Redakcja KR
Bieg Rzeźnika Ultra

Kryzysik malutki

Cisna, 10.06.2017

„Rety, ale się jaram”, pomyślałem, kiedy leżąc na łóżku w małej chatce w Wetlinie słuchałem szumupłynącej obok rzeki. Wyobrażałem sobie, jak będę biegł za kilka godzin po Bieszczadach w słynnym już ultramaratonie.

Relacja opublikowana drukiem w ULTRA#1

Sprawdzając co chwila, czy zegarek nie zamula, wierciłem się, przyglądając jak „skrzek” pęcznieje w przezroczystej szklance. O śnie nie było mowy, bo gdy tylko zamykałem oczy, w głowie leciały mi wizuale z trasy, którą biegłem rok wcześniej z Jastrzębiem. Wtedy był to pierwszy mój raz. Wtedy chodziło raczej o poznanie trasy, przeżycie wspólnej przygody na biegowo z kumplem, który wypalił na melanżu gdzieś w Warszawie słowami: „Hej, skoro obaj biegamy, to może byśmy razem pobiegli Rzeźnika?”. Udział w tej imprezie polega na tym, że biega się w parze, co jest bardzo piękną ideą wspierania się i dbania nie tylko o siebie, lecz także o partnera. My lubiliśmy się od dawna, ale lubiliśmy też biegać w innych prędkościach. Wiadomo więc było, że chodzi raczej, aby się dobrze bawić i przynajmniej zmieścić w limicie 16 godzin. To się nam udało, ale następnym razem chciałem sprawdzić, jak to będzie z biegaczem poruszającym się z prędkością bardziej zbliżoną do mojej. W następnym roku Marcin Basis, z którym ścigaliśmy się wielokrotnie aż do samej mety, zaproponował mi przygotowania oraz wspólny wyjazd w Bieszczady na Ten bieg. Tym razem chodziło o zabawę na dużej prędkości. Trenowaliśmy dużo razem, często rozmawiając o strategii. Marcinowi zależało na załamaniu 10 h, oraz „machnięciu Hardkora”, czyli dodatkowe dokręcenie 20 km. Taki był plan...

Podniosłem się z łoża 5 minut przed dzwonkiem budzika i zamieszałem widelcem „skrzek” w szklance [przepis na "skrzek" można znaleźć na stronie 124 magazynu ULTRA#1]. Widok idealnej konsystencji mikstury napełnił mnie błogim spokojem. Zacząłem do niej dodawać miód, cytrynę i sól, jednocześnie zajadając bułkę suto posmarowaną masłem i miodem, gotując wodę na kawę. Po najedzeniu się, ubraniu i spakowaniu przygotowanego prowiantu, mającego stanowić główne pożywienie na trasie (a było to: dwie bułki z masłem i miodem, jedna z masłem i żółtym serem, sezamki, „skrzek” w bidonie oraz woda muszynianka w bukłaku) wyszedłem z domu. Przywitała mnie ciepła, rozgwieżdżona noc. Księżyc świecił jak szalony, oświetlając całą okolicę z pobliskimi szczytami gór włącznie, pomyślałem, że nawet dla takich chwil warto biegać ultra. Zacząłem dostrzegać migające gdzieniegdzie świetliki. To byli biegacze, zmierzający jak ja do autobusu, który miał zawieśćnas do Komańczy na start o 3.30. Autobus, a właściwie międzygwiezdny wehikuł, mający zabrać mnie w kosmos, czekał w centrum Wetliny. Wchodzę do środka, siadam na pierwszym wolnym miejscu. Pojazd już do połowy zapełniony ludźmi, których nigdzie indziej nie spotkasz. Sięgam po torebkę z granolą, zaczynam pałaszować, a szczęki chodzą jak u chomika syberyjskiego. Obok mnie siada biegacz, coś tam sprawdza w miniaturowych kieszonkach swojego miniaturowego plecaka, coś tam żuje. W powietrzu czuć ostry zapach rozgrzewających mięśnie maści. Marcin wsiada na następnym przystanku. Wygląda wspaniale. Jest uśmiechnięty, ale skupiony. Groźnie wyglądający, o emanującym gdzieś z wewnątrz cieple. Prawdziwy Ultras. Z takimi możesz wszystko i wszędzie. Puszczamy sobie oko. Na następnym przystanku dosiadają się ostatni pasażerowie lotu z nadświetlną. Są rozmowni, bardzo potrzebują kontaktu ze sobą.

– Zjadłem kanapkę z pasztetem i cebulą, i coś mi się ta cebula odbija – mówi jeden.
– Ja też zjadłem kanapkę z pasztetem i cebulą, taką dymką ze szczypiorem i też ją czuję – mówi drugi.

