Po nie do końca udanym starcie w Chojnik Maraton przed rokiem na tegoroczną edycję jechałem bojowo nastawiony. Może to był błąd, może za bardzo chciałem, ale przecież trzeba stawiać sobie ambitne cele i starać się je osiagnąć. Jak było w moich ukochanych górach? Do trailu, gotowi, start!
Tekst: Dominik Włodarkiewicz "Słonik"
Zdjęcia: BikeLife.pl
Tekst ukazał się w Magazynie TRAIL#6
Mieszkam w Poznaniu, więc nie mam w okolicy zbyt wielu pofałdowanych, wymagających terenów do biegania. Gdy startowałem w zawodach trailowych, brak treningów w górach okazał się poważną wadą, a ja zakochałem się w bieganiu terenowym bez pamięci i bardzo chciałem więcej startować w górach. Dzięki uprzejmości Willi Jagniątków, kiedy tylko mogłem, wyrywałem się z Poznania, by pobiegać po ukochanych Karkonoszach. Tak dla jasności, start Chojnik Festiwalu odbywał się w Sobieszowie, natomiast trasa zawodów przebiegała praktycznie koło Jagniątkowa. Każdy szlak w tej okolicy jest mi bardzo dobrze znany. Czy to Petrovka, czy Koralowa Ścieżka, czy szlaki po czeskiej stronie. Na każdym z nich byłem wiele razy. Dlatego właśnie ten bieg jest mi tak bardzo bliski. Poza tym organizują go biegacze, którzy znają się na rzeczy. Trasa jest wymagająca, a atmosfera podczas całej imprezy niepowtarzalna.
Pogoda była zdecydowanie ładniejsza niż przed rokiem, było ciepło, ale bez przesady. Wydawało się, że będzie naprawdę dobre bieganie. Początek potraktowałem bardzo rozsądnie, wszystko miałem pod mocną kontrolą. Oczywiście jak na każdym górskim maratonie, sporo się dzieje na pierwszych 5–6 km. Sporo przetasowań, dodatkowo profil trasy szybko weryfikuje nasze przygotowanie. Kiedy zaczął się podbieg na Petrovce (czarny szlak w kierunku Petrovej Budy), biegłem razem z Tomkiem Baranowem. Przed nami były trzy osoby: Piotr Książkiewicz (ps. Szmajchel), Paweł Czerniak (pokazał później klasę, wygrywając ten bieg po raz drugi) oraz nieznany mi bliżej, tajemniczy zawodnik. Wiedziałem, że przed nimi powinno być jeszcze dwóch ścigantów, m.in. Łukasz Wróbel. Jak się później okazało, pomylili trasę, przez co stracili szanse na zwycięstwo.
Gdzie jest moc?
Miałem w głowie strategię na ten bieg. Czułem się mocno na podbiegach, na pewno mocniej niż przed rokiem. Dodatkowo kręciła mnie mała rywalizacja z Piotrkiem Książkiewiczem, taki nasz kolejny nieformalny wyścig. Po całym podbiegu na Petrovej Budzie czułem się naprawdę dobrze i byłem tylko kilkanaście metrów za Tomkiem Baranowem, zajmowałem 5. pozycję. Ruszyliśmy na czeską stronę Karkonoszy. Na początku było sporo błota, później zrobiło się już bardziej sucho, przyjemniej do biegania. Pamiętam jak byłem tu dokładnie dwa tygodnie wcześniej na treningu.
Na czeskim fragmencie trasy w większości leżał śnieg, a teraz panowały zupełnie inne warunki. Na zbiegu do Martinowej Budy delikatnie odskoczyłem Tomkowi, jednak na pierwszym podbiegu dogonił mnie, a ja nie mogłem utrzymać jego tempa. Zaczął się słabszy moment. Czułem się jakby ktoś wyssał ze mnie całą energię. „Co jest grane?”, „Gdzie moje moce?”, „Może wrócą za chwilę?”. Oczywiście w głowie od razu gromadziły się dziwne myśli. Minąłem Labską Budę, cały czas bez sił, o czym świadczył podbieg, który normalnie na treningu wydaje się łatwy i lekki. Teraz był niesamowicie ciężki do pokonania. Musiałem maszerować, straciłem swoją przewagę. W głowie powtarzałem jak mantrę: „Walcz, za chwilę zbieg, to będziesz ich gonił”. W końcu zaczęło się zbieganie, na odcinku do schroniska pod Łabskim Szczytem udało mi się wyprzedzić jedną osobę. Nie był to jednak jeszcze pełen powrót do formy. Miewałem na pewno lepsze zbiegi, grunt, że poczułem poprawę.
Wszystko jak krew w szlak
Zaczął się najbardziej techniczny odcinek trasy na czarnym szlaku. I zarazem najbardziej szokujący dla mnie moment tych zawodów. W połowie zbiegu, gdy dostrzegłem przed sobą kolejnych biegaczy i chciałem jeszcze bardziej podkręcić tempo, docisnąć ile się da, wydarzyło się coś niespodziewanego. Coś, co nie przydarzyło mi się na żadnym biegu. Z nosa leciała mi krew, a w głowie natłok myśli i obawa: „Co jest, o co chodzi?!”. Zapaliło się czerwone światełko. Złość pomieszana jednocześnie z przerażeniem. Jakby ktoś podłożył mi nogę i wybił mnie z rytmu. Dotarłem do punktu żywieniowego, uzupełniłem bidony i pogubiłem się.
