Magdalena Czernicka
Biegacz amator

Jak zjeść słonia Magdaleno? Po kawałeczku. - Ultraroztocze 2020

Rybnik, 14.12.2021

Czwarta nad ranem, Krasnobród. Na takim dystansie nikt nie pojawia się przypadkowo. Więc co ty tutaj robisz mały blond szaraczku? ... 3, 2, 1... to był TEN moment! Niemal lewituję.

 

TEKST: Magdalena Czernicka

Dlaczego buty nie chcą trzymać się mokrych kładek? To niemal jazda figurowa na lodzie, byle nie upaść. Za to Mordor łykają z wielkim apetytem, pod górkę wciąż zbyt wolno, jeszcze trochę, prawa-lewa-prawa-lewa, nie opuszczaj głowy i mrau dość ostro w dół, oszczędzam nogi, zbiegam lekko i delikatnie, a i tak jakoś wychodzi, że wyprzedzam wszystkich w zasięgu wzroku, ostro w prawo w chaszcze, mokre liście nie ułatwiają przeprawy dnem wąwozu, ostatni pion.. wschodzi słońce, zamykam oczy, wdech, wydech.. cudownie...

27km Zwierzyniec. 

Nie chcę tracić czasu, cola, izo, żel, sól, łapię pomidory, pomarańcze, ciastko na drogę... słońce coraz wyżej, robi się gorąco.. bezkresne pola, piękny las z wioską Smerfów (muchomory były wszędzie, to musiała być ich wioska, przecież całkiem niedaleko mieszka tu też Gargamel!), i nagle picie w rezerwie, zostało trochę izo, powinno wystarczyć do punktu, jednak już jest dyskomfort, zaczyna boleć mnie głowa.

„a na ile dziewczynka biegnie?”

odwracam głowę w prawo, para kolarzy podaje mi piwo(!), nie mają otwieracza, więc próbują odkapslować butelkę na pedale roweru, odłamuje się szyjka, szybka decyzja, piwo do flaska, dostaję jeszcze cukierki kawowe i biegnę.

Roztoczańskie ratunkowe anioły piwne.

63km Józefów.

W głowie myśl, że w sumie to mogłabym już zejść z trasy, jednak szybko ganię sama siebie. Ogarniam przepak i ruszam dalej, chwilę napieram razem z Sylwią i Darkiem, wtedy orientuję się, że w worku z przepakiem zostawiłam telefon...

Więc nie mam już innej opcji niż ukończyć ten bieg.

Zaczynam biec, coś pęka, biegnę aż do następnego punktu, mijam kolejnych biegaczy, słyszę ich doping, brawo, skąd ty masz jeszcze siłę by biec, dawaj dawaj.. a ja biegnę i płaczę, po prostu łzy płyną sobie i nie umiem nad tym zapanować.

„jakim cudem możesz tak lekko biec?” - ja biegnę po szkle kolego, myślę z uśmiechem i mówię głośno, że spieszę się na zupę do Suśca ;)

91km Susiec.

Wchodzę na punkt, z którego na mój widok ucieka dziewczyna w niebieskiej spódniczce, już wcześniej mnie mijała gdzieś przed półmetkiem, mocno napierała, teraz zdecydowanie chce przede mną uciec, ja siadam na kilka minut, cola, izo, pyszna zupa, wolo z serduchami na dłoniach, piosenka Iron Maiden z dedykacja na dalszą drogę, motywacyjne słowa i wybiegam dalej.

Za 15 km kolejny punkt, a entuzjazm gaśnie, robi się ciężko, coś źle z lewą łydką, tą łydką, która była kontuzjowana, jakby skurcz morderca się czaił i czekał na moment do ataku. Próbuję iść, nie umiem wyprostować nogi w kolanie, gdzie daje radę, tam podbiegam. Śpiewam głośno, nocni wędkarze muszą mieć ubaw.

„w dreszczach topię się,

lawa pod skórą podsyca ogień”

105km Podrusów.

Ostatni punkt, ognisko, poduszki, kocyki, kilku biegaczy, dziewczyna w niebieskiej spódniczce wygląda źle, siedzi, ma bandaż na kolanie, mi też jest już ciężko i sama pewnie nie wyglądam lepiej, jednak nie siadam ani na moment, cola, izo, ogórki kiszone, 4 krakersy do ręki i dalej w mrok lasu, 18km do mety.

Zaraz za mną wychodzi chłopak, wyprzedza mnie, za chwile ja jego, tasujemy się tak przez jakiś czas, gdy on jest z przodu nagle gaśnie mi czołówka, klnę siarczyście i siadam na ściółce przyświecając zegarkiem (!!) (telefon przecież został w worku z przepakiem), zmieniam akumulatory, źle je wkładam, nie świeci, kolejne brzydkie słowa, chwila majstrowania i jest. Oglądam się, czy niebieska spódniczka się nie zbliża, jednak w ciemności migają tylko odblaski na taśmach, biegnę, pod górkę, po płaskim, z górki, biegnę, doganiam czerwone światełko, to ten chłopak, gubi trasę, idziemy chwile razem, 8km do mety, podbiegamy gdzie się da, jemu jednak łatwiej iść, pomaga sobie kijkami, ja wole truchtać, mniej boli wtedy łydka, Michał traci orientacje, kilka razy na chwilę gubimy drogę, lecz napieramy dość żwawo, wyprzedzamy kilka kolejnych osób, które przypominają zombiaki kroczące w półśnie. To nas napędza.

Jestem głodna, burczy mi w brzuchu, odliczamy już ostatnie kilometry do mety, 2, 1, 600m, wszystko strasznie się rozwleka w czasie, ostatnia nadprogramowa pętelka wokół zalewu, kulka w gardle, będą łzy, „zrobiłaś to”, biegniemy do mety, chyba dość szybko, ledwo utrzymuję to szaleńcze tempo..

mam

to

120km!

(a nawet trochę więcej)

Sławek leje nas pasami po tyłkach, medale, piwo, pierogi, szybko odbieram przepak. Jest ten nieszczęsny telefon, mnóstwo nieodebranych połączeń, wiadomości bez odpowiedzi, dobrze, że kropka trackera się przesuwała...

Nie było już łez, tylko spokój, błogość, ulga i cisza.

To był kawał ciężkiej, pięknej i w sumie nikomu niepotrzebnej roboty...

Ku marzeniom!