już witam się z wolontariuszami i hyc schodek. Na to hyc, moje biodro przypomina o swojej obecności, o tym jak zostało potraktowane po słowackiej stronie. O tym jak nic z nim nie zrobiłam, nie pomasowałam, nie zatroszczyłam się, olałam i nie opłakałam. Teraz podobnie, lekko kulejąc i przeklinając, dusząc w sobie łzy napływające spod powiek, próbuję biec ale nie mogę złapać powietrza. Znowu ciało ze mną nie współpracuje – chcę wziąć głęboki wdech, a powietrza łapię niczym ryba na brzegu. Raz, dwa,…, pięć, sześć. Może za ósmym razem udaje się użyć do oddychania dwie pełne piersi. Lecę dalej, ale już wiem, że za chwilę się rozpadnę, wybuchnę. Łapsze Niżne – urocza miejscowość, jestem, jest punkt, są ciastka, zupa i duży Łukasz, któremu rzucam się na szyję i wybucham płaczem.
Co się dzieje, Anka? Wezwać lekarza?
Nieeee.
Czuje się jak w jakiejś innej czasoprzestrzeni. Widzę swoje Dziewczęta z ekipy Wybiegaj Siebie, które ściągnęłam na bieg. Są zadowolone, ale na mnie patrzą z lekkim przerażeniem. Jak jest? – pytam, uchylając się od odpowiedzi na ich – Co jest?
Jeszcze kilka dni temu mocno je nastraszyłam ciężkimi warunkami na trasie. Przepraszałam, że je namówiłam i wciągnęłam w te zaspy, bez możliwości biegania. Na szczęście ich przerażenie znika szybko z twarzy robiąc przestrzeń dla radości, która pięknie prezentuje się w palącym i oślepiającym słońcu. Uff – czyli się podoba, czyli nie dostanę w twarz na mecie od żadnej, myślę sobie i nieśmiało i ruszam do budynku. Łapię dwa ciastka, na które tak czekałam, trzy kawałki kabanosów i lecę dalej. Na ostrym podejściu, przez chwilę towarzyszę swojej ekipie, która opowiada o gruszkówce w plecaku, o tym, że uśmiechają się do zdjęć, tak jak kazałam i że fantastyczne się bawią na tym półmaratonie z plusem. Kilka fotek i ruszam szybciej przed siebie, wytyczonym szlakiem. Znowu zbieg, znowu się puszczam. I tak lecę, jak w transie.
Najpierw zobaczyłam szminkę, a potem Ciebie, skupioną z szaleństwem w oczach – powiedziała Jagoda, którą podobno spotkałam na trasie a ta ładnie zeszła mi wtedy z drogi, gdy leciałam nie myśląc o niczym. Świat biegaczy jest mały, bo Jagoda tez jest zabiegana, tak jak jej Zabiegany Rysiek, z którym tu przyjechała.
Lewa wolna, prawa wolna, przepraszam, przepraszam, dziękuję – to jedyne co wypowiadam, biegnąc lub drepcząc w śniegu. Jak się okazuje, górscy biegacze to nie tylko brodacze ale i dżentelmeni. Bez złego słowa puszczają przodem, a jeszcze życzą powodzenia.
Z wypchanymi kabanosami i ciastkami kieszeniami leciałam jak czołg po tym śniegu. Jeszcze tylko pięć kilometrów. Mijam tych, co na 20, tych co na 40 już z Żarem w nogach, doganiam śliczną Elizę, która była sporo przede mną. Hejaho, nie myślę, lecę dalej. Asfalt, zapora, schody, elektrownia, maszynownia, Sławomir, który wita każdego na mecie i łzy.
Czuję się jakbym wyszła z sądu w amerykańskim filmie, a przede mną ustawił się mur z fotopstryków, dziennikarzy, którzy zadają pytania:
Czujesz się winna?
Zrobiłaś to?
Co się naprawdę wydarzyło ?
Tusz już nie był wodoodporny, dziewczęta z grupy, które przybiegły wcześniej z krótszych dystansów przytulały, pocieszały i dziękowały, że je namówiłam na tego Janosikowego Zbója. Tego zbója, który tym razem mnie przeorał, powalił na ziemię, pozwolił emocjom zblokować nogi i głowę. Ale nie ze mną te numery zbóju, perfidnie myślałeś, że załatwisz mnie upadkiem. Ale to ja w ostateczności powaliłam Ciebie.
I na pytanie Wysokiego Sądu, czy zrobiłabym to jeszcze raz?
TAK WYSOKI SĄDZIE, z premedytacją i jeszcze większą determinacją. Na drugi bok też potrafię pięknie upadać.