W Karkonoszach byłam osiem razy, zawsze przyjeżdżam właśnie na Maraton Karkonoski. Jako jedna z dwóch kobiet mam ukończone wszystkie edycje tego biegu. Każdy start był inny, wyjątkowy. Pamiętam Roberta Gudowskiego (Ojca Dyrektora) witającego mnie na mecie z różą na pierwszej edycji. Drugie zawody z szalejącymi burzami i skróconą trasą. Nie zapomnę moich kryzysów i odcinków biegu, które nie były mi zbyt przyjazne. I właśnie te wspomnienia każdego roku napędzały mnie, bym powracała.
Nie miałam jakichś specjalnych planów co do startu w VIII edycji. Przyjeżdżam na te zawody ze względu na świetną organizację i wspaniałych ludzi. Bo jest taki fajny klimat tego biegu, który wyjątkowo czuję. Wielokrotnie stawałam na podium, zajmując II i III miejsce. Teraz wygrałam. Radość była i jest wielka, zwłaszcza że nie jestem „góralką”. Startuję w biegach górskich, nie jeżdżąc na żadne obozy ani wypady weekendowe w góry. W moim lesie nie znajdzie się porządnego wzniesienia. Jakieś drobne podbiegi, ale ile można biegać w kółko, by wyrobić porządne przewyższenie?! Bardzo solidnie jednak przepracowałam zimę i wiosnę, to one dały mi wygraną.
Było wiele wyrzeczeń, a może raczej świadomych wyborów. Ja po prostu wybrałam trening, czasem kosztem odpoczynku oraz regeneracji (choć wiem, że ona jest równie ważna) i zamiast innych życiowych przyjemności. No bez przesady, nie siedzę cały czas poza pracą w lesie, ale… fakt, dużo czasu tam spędzam. W ostatnich dwóch sezonach biegowych postanowiłam podkręcić tempo, bo ile lat można klepać na tym samym średnim poziomie. Widzę efekty, więc jako swój własny trener jestem zadowolona, choć ciągle wytykam sobie błędy. Tak na poważnie to całe bieganie to jedna wielka zabawa, a każdy kolejny biegowy weekend jest odpoczynkiem od codzienności. Doładowuje na pewno bardzo skutecznie moją energię na cały następny tydzień.
Start 8:30, burze zapowiadają dopiero po 14:00. W Szklarskiej jest parno, na górze może jednak być zimno. Idę na start, ale czuję się źle w koszulce z rękawkami, więc zaczynam biec w stronę depozytu, a potem do pokoiku oddalonego niecałe 300 m od startu. Podobnie jak w Rzeźniku Ultra 2015 pojawiam się chwilę przed odliczaniem. Sprawdzam jeszcze raz dokładnie: wygodna lekka koszulka, pas z dwoma bidonami 125 ml i jeden żel energetyczny, chyba nic więcej nie trzeba. Pozostaje życzenie, żeby na Śnieżce nie było zbyt zimno.
W głowie plan na bieg: spokojnie do Śnieżki, a potem nabrać rozpędu. Nie chciałam się spalić na pierwszych 10 km i choć nogi chciały nieść szybciej, to głowa chłodno panowała nad sytuacją. Powtarzałam sobie, że nie ma co wyprzedzać Ewy Majer na tym etapie biegu. W zeszłym roku prowadziłyśmy na zmianę, wiem, że za mocno wyrywałam i to odebrało mi te kilka minut i sporo sił w drugiej połówce biegu. Teraz spokojnie biegłam z Ewą do 15. kilometra, potem przyspieszyłam. Przez kolejne kilometry liczyłam się z tym, że mnie wyprzedzi. Bardzo Ewę szanuję i wiem, że jest wspaniałą biegaczką. Skupiłam się jednak na swoim biegu. Zapatrzona w trasę i uważając na każdy krok, by nie okazał się tym pechowym (z trzech edycji wracałam z poobdzieranym kolanem lub obitą łydką po upadku), spostrzegłam wracającego ze Śnieżki Bartka Gorczycę. Przed szczytem chwyciłam na punkcie kawałek banana i dwa daktyle, które na podejściu mogłam dokładnie przeżuć. Zbiegając ze Śnieżki również chwyciłam mały kawałek banana, bo jeden żel konsumowany między 18. a 27. kilometrem to stanowczo za mało. Biegłam równo, bez stresu, prosto do mety. Odcinek asfaltu przed spaloną strażnicą znów się dłużył – no bo asfalt w górach?! Gdzieś 12 km przed metą usłyszałam, że jestem w pierwszej dziesiątce. Uśmiechnęłam się i leciałam dalej. Stopa, o którą bardzo się martwiłam (od początku maja miałam z nią problem), na szczęście nie bolała, kryzysów żołądkowych nie miałam, a przeszkadzająca niektórym zbyt ciepła i parna pogoda dla mnie była w sam raz. Na długim zbiegu czułam nienaturalnie wyrywane ze stawów nogi, ale nie zwalniałam tempa. Dobiegłam pierwsza i tylko sześciu facetów skończyło zawody przede mną. To był taki dzień, gdy czujesz wiatr we włosach (mimo że były związane). Taki dzień, gdy spotykasz Gabrysię Kucharską robiącą zdjęcia i musisz ją szczerze wyściskać, biegnąc tam i z powrotem. To bieg, na którym wymieniasz żarty i uśmiechy z wolontariuszami na ostatnim punkcie, mimo że meta czeka – przecież nie ucieknie. Bo Maraton Karkonoski to dla mnie spotkania z fantastycznymi ludźmi. Dziękuję!
Tekst: Ania Arseniuk