Z Radkowa rok temu wróciłem zachwycony, ukończyłem najdłuższy wówczas rozgrywany dystans 53 km w bardzo satysfakcjonującym mnie czasie. Sama impreza okazała się warta przejechania połowy kraju, z Kielc do Radkowa. Postanowiłem, że na tegoroczną edycję GUR na pewno wrócę, po pierwsze dlatego, że to ukochane przeze mnie Góry Stołowe, pod drugie, organizator wstępnie zadeklarował rozwinięcie wydarzenia o dodatkowy, dłuższy bieg. Ale gdy w zimie na fanpejdżu imprezy zamieszczono informację o tym, że pojawi się nie tylko osiemdziesiątka, lecz także rywalizacja w trzydniowym wyzwaniu, wiedziałem, że to będzie moja impreza sezonu. I była! Ale o tym po kolei…
Zapisać się na bieg to jedno, ale go fajnie przebiec to drugie. Z uwagi na fakt, że przez pierwsze miesiące roku nie wszystko układało się jak trzeba, pół sezonu w zasadzie straciłem przez różne problemy. Asekuracyjnie zapisałem się pierwotnie na najdłuższy dystans, wierzyłem jednak, że jak tylko wrócę do pełnego zdrowia to myśl o trzydniowym wyzwaniu stanie się realna. W końcu czerwca pojechałem w Góry Stołowe na urlop, przy okazji zaliczając kolejny Supermaraton Gór Stołowych i kilka dni na szlakach, jakimi mieliśmy we wrześniu biegać. Powolutku wracałem do jako takiej sprawności i formy, a już w połowie sierpnia byłem pewny, że wezmę udział w etapówce. Zapisałem się na kolejne dwa biegi – 53 oraz 24 km i w ten sposób stałem się jedną z 39 osób, które 12 września stanęły na starcie pierwszego biegu z „żółtymi papierami”.
Im bliżej startu, tym wiara w moje możliwości była coraz bardziej krucha. Nie byłem przygotowany jakbym chciał, nie wiedziałem jak zareaguje mój organizm na dwa biegi ultra i „połówkę z plusem” dzień po dniu. Obawiałem się też o stan swoich stóp, które miesiąc wcześniej dość mocno zmasakrowałem na najdłuższej trasie Ultramaratonu Magurskiego. Z drugiej strony tłumaczyłem sobie, że przecież mam już na koncie kilka setek, a i sto pięćdziesiątka (równa niemal sumie dystansów GUR) mi się przydarzyła, że limity na GUR są łagodne jak mało gdzie i spokojnie marszobiegiem można się w nich zmieścić. No i że Góry Stołowe wreszcie nie są przecież takie znów wysokie…
Jak się powiedziało „a”, to trzeba też powiedzieć…
Do Radkowa dotarliśmy w czwartek po południu, kwaterę mieliśmy w Polanicy, niby niedaleko, ale jednak 20 km i pół godziny jazdy na start. Polecam znalezienie czegoś bliżej, bo logistyka w kontekście challenge’u wydaje się bardzo istotna. Po krótkim spacerku wokół radkowskiego zalewu odebrałem bardzo sprawnie pakiet na wszystkie trzy dni rywalizacji. Pakiet standard składał się z torby bawełnianej z logo sponsora tytularnego, numeru startowego, chipa i trzech koszulek bawełnianych (po jednej na każdy bieg). Z odprawy, która miała się odbyć wieczorem, zrezygnowałem, wszystkie zresztą kluczowe informacje komunikowane były bardzo jasno na fanpage’u i w biurze zawodów. Wróciliśmy z żoną na kwaterę, by odpocząć po kilkugodzinnej podróży.
