Niektórzy uważają, że pagórkowaty błotnisty bieg trailowy można zrobić tylko w górach. I pewnie mieliby rację, gdyby nie Łódzki Bieg Mikołajów po Lesie Łagiewnickim. Ten, kto wątpi, powinien przeczytać tę relację, gwarantuję, że zmieni zdanie.
15 min przed rozpoczęciem półmaratonu grupa żądnych wrażeń Napieraczy* przedziera się w pośpiechu przez gęsty las w poszukiwaniu startu. Jak to zwykłe bywa, gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. A zatem czas dwukrotnie przyspiesza, zaś świat robi na przekór, utrudniając dotarcie do celu zawodnikom. W wyniku tego kilkoro śmiałków oblewa blady strach, gdy uświadamiają sobie, że błądząc po lesie spóźnią się na start biegu. Biegnąc niepewnie po grzęskim gruncie, natrafiają na stado młodych łani. Sarny wpierw czarują ich głębokim niewinnym spojrzeniem czarnych oczu, po czym długim susem oddalają się, znikając z pola widzenia. Mężczyźni stoją tak chwilę, marnując cenny czas na kontemplacje uroków leśnej przyrody. W tym czasie Jeden z nich patrzy na zegarek: „Chłopaki, pięć minut do startu!”, po czym wtapia buta w gęste błoto, które zasysa go do środka. Klnąc siarczyście pod nosem, szarpie nogą i wydostaje się z bagna, podąża za pędzącymi kolegami i dociera bardziej z przypadku niż z intuicji na start biegu. W końcu Napieracze wciskają się między innych biegaczy dokładnie chwilę przed wystrzałem startera...
Jest ciężko. Buty ślizgają się pod nierówną błotnistą nawierzchnią. Brunatne grudy, osadzając się na nogach, spowalniają biegaczy i czynią ich cięższymi. Nad ich głowami gromadzą się ciemne śniegowe chmury, z których dzień wcześniej spadł obfity grad, przez co trasa jest teraz potwornie śliska. Najpierw wszyscy biegną równym tempem, lecz złośliwy stromy podbieg rozłącza grupę Napieraczy, zmuszając ich do podjęcia samotnej walki z leśnym wyzwaniem. Ścieżka jest wąska ograniczona panoszącym się po bokach lasem. Jego niewidzialna ręka zmusza biegaczy do poruszania się gęsiego. Nikt nie chce ryzykować ugrzęźnięciem w bagnie na dłużej…
„Pierwsze 2 km to makabra, właściwie szliśmy, nie biegliśmy, średnie tempo wskazywało 7:30. Nogi rozjeżdżały się na wszystkie strony, wielu biegaczy nie było na to przygotowanych, mimo iż organizator ostrzegał, że jest i będzie bagno”.
Nagle zrywa się silny podmuch wiatru, który niczym rzeczna tama zatrzymuje biegaczy i trzaska ich mrozem po zmarzniętym pysku. Niektórzy z nich przytrzymują swoje mikołajowe czapy, by utrzymać je na głowie. Wiatr nie daje jednak za wygraną i nieprzerwanie bezwzględnie policzkuje Napieraczy zimną ręką po twarzy. Każdy z nich biegnie osobno, nie wiedząc, gdzie są pozostali kompani, w głowie jednak trzymają się ciągle razem, wysyłają myślami ukradkiem swoje tajne biegowe strategie.
„Już w pierwszej połowie biegu część zawodników zaliczyła spektakularny upadek, pozostali – nie chcąc ubrudzić swoich pięknych butów w kolorze flamastrowej tęczy – skakali jak kot po gorącej blasze, by ominąć kałuże. My – napieraliśmy bokiem, wyrywaliśmy gałęzie spod śniegu i ocieraliśmy się o konary drzewa bądź centralnie środkiem przez największe bagno, bo tamtędy było na skróty”.
