Kamil Hejna
Biegacz amator
RECORDOWA DZIESIĄTKA

JAK JEST W NIEDZIELĘ W POŁUDNIE

Poznań, 10.03.2019

„…za pychę i kłamstwa, same nałogi…panie mój…”

Tym razem nie wsiadłem z moimi Pegasusami, ani pyszny, ani buńczuczny za kierownicą białej strzały, która prowadziła na spotkanie z prawdą, na dawno nie wąchane lśniąco asfaltowe ścieżki. Do nie nudnego, wciąż ezoterycznego Poznania, z którego wraca się jak wiadomo nie do poznania. Tym razem wsiadłem z jednej strony podniecony pierwszym ulicznym startem w tym roku, w dodatku w nowych barwach, ale nadal u tego samego hołubionego znanego trenera. A z drugiej, pełen rozwagi i szacunku do zawodów, wracając do formy po przerwie spowodowanej wirusem złośliwości ludzkiej i mega mutanta, atakującego osłabiony organizm. Trochę biegam, trochę znam swój organizm, trochę rozmów przeprowadziłem z Beztlenem. Jeszcze kilka tygodni temu byłem pewnie, że asfalt w Poznaniu stopi się pod moimi rączymi nogami, niczym Rzym podczas najazdu barbarzyńców. Odrobina młodzieńczej, choć podparta twardymi faktami buńczuczność, pchała po nową pachnącą fiołkami życiówkę. Życie zweryfikowało zapędy. Podobno ten niski i wesoły aktor z rozwydrzoną fryzurą, powiedział kiedyś- Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach na przyszłość. Coś w tym jest. Najlepiej by było zwalić ewentualne niepowodzenie na absolut, ale nie jest to w mojej naturze. Tym bardziej, że dzisiejszy start w „Recordowa Dziesiątka” nie jest niepowodzeniem. Z brutalnie matematycznie przedstawianego biegu wyrosłem. (Chyba tylko z tego). Czas jest względny niczym postrzeganie kolorów różowy czy wrzosowy? Aczkolwiek bazując na brutalnej statystyce, którą daje Garmin oraz jego, nasz pulsometr, czyli to co powiedziało serce- to był mega ważny dla mnie bieg. Poszedłem mimo wpływu j…o wirusa jak koń za marchewką. Około 7 km byłem trochę wkurzony, że nie spaliło mi płuc jak podczas jesiennego półmaratonu, ale napierałem jak dziki Reks na kabanosa z dzika. I co… I okazało się, że nie byłem leniwym h…em, który położył na bieg lachę. Jednak powalczyłem, tak bardzo, że się spociłem.

Czy była życiówka? Nie raczej vice. Ale to mi się kojarzy z Miami Vice. Ze świetnym czasem w ubiegłe wakacje, gdy odwiedziłem „brata bliźniaka”. A potem pojechałem wymarzonym Fordem Mustang do Miami, niczym mały niemądry (aczkolwiek szczęśliwy) chłopiec. Było to co lubię, głowa na początku, a im dalej w las tym więcej serca i gryzienia asfaltu. W związku z tym, że to nie był docelowy start, to na ostatni kilometr wyszedłem jak dzik po postrzale, ale nie na zabój. To czeka na start docelowy.

Ezoteryczny Poznań… Kiedyś Bydgoszcz była częścią Wielkopolski. Kiedyś mój tata urodził się i wychowywał w Wielkopolsce. Kiedyś debiutowałem tam. Kiedyś przyszło mi spotkać tam drogiego memu sercu Profesora. I dziś udało się, za co dziękuję (jeśli istnieją) niebiosom, spotkać Johnsona. To po raz kolejny udowodniło, że moje może teorie, a zresztą jak zwał tak zwał. Moje instynktowne wyczucie, poparte nie mierzalnym instynktem, wielbienie wybranych ludzi, chyba nigdy mnie nie zawiodło. Chyba. Obawiałem się, że jego zapowiedz o piątce na mecie skończy się szybciej niż „Siedemnaście mgnień wiosny”. Po zawodach próbowałem sobie przypomnieć jak go zapisałem w telefonie. Lipa, nie maiłem jak się skontaktować. FUCK. Aż tu nagle patrzę- dzwoni Johnson. Udało się. Magia Poznania. Przegadaliśmy w zacnym gronie chyba z garść minut. Zbyt mało bym powiedział- basta.

„Gdy skrzydłem Cię dotkną, już jesteś ich bratem”. Kilka spotkań na tym padole łez, naznaczyło, dłutem wieczności ślad na drewnianej poniekąd duszy. Jestem niesamowitym szczęściarzem, że around the world, spotkałem i obym nadal trafiał na te anioły. Tak, żebym mógł się zestarzeć rycząc z niewyrażonego żalu, że to już życia kres…

P.S. Organizacja biegu jak to biegu, nic nie dodać, nic nie ująć