Strategię układałem sobie w głowie od wielu dni, założyłem, że najważniejsze będzie dla mnie ukończenie całego wyzwania i rywalizacja jedynie z samym sobą. Kluczowymi wydawały mi się dwa elementy, tj. oszczędzać się na pierwszym etapie (81 km) i jak najlepiej przespać noc po nim. Otuchy dodawał fakt, że na liście startujących dostrzegłem trzy nazwiska znanych mi biegaczy. Wiedziałem, że będzie raźniej.
Dzień 1 – 81 km. Ekonomia!
Kap, kap, kap... 4:30 wstaję z łóżka z mieszanymi uczuciami. Niby cieszy mnie deszcz, bo choć zwiastuje warunki dla mnie dobre, ale wiem, że łatwo dziś nie będzie. Docieramy na start. Ciemno, mgła, pada. Sygnał trąbki i lecimy. Pierwsze 2 km po płaskim i słynna wspinaczka z „pętelki Hercoga” po raz pierwszy – ostro w górę po rumowisku skalnym. Spokojnie, ekonomia – powtarzam sobie co chwilę. To hasło ma mi towarzyszyć przez cały dzień. Ma być ekonomicznie, nie przyjechałem tu ścigać się o wysokie miejsca, ale po to, by przebiec te 81 km z jak najmniejszymi stratami.
Po 6 km jesteśmy w Karłowie pod Szczelińcem, krótki fragment po deptaku i asfalcie, wracamy do lasu. Trasa wiedzie znanymi mi doskonale ścieżkami w Parku Narodowym Gór Stołowych, to jedna z najładniejszych części dzisiejszego etapu, biegniemy leśnymi ścieżkami, wokół nas malownicze formy piaskowcowe i charakterystyczne skalne grzyby. Szybko się biegnie i „za darmo”, bo płasko, Batorów, Duszniki, ku Kudowie. Spokojnie, komfortowo, pod kontrolą. Pić, jeść, pić, jeść, cola, izo, saltstic... Kilometry mijają. Mgła jest bardzo gęsta, niewiele dziś widać, ale co tam, tu akurat na przemian rozległe łąki i odcinki leśne.
Przez kilkanaście kilometrów jest względnie płasko, nie ma ostrych podejść ani zbiegów, trasa jak na górskie ultra naprawdę biegowa. Tu już stawka mocno rozciągnięta. Gęściej robi się jedynie przy punktach żywieniowych, które rozlokowane są przy trasie co 12–14 km. Po przekroczeniu połowy dystansu jeden z najistotniejszych punktów trasy – podejście pod Błędne Skały, powoli, spokojnie, ekonomicznie. To podejście nie jest specjalnie ciężkie, ale dość długie. Nagrodą ma być później kilkukilometrowy zbieg. I właśnie na tym zbiegu jest kwintesencja biegania w Górach Stołowych – szlak jest tu bardzo kamienisty i gęsto usiany korzeniami, które powodują, że trzeba tu zachować pełną koncentrację. Nogi już odczuwają trudy biegu, ale trzeba je precyzyjnie stawiać, by bliżej nie zapoznać się z podłożem. Jeszcze tylko dość ostre podejście przed punktem w Pasterce – jakieś 1,5 km i prawie 200 m w górę, które po ponad 60 km daje mi się we znaki. Na Pasterce ostatni punkt żywieniowy, cola, izo, woda, banany, paluszki, pomarańcze, orzeszki, standard. Ruszam z punktu ze świadomością, że w zasadzie teraz powinno być już lekko i przyjemnie, z profilu na numerku wynika, że będzie w większości w dół. Ale wkrótce się okazuje, że nie do końca tak jest. Po przekroczeniu czeskiej granicy wbiegamy na odcinek, który dla wielu tego dnia miał się okazać najtrudniejszy. Niby nie ma tu mocnych podejść, ale jest skalny labirynt, który utrudnia płynny bieg. Są tu elementy wspinaczki na potężne bloki skalne, trudne technicznie hopki. Przyznaję, że właśnie tu, na najładniejszym widokowo fragmencie trasy, znanym mi choćby z SGS, zaliczam mentalny kryzys. Trudno się cieszyć widokami po 70. kilometrze. Gdy docieram wreszcie do finalnego zbiegu, cieszę się, że na dziś koniec ze skałami. Jeszcze jedynie 4 km po asfalcie i docieram do mety nad zalewem w Radkowie. Na zegarze 11 godzina i 40 minuta rywalizacji, do limitu niemal 3,5 h, które mam dodatkowo na regenerację. Szybko zbieram się z Radkowa i wracam odpoczywać. Prysznic, smarowanie maścią przeciwbólową i ciepłe energetyczne jedzenie.
Wyszło dobrze, wygląda na to, że zachowałem mnóstwo sił, nic mnie nie boli, nie było skurczy, nie potłukłem się. Jestem w grze!
Dzień drugi – 54 km. Wirtualny hamulec!
Noc przespałem nieźle, nic nie boli, jest dobrze. Na start ruszamy po 7:00. Dziś znacznie więcej ludzi niż wczoraj, ponad 400 osób rusza na trasę 54 km. Znam ją z zeszłego roku doskonale. Pamiętam niemal każdy kilometr, wiele szczegółów. Jest świetna, bardzo biegowa, polecam ją wszystkim, którzy zaczynają przygodę z górskim ultra. Jest na niej wszystko, co do tego sportu zachęca, nie niszczy podejściami „ludożercami”, są piękne krajobrazy, jest gdzie się puścić w szybki kłus.
Spokojnie ruszam z końca stawki na doskonale znane podejście z „pętelki Hercoga”. Chwalę sobie to, że nie lecę w czołówce, bo biegacze tylko z tego dystansu wywieraliby na mnie presję na wąziutkich ścieżkach pomiędzy skałami. Zaciągam sobie wirtualny hamulec, wiem, że tych sił będę jeszcze bardzo potrzebował. Na tym etapie w trzymaniu tempa pomaga mi kolega Marcin z Klubu Biegających Leśników. Dobrze, że jest, zagadujemy, kilometry szybciej uciekają. „Spokojnie, spokojnie”, powtarzam sobie w myślach refren piosenki Kultu. Pogoda diametralnie różna, słonecznie, nie ma mgły. Po 25. kilometrze zaczyna się długaśny zbieg, polna droga pomiędzy rozległymi pastwiskami, nic tylko lecieć, ale ja mam delikatny problem z kolanem, więc biegnę zachowawczo. Dziś na trasie znacznie gęściej, obsługa na punktach żywieniowych uwija się jak w ukropie, ale świetnie daje radę.
Niech już się zacznie wreszcie to podejście pod Błędne Skały! Wiem, że jak to podejście zaliczę, to zostanie w zasadzie dyszka z górki. Na szczyt docieramy dziś z innej strony, mijamy po drodze mnóstwo turystów. Zaczynając zbieg, zaliczamy w dużej mierze wczorajszą trasę. Znów koncentruję się mocno na podłożu. Te skały budzą mój respekt, bo widzę kilka upadków, na szczęście oprócz pozdzieranych kolan nie ma poważnych kontuzji.
Docieram do Pasterki na 47. kilometrze. Uzupełniam płyny i do mety teraz już praktycznie tylko w dół. Zbiegam się z Markiem, z którym spędziłem mnóstwo czasu na wczorajszej trasie. Docieram do mety po 7 h i 20 min, z limitu urwałem ponad 2,5 h. Niby ponad godzinę wolniej niż rok wcześniej na tym samym dystansie, ale to było moje założenie. Jest dobrze, zgodnie z planem, rozegrałem to mądrze! Zachowałem sporo sił, nic mnie poważniej nie boli. Znów szybko na kwaterę. Śpię bardzo dobrze!
Dzień trzeci – 24 km. Dobrze się bawić!
Docieramy do Radkowa o 9:00. Ludzi jak mrówków, dziś startują: 24 km, 9 km i biegi dzieci. Jest wesoło, kolorowo, wiem, że limit 5 h to bardzo dużo, wiem też, że nie może się stać nic złego i dotrę do mety. Plan na dziś – dobrze się bawić. Startuję w tłumie i znów powoli wdrapuję się na podejście z „pętelki Hercoga”. Idzie całkiem gładko, później pod Błędne Skały, już trzeci raz, ale inną trasą, bo tym razem czerwonym szlakiem od Karłowa. Miło się biegnie w towarzystwie nowo poznanych ludzi, którzy już gratulują mi ukończenia challenge’u. Nie myślę o zmęczeniu. Wiem jedno, dziś jest 12 km w górę i 12 km w dół. I właśnie pod Błędnymi Skałami wiem, że trzeci medal jest mój! Końcówka doskonale mi znana, bez problemów, bez specjalnych historii docieram do mety po 3 h, na 2 h przed limitem. Na mecie spiker wyczytuje moje nazwisko i powtarza trzeci raz w ciągu ostatnich dni: „Pawle Kosinie, jesteś Królem GUR! Potrójnym królem GUR!”
Jestem bardzo szczęśliwy. Start roku mi się po prostu udał! Okazało się, że nie taki #GURchallenge158k straszny jak go malują. Mam to, zrobiłem etapówkę – trzy dni i 158 km! Dwa ultra dzień po dniu. W trzydniowym wyzwaniu wystartowało 38 osób i jeden biegowy Janush. Ukończyło 26 zawodników, pośród sklasyfikowanych zająłem 11. miejsce. W sumie zajęło mi to 22 h.
Podobno dla tych, którzy ukończyli wyzwanie, przewidziano grawer nazwiska na siedmiotonowej skale w Radkowie, pojadę kiedyś i sprawdzę.
Całe wyzwanie przebiegłem w asfaltowych Adidas Energy Boost. Gruba podeszwa doskonale chroniła stopy przed ostrymi krawędziami kamieni i korzeniami. Płaski bieżnik dobrze sprawdził się na odcinkach szutrowych i z uwagi na brak błota, był wystarczająco stabilny.
Ocena biegu: 5,5/6
Garmin Ultra Race w radkowskiej odsłonie to zdecydowanie jeden z lepiej zorganizowanych festiwali biegów górskich w kraju. Trzy dni rywalizacji sportowej na czterech dystansach, w których uczestniczy grubo ponad tysiąc biegaczy i dodatkowo biegi dzieci. Widać, że organizatorzy dużą wagę przywiązują do budowy wiernej sobie społeczności. Poczynając od bardzo dobrze prowadzonego i komunikującego fanpage’a, przez profesjonalne i sprawne biuro zawodów, po spektakularną dekorację i oprawę na mecie. Absolutnie każdy finiszer biegu mógł się poczuć #królemGUR, zasiadając na mecie na prawdziwym tronie w koronie. Zdecydowanie brawa należą się za oznaczenie tras – tabliczki kierunkowe i szarfy powadziły nas bezbłędnie. Punkty żywieniowe w ilości adekwatnej do dystansu: 81 km – sześć, 54 km – cztery, 24 km – dwa, dobrze zaopatrzone i przede wszystkim ze świetnymi wolontariuszami.
Dla finiszerów trzydniowego wyzwania piękną nagrodą za wysiłek będzie umieszczenie ich nazwisk na siedmiotonowej skale nad radkowskim zalewem.
Paweł Kosin
Biegający leśnik, współzałożyciel Klubu Biegających Leśników. Jak sam o sobie mówi, możliwie amatorski amator biegów ultra. Po kilku latach na płaskich trasach asfaltowych znajdujący powoli swoje miejsce w górach (finiszer m.in.: Łemkowyny 150, Ultra Rzeźnika, Ultramaratonu Magurskiego). Do swoich biegowych osiągnięć podchodzi z dużym dystansem, prowadząc profil #TurboJanush.