Rozumieją się. To dobrze, myślę sobie. W tym biegu partnerzy są razem skazani na przebycie ok. 78 km, w tym ok. 3600 m przewyższeń. W błocie, słońcu, deszczu i finalnie na zmęczeniu, które potrafi obudzić w człowieku potwora, którym musisz się zająć i nie dać zerwać ze smyczy. Jesteśmy na miejscu startu. Radując się, przybijamy piątki oraz żółwiki ze znajomymi i dopiero co poznanymi biegaczami. Życząc sobie powodzenia, gotujemy się w sobie i nerwowo przebieramy nogami. Zapaleńców gotowych do biegu ponad tysiąc, więc nie ma tu już mowy o kameralnej atmosferze. Wreszcie odliczanie i huk wystrzału ze sztucera – sygnał startu. Zaczynamy bieg po wszystko. Biegniemy najpierw chwilkę asfaltem, potem szutrem, cały czas troszkę pod górkę. Przebiegamy mostem i patrzymy w zachwycie na światło księżyca odbijające się w wodzie górskiej rzeki. Magia. Robi się coraz wyżej. Marcin co parę minut informuje mnie o prędkości, z jaką się poruszamy i jak się to ma do naszych założeń strategicznych. Obok nas biegną „szczęśliwi biegacze” Dołęgowscy. Podobno chcą łamać 10 h, więc wygląda na to, że jesteśmy w dobrej części stawki. Wbiegamy wreszcie do lasu. Jest jeszcze ciemno, ale noc na tyle jasna, że nawet w lesie widać dosyć dobrze. Dobiegamy do Jeziorek Duszatyńskich, porośniętych skrzypami, jakich nigdzie indziej nie widziałem w takim rozmiarze. Kolor turkusowej toni od razu przenosi mnie do świata baśni z dzieciństwa. Czuję się jak w krainie Konika Garbuska i rozglądam za piórem rajskiego ptaka, które tutaj pewnie zgubił. Przeskakując zwalone pnie drzew i strumienie oraz kałuże czarnego błota, biegniemy gdzie się da. Gdy robi się stromo, zaczynamy podchodzić jak szybko się da. Biegaczy coraz mniej obok nas, ładnie się rozciągnęliśmy i jesteśmy na pierwszej górce o nazwie Chryszczata, witając właśnie wschód słońca. Zjadam pierwszą bułkę z masłem i miodem. Zbieg w stronę Przełęczy Żebrak odbywa się już na konkretnym haju. Ten moment, kiedy jesteś rozgrzany biegiem, odurzony świeżym powietrzem oraz widokami budzącego się dnia w otoczeniu wspaniałej przyrody, uświadamia mi, po co tu jestem i dlaczego tak to kocham. Obrazy mi się mieszają. Marcin zawadził nogą o jakiś leżący pieniek, a ja go przeskoczyłem, bo wyglądał na warana. Pierwsza myśl: skąd tutaj, do diaska, te jeszczury?

Biegniemy, chwytamy życie dalej. Jest podejrzanie lekko i łatwo. Szybkie podejścia i zbiegi na Jaworne, potem na wyższy Wołosań i zbiegając przez Berest do Cisnej mamy pierwszy przepak. Uzupełniamy wodą bukłaki, nie zamulamy, ruszamy dalej. Mamy siebie, mamy wszystko, lecimy. Zaczynamy podchodzić na Małe Jasło i potem na Jasło. To „małe” w nazwie tego pierwszego chyba tylko po to, żeby uświadomić sobie, jak to ty jesteś mały, bo ta górka do małych nie należy. Podejście bardzo trudne, twarde i strome, bez łatwych miejsc do postawienia nogi. Niekończąca się historia. Potem Fereczata. Zbiegamy zakosami. Raz mam Marcina z lewej, raz z prawej. Pędzimy na łeb, na szyję. Mijamy kolejnych biegaczy, tych, których szybkie zbieganie przeraża albo mają więcej oleju w głowie. Gonitwa na zbiegu, gonitwa myśli, dobrze, że trenowaliśmy zbieganie, jest pięknie, jest szybko, ale za szybko. „To może kosztować dużo energii”, myślę sobie. Pędzimy. Dopiero na końcówce tego zbiegu, gdy podłoże zrobiło się bardzo gliniaste, zwolniliśmy. Minęło nas wtedy dwóch biegaczy. Szybcy byli aż miło. Zbiegamy na drogę asfaltową, jest już dosyć gorąco, a tu akurat stoją dobrzy ludzie i dają wodę do picia i polania na głowę. W tym czasie znów widzimy „szczęśliwych” Dołęgowskich, którzy jednak nie zatrzymują się na uzupełnienie wody. Oddalają się. Zaczynamy biec tzw. drogą Mirka. Odcinek około 10 km zwykłej asfaltówki, cały czas prowadzi lekko w dół. W nogach czuję zmęczenie. Próbuję zjeść trzecią bułkę, z serem i odkrywam, że w ustach mam już tak sucho, że nie jestem w stanie jej przełknąć. Biegniemy, ale nogi jak z betonu i każdy krok jest dosyć trudny. Upał coraz większy, gorąco się robi, jest pięknie. Dobiegamy do przepaku i punktu odżywczego w Smereku. Tam witają nas nasze rodziny oraz grupa kibicowska wsparcia klubu biegowego „Albatrosy”, do którego należy Marcin. Najlepiej zaopatrzony na całej trasie punkt odżywczy. Z owocami, zupą pomidorową, ciastkami itp. Nie jest teraz dla mnie do końca jasne, dlaczego nie zjadłem tam niczego poza pomarańczami… Teraz wiem, że to był błąd, a takich ultramaraton nie wybacza. Wchodzimy najpierw na Smerek. Widok raduje oczy. Coraz więcej otwartej przestrzeni. Słońce grzeje mocniej, ale do zniesienia. Marcin trochę się za mną oddala, zwalniam. Odwracam się znów i widzę, że jakby przygasł.

