Redakcja KR
Zamieć Ultramaraton na Skrzyczne

Jak zostałem PrzeKotem

Skrzyczne, 27.01.2018

Rafał Kot, czyli „góral” z Mazur, pozamiatał na tegorocznej (zeszłorocznej red. 2018) Zamieci. W 21 godzin, 2 minuty i 49 sekund pokonał trasę ze Szczyrku na Skrzyczne i z powrotem osiem razy, wygrywając w cuglach te wyjątkowe, zimowe zawody.

Halo, czy macie miejsce noclegowe na 28 stycznia?”, do schroniska Hondrasik w Szczyrku dzwoniłem pełen wątpliwości, bo do startu w zawodach zostało zaledwie 10 dni. Oczywiście wszystko było pozajmowane przez zamieciowych biegaczy i to już na ponad miesiąc przed zawodami. Dzień przed Zamiecią i dzień po niej schronisko prawie puste, ale na tę jedną noc nie są w stanie mnie nigdzie wcisnąć. A zatem, skoro nie mam noclegu, muszę napierać całe 24 godziny!

W przypadku takich jak ja biegaczy z północy, logistyka jest nie mniejszym wyzwaniem niż sam bieg. Najpierw autobus Szczytno–Warszawa, następnie Warszawa–Wrocław, Wrocław–Katowice, z Katowic pociągiem do Bielska-Białej, a na koniec trzęsącym busem – po 19 godzinach podróży – docieram do centrum Szczyrku. Do wielogodzinnych ultra jestem więc przyzwyczajony na wielu frontach.

Taka podróż ma jednak jeden plus – daje wystarczająco dużo czasu, by skupić się i skoncentrować na czekającym wyzwaniu. Na początek profil trasy. Nie ma tu żadnej filozofii – najpierw dość ostro w górę, a po osiągnięciu szczytu – dzida w dół. Rok temu byłem na Skrzycznem, przy nie najlepszej pogodzie, mam więc jako takie wyobrażenie o atrakcjach mogących czekać na górze. Ale 750 m przewyższenia na 14-kilometrowej, prowadzącej głównie poza szlakami pętli i tak robi wrażenie.

W tym roku jednak trafiła się pogoda jak marzenie. Zaledwie kilkustopniowy mróz, bezchmurnie i prawie bezwietrznie. Bajka! Podkręcony przez znajomych już widzę oczyma wyobraźni te 9, 10 a może – ha ha – nawet i 11 zamieciowych pętli.

Czekając w Katowicach na pociąg do Bielska, zerkam na listy startowe. Kamil Klich, Daniel Gajos, Konrad Ciuraszkiewicz, Mateusz Talanda. Mocarze bardzo długich dystansów i ciężkich biegów, którzy osiągali sukcesy na długo przed tym, gdy ja niecały rok temu nieśmiało postanowiłem wystartować w swoim pierwszym ultra na trójmiejskim TUT. Przez ten rok sporo się zmieniło, jednak respekt i szacunek dla przeciwnika pozostał. Jeszcze tylko klasyczny dylemat – jak się ubrać i czy brać dodatkowy sprzęt (poza tym, co obowiązkowe)? W dzień co prawda słońce podniosło temperaturę w okolice zera, ale w nocy spadała poniżej -10. Stawiam więc na wariant „na cebulkę” i pięć warstw, najwyżej coś zrzucę w trakcie. Nie lubię marznąć, a to przecież 24-godzinny bieg. Tempo będzie na tyle niskie, że trzeba się dogrzać. Biorę grube, górskie rękawice z goreteksem, buty z kolcami, no i kije.

Na starcie sielanka. Słońce grzeje, wszystkim udziela się weekendowy nastrój. Wielka hałda śniegu nazwana żartobliwie Everestem właśnie została zdobyta przez wolontariuszy z Pokojowego Patrolu, a z głośników leci Górniczo-hutnicza orkiestra dęta, która będzie mnie prześladować aż do końca biegu. Start! Na początku płasko, milutko. Ogary startujące w zespołach wyrwały dziarsko. Zawodnicy indywidualni już troszkę spokojniej. Pierwszy kilometr zleciał szybko jak na płaskiej dyszce, chwilę później pierwszy i dość mocny podbieg. Większość przechodzi do żwawego marszu, który staje się lekko mniej żwawy, gdy skręcamy na leśny trakt pokryty miałkim śniegiem do kostek. Co jest? Miało być ładnie udeptane przez zawodników ze startującej wcześniej Zadymy. A tu śnieg – choć nieco twardy, to załamujący się pod nogami i zmieniający w miałki piasek. Daje mi to do myślenia – ciężko będzie na czymś takim walczyć o szybkość. Wyprzedzanie słabszych przeciwników to też niełatwa sprawa, bo w głębokim śniegu zaczynają się tworzyć wąskie torowiska i najłatwiej się poruszać gęsiego. Wziąłem sobie do serca słowa Kamila Klicha, by drogę w górę traktować raczej jako podejścia niż podbiegi – w końcu mamy tu spędzić całe 24 godziny.