Po paru kilometrach ich oczom ukazuje się ubrana na czerwono mikołajkowa wolontariuszka częstująca słodką jak plaster miodu czekoladą. Wraz z ostatnim kęsem poczęstunku zmęczenie powraca i to akurat, gdy na trasie zaczyna się prawdziwy błotny balet. Biegacze, zaliczając ślizgi, prezentują rozmaite kombinacje figur łyżwiarskich. Niektórzy ostro zwalniają, by kosztem tempa utrzymać ciało w pionie. Bieg wygląda jak swoisty taniec leśnych elfów. Mimo trudu na trasie nikt nie traci humoru, ich twarze z czerwonymi wypiekami ozdobione są wianuszkiem białych szerzących się w uśmiechu zębów. Napieracze na każdym śliskim zakręcie wydają z siebie dziki ryk rozkoszy zwiastujący zaliczenie przeszkody. W ich oczach widać radość, która wylewa się falami niczym woda z tonącej łajby.
Druga połowa biegu jest już znacznie bardziej dramatyczna, przypomina scenę z thrillera, gdzie bohaterowie walczą ze strachem i zmęczeniem w trakcie ucieczki przed czającym się w ciemnościach niebezpieczeństwem. Większa część biegaczy ukończyła już swój bieg na krótszym dystansie, lecz Napieracze atakują dalej, stawiając czoła błotnym przeszkodom. Ich oczom ukazuje się ponownie ten sam podbieg z poprzedniego okrążenia, który tym razem stwarza znacznie więcej problemów. Każdy krok wymaga teraz wielkiego wysiłku, gdyż błotna lawina co rusz ściąga śmiałków ponownie na sam dół. Podeszwy butów przestają tu mieć jakiekolwiek znaczenie. Ich agresywny bieżnik szarpiący kłem stromy pagór przegrywa z błotem. Teraz każdy z nich wspina się wyłącznie siłą woli bądź charakteru. A tego, trzeba przyznać, nie brakuje Napieraczom! Każdy z nich na swój sposób walczy o honor na tym biegu, bo Napieracze to nie tylko nazwa drużyny, to styl życia, osobowość każdego z nich!
Niebo groźnie ciemnieje, więc w lesie robi się mrocznie jak w scenerii z Batmana. W powietrzu da się wyczuć ciężar zmęczenia. Jednakże na chwilę błotną arenę oświetla słońce, a jego promienie padają na wyłaniającą się z mroku metę. Zewsząd słychać już donośny głos spikera krzyczącego przez megafon. Obfita fala błota na pysku, ze dwa finiszujące ślizgi i jedno mocne ukłucie w klatce piersiowej wraz z długim bezdechem pozwalaja zakończyć trailowy aż do bólu bieg błotnych Mikołajów!
„Nagle wszyscy zniknęli, biegłem zupełnie sam… Momentalnie zrobiło się jakby chłodniej i mroczniej. Znowu ujrzałem przed sobą stromy podbieg, lecz tym razem nie sprawił mi on takiej radości. Myślałem, że umrę! Słyszałem, jak moje serce głośno bije i krzyczy z braku sił. U schyłku góry zobaczyłem nieśmiało wychodzące zza chmur słońce. Świat został uratowany, a z nim i ja. Ostatni kilometr poszedł gładko jak po maśle, a na mecie czekała na mnie najlepsza na świecie herbata z cukrem”.
Po biegu mężczyźni łapczywie sięgają po rozgrzewający napar, nie żałując sobie cukru. Większość biegaczy w takim momencie myśli tylko o ciepłej kąpiel, lecz nie Napieracze! Oni w tym czasie tworzą już strategię na przyszłoroczny start w Łemkowyna Ultra Trail!
Tekst: Sylwia Retmaniak - biegaczka z zamiłowania i wewnętrznego przekonania. Lubi biegać szybko po asfalcie i długo po górach. Pasjonatka błotnych kałuż. Często wpada w tarapaty i skręca kostki. Odważna, a w bieganiu nieustępliwa. Literacko - absurdalnie kreatywna. Czekoladoholiczka. Strategia na życie: biec albo umrzeć!
(*) Napieracze – słowo pochodzenia staroleśnego (napieratus przez błotus) synonim dzikich ludzi z buszu identyfikujących się z jeleniem. Współcześnie amatorska drużyna biegowa promujących trail na terenach łódzkich z aspiracjami na ultra. Wyznawcy idei: „Do połowy w trupa, potem przyspieszam”. Zawsze są brudni oraz wszędzie ich pełno. Bezkompromisowi szaleńcy i koneserzy błotnych nawierzchni. Biegnąc, wydają z siebie odgłosy dżungli. Rekrutują w swoje szeregi tylko prawdziwych biegowych wariatów. Więcej na fanpage’u: https://www.facebook.com/napieracze/