Normalnie bez zastanawiania ruszyłbym dalej, teraz miałem moment zawahania. „Nie, nie, z trasy nie zejdę, nie ma takiej opcji, nie, nie i jeszcze raz nie!”. Zacząłem biec, było nawet nieźle, ale jakby już bez wcześniejszej motywacji, z zaciągniętym hamulcem. Wiedziałem, że za chwilę podejście na Koralowej Ścieżce, czyli ostre wyzwanie, żeby wdrapać się na Czarną Przełęcz. Tu na Koralowej krzyżowały się trasy półmaratonu i maratonu. Ci z półmaratonu zbiegali, a my z maratonu podchodziliśmy. Postanowiłem nie przeginać z tempem na tym podejściu. Tuż za mną były dwie osoby, czułem ich oddech na plecach, w połowie podejścia już byliśmy razem, dodałem sobie otuchy myślą, że w końcu w grupie siła. Dobiłem na Czarną Przełęcz, dostałem tam duże wsparcie od ekipy Poco Loco i wyruszyłem w kierunku Petrovej Budy.
Gleba na dokładkę
Nasza trójka się rozsypała, byłem pośrodku, czułem, że na nic więcej w tym momencie mnie nie stać. Łudziłem się jeszcze, że może na zbiegu podkręcę tempo, że krótki przystanek na punkcie odżywczym pozwoli mi się odbudować. Zbieg jednak znów bez należytego tempa, ale jakoś poszło. Po kilku kilometrach zauważyłem sylwetkę biegacza, kolegę, z którym wcześniej podchodziłem na jeden ze szczytów. Nie za bardzo wiedziałem, na którym miejscu biegłem, nie miałem siły myśleć, czy ta informacja w jakiś sposób by mnie zmotywowała. Jednak pierwsza myśl, kiedy się kogoś widzi w zasięgu, jest – i na Chojniku też była – taka sama: „Dasz radę go dogonić i podłączyć się, żeby ostatnie kilometry pokonać razem”. Niestety nie dałem rady, na końcówce zbiegu znowu z nosa poleciała krew. Znowu ktoś niewidzialny podstawił mi nogę, znowu wybił mnie z rytmu. Ostatni fragment trasy, teoretycznie łatwy, bo prawie płaski... jednak dla mnie to jakiś koszmar. Nie dość, że nogi już nie podają, to drugi krwotok zapalił czerwone wewnętrzne światło. Jakoś biegłem, dosłownie jakoś, myśląc czy coś jeszcze może się wydarzyć? No mogło... i to praktycznie na płaskim. Po kilku kilometrach zaliczyłem glebę, padłem jak ścięta kłoda. Noga, łokieć i ręka obtarte, dziewczyna z półmaratonu, która biegła koło mnie (tu znowu trasy się pokrywały) pomogła mi wstać. Starałem się biec dalej i wtedy inna dziewczyna, która do nas dobiegła, upadła dosłownie w tym samym miejscu co ja kilkanaście sekund wcześniej. Wspólnie postawiliśmy ją na równe nogi. Udało mi się jakoś doczłapać do bram Zamku Chojnik i rozpocząć ostatni zbieg przez Zbójeckie Skały. W sumie świetny jest ten zbieg, bardzo go lubię, ale na pewno nie lubiłem go wtedy.
Nie chciałem już rywalizować, chciałem tylko być na mecie. Dotarłem z zakrwawionym nosem i innymi częściami ciała, czerwoną chusteczką w ręce, którą na trasie dostałem od miłej biegaczki. Dobrze, że dziewczyny mają przy sobie takie rzeczy. Meta jak to meta, zawsze cieszy. Czas bez szału, tylko – a może aż – o dwie minuty lepszy niż w poprzedniej edycji. Miejsce takie samo, czyli siódme.
Każdy ma swój wyścig
No cóż, z biegu nie ma co być nadmiernie zadowolonym, ale tak to już jest, że czasami pojawiają się różne nieprzewidywalne sytuacje i trzeba stawić im czoła. Nie ma jednak co dramatyzować, to po prostu kolejne cenne doświadczenie, a co najważniejsze – następny dzień spędzony w górach. Pogoda dopisała, moja ukochana Anna była ze mną, także na trasie. Trzeba szukać pozytywów. Sporo znajomych, miła atmosfera i piękną pogoda. Czego chcieć więcej? Wiadomo, wygrać ze Szmajchelem, ale nie tym razem. Gratulacje dla wszystkich! To jest niesamowite, że każdy ma swój wyścig i raz go wygrywa ze sobą, a innym razem nie. Ważne, żeby mieć swoją pasję i zawsze ustalać sobie drogę, którą chcemy biec.
PS Oczywiście podziękowania dla moich partnerów – cieszę się, że mogę liczyć na Wasze wsparcie: Natural Born Runners, Newline Polska, Zmiany Zmiany, Squeezy Polska, CamelBak Polska i oczywiście GoPro Polska.
DOMINIK WŁODARKIEWICZ „SŁONIK” Biegacz wegetarianin, autor bloga Vegeslonik.pl, ojciec dwóch superowskich córek Ani i Zosi, które wychowuje z ukochaną Anną. Oprócz biegania jego dwie wielkie sportowe pasje to snowboard i deskorolka.