– Jak tam? – rzucam kontrolnie.
– No mam kryzysik malutki.

Jeszcze jedno spojrzenie na niego i widzę, że jest ciężko. Nic nie mówi, nie musi. Zagaduję, że jest zbyt gorąco i tego hardkora lepiej będzie tym razem sobie odpuścić. Marcin nie protestuje, uff. Wszystko widać w jego ruchach. To nie jest ten biegacz, jakiego znałem. Sprężysty, zwarty, gibki i szybki, o pięknej technice ruchu. Tutaj mam poruszającego się na słomianych nogach, bladego na twarzy z oczami jak za mgłą innego, chociaż tego samego, bez wątpliwości. Biegnę delikatnie, wolno. Żeby tylko noga podawała i przetrwać „kryzysik”. Powoli wracamy do swojego tempa przez Osadzki Wierch, Chatkę Puchatka i wreszcie zbiegiem do ostatniego punktu nawadniania w Berechach Górnych. Witamy dwóch odpoczywających znajomych biegaczy z grupy „Warszawiaky”. Uzupełniamy bukłaki, jakaś dziewczyna wylewa mi na głowę zimną wodę. Myślę, że na bank pochodzi z królestwa elfów, co mieszkają obok strumienia długowieczności. Marcinowi wracają siły, za to ja czuję, że ich prawie nie mam. Gorąc zaczyna być już znaczący, wiem, że teraz przed nami najtrudniejsze – Połonina Caryńska. Zaczynamy podchodzić. Jest bardzo pod górę. Czuję wyraźnie, że lecę na oparach, a na ten ostatni etap mamy tylko wodę. Podchodzimy razem z warszawiakami. Ja zaczynam powoli umierać. Oni chyba nie zauważają, że ledwie co daję radę. Co kilka kroków przystaję. Robię te przerwy, aby uspokoić oddech i serce oraz wypić kolejny łyk wody, która zaczyna się ekspresowo kurczyć w baku. Jeszcze nigdy tak mi się nie chciało pić. W życiu. Wychodzimy z drzew na otwartą przestrzeń. Słońce jak kat, wskazuje mnie swoim podwładnym krzycząc „Tego spalcie!”. Walą we mnie niemalże w zenicie prosto w schylony kark. Oby tylko nie klęknąć. Liczę każdy swój krok, to pomaga.Zaczynam iść po trzy kroki i stać trzy minuty chyba. Sucho wszędzie. Czuję się jak na pustynnej planecie Arrakis. Zaraz mnie tu zeżre jakiś czerw. Marcin stoi cicho i wspiera, nic nie mówiąc. W takich momentach słuchanie ze zrozumieniem nawet męczy. Podchodzący turyści jakby trochę mnie brali i wnosili do góry, zacząłem zbierać się w sobie. Wtem, powiedziałem ot tak: „Dobra, idziemy!” i weszliśmy na to najwyższe, ostatnie podejście tego dnia. Bieg Połoniną Caryńską był już tylko podziwianiem widoków i cieszeniem się, że wyszliśmy cało z opresji. Pomalutku zaczynaliśmy doganiać tych biegaczy, którzy wyprzedzili nas na podejściu pod Caryńską. Zbieg do mety w Ustrzykach pokonywaliśmy cwałem. Widziałem, że inne pary biegaczy nawet nie próbowały się z nami ścigać. Byliśmy rozjuszeni, jak tylko prawdziwi szamani w transie potrafią. Byliśmy Nimi, byliśmy najszybsi, najlepsi, tacy jak wszyscy inni w tym biegu.

 

autor: NORBERT KUBACZ znany też jako NORBULLO KONTRABACZ

Miłośnik długich dystansów. Orędownik biegania naturalnego, pokonujący ultramaratony na naturalnym paliwie. Prowadzi z Marcinem Basisem stronę „Biegam Naturalnie”, gdzie pisze o technice biegania ze śródstopia, diecie itp. Ponadto muzyk władający biegle kontrabasem w wielu zespołach i projektach muzycznych. Ostatnio z zespołem Biegli tworzy muzykę instrumentalną, inspirowaną bieganiem.

Fot: Piotr Dymus, materiały organizatora (trochę przekłamaliśmy, bo zdjęcie z 2016 roku, ale za to autor relacji na nim w pełnej krasie!) 

Relacja pochodzi z pierwszego (nie dostepnego już w wersji papierowej) magazynu ULTRA, magazyn w wersji pdf dostepny na www.publio.pl