Na szczycie szybkie odhaczenie na punkcie pomiaru czasu i dzida w dół! Pierwsza część zbiegu – dokładnie taka jak lubię. Dosyć stromo, ale śnieg całkiem ładnie przemrożony i udeptany. Pomimo planszy ostrzegawczej można żwawo pomykać, napawając się pięknymi widokami na Babią i góry po drugiej stronie doliny! To są te chwile, gdy podczas biegu bardziej się ładuję niż zużywam. Za to uwielbiam te długaśne biegowe wyzwania – zawsze jest czas, by zawiesić myśli i stać się częścią górskiego raju.

Pierwsza pętla w niecałe dwie godziny. Plan wykonany, ale sporym kosztem. Czy te dziesięć kółek rzeczywiście jest możliwe?! Na drugie okrążenie ruszam z marszu, chcąc maksymalnie wykorzystać poruszanie się za dnia. Na stromym podejściu przed lasem Sebastian Reczek przypomina mi o mojej własnej strategii – by na punkcie na dole tracić możliwie mało czasu. „Meta tylko wtedy będzie bliżej, jeśli będziesz poruszał się w jej kierunku” – chyba tak to ujął Rafał Bielawa po wygranym Biegu 7 Szczytów.

Docieram po raz drugi na Skrzyczne i dopiero teraz rozumiem słowa Sebastiana wypowiedziane, gdy go wyprzedzałem: „No dobra, leć. Jesteś pierwszy”. Czy rzeczywiście? Przebieram możliwie szybko nogami, mając wrażenie, że za chwilę ktoś mnie dogoni. Na ostrym zbiegu charakterystycznym kłuciem odzywają się kolana – na szczęście to tylko chwilowy, fałszywy alarm. Druga pętla mieści się w założeniu – za mną niewiele ponad cztery godziny biegu. Szybkie dwa łyki coli i wracam na trasę, wykorzystując ostatnie promienie słońca. Wraz z zapadającym zmrokiem ogarnia mnie coraz większe znużenie – stopniowo wchodzę w lekki trans, w tryb mechanicznych ruchów. Odmierzam czas i odległości, a jednostką miary są inni biegacze – dostrzegam ich na horyzoncie i staram się gonić.

Na trasie jestem raczej typem samotnika. Nie wdaję się w dłuższe rozmowy, które mogłyby mnie wyrwać z rytmu. Zwykłe „cześć” i lecimy dalej. Z transu wybijam się jeszcze tylko dwukrotnie: podczas zbiegu do punktu na dole w trakcie czwartego okrążenia – gdy okrutnie obiłem sobie palce stóp (ból towarzyszył mi już do końca biegu), oraz na szóstej pętli – kiedy to chwila nieuwagi na grani pod Skrzycznem, poślizg i rąbnięcie głową w lód sprawiły, że noc na kilka chwil stała się jeszcze ciemniejsza. Na punkcie konsekwentnie spędzam maksymalnie kilka minut. Nie tracę czasu na „wypaśne” dania, jakie podobno czekają w pokoju obok. Kubek coli, kawałek ciasta, pół ziemniaka, garść orzeszków i pędzimy. Gdy już wyjdzie się z punktu, jakoś to idzie – nie ma drogi odwrotu. Dla kijów, których ostatecznie wcale nie użyłem do biegania, znalazłem nowe zastosowanie – rozbijanie wielkich brył lodu, jakie po każdym okrążeniu tworzyły się na stuptutach.

Przy każdym większym bólu i kryzysie przypominały mi się fragmenty Ucha Prezesa – kabaretowego serialu Roberta Górskiego: „To na razie mały kryzysik, ale wystarczy tylko na niego pochuchać...”. Tak rozśmieszając sam siebie, dotrwałem do końca siódmej pętli. Plan dziesięciu okrążeń legł w gruzach jakoś w trakcie nocy. Dobiegając do punktu, w końcu odważyłem się zapytać, jak wygląda sytuacja na trasie. Byłem pierwszy z półtoragodzinną przewagą nad następnym zawodnikiem. Uświadomiłem sobie, że – o ile nie zdarzy się coś nadzwyczajnego – jest już po zawodach. Było niemal pewne, że nikt za mną nie zrobi więcej niż osiem okrążeń. Śmiesznie było przysłuchiwać się w jadłodajni spekulacjom chłopaków, którzy mnie nie znali: „Reszta już pewnie nie da rady, ale PrzeKot ma jeszcze szansę na dziewięć okrążeń”.

Wychodząc po raz ostatni na trasę, czułem się, jakby to była moja runda honorowa – z dodatkową nagrodą w postaci cudownego wschodu słońca, jakim napawam się pod szczytem. Ból już nie ma znaczenia. Ciepło, które daje szybko wznoszące się słońce, sprawia, że nawet żmudny odcinek miałkiego śniegu nie wykańcza tak bardzo psychiki. Już jest tylko radość. Na mecie jestem prawie trzy godziny przed regulaminowym końcem biegu. Teoretycznie mogę zrobić jeszcze jedno okrążenie. Gdyby ktoś mnie gonił, nie byłoby innej opcji. Duża przewaga jednak mnie rozleniwia. Jestem zbyt zmęczony, by udowadniać światu, że mogę więcej. Zamiast tego ruszam na poszukiwanie grzańca i placków ziemniaczanych! A rekord trasy? Kto wie, może za rok...

Tekst pochodzi z magazynu ULTRA#10

Tekst: Rafał Kot

Zdjęcia: Jacek Deneka Ultralovers / Karolina Krawczyk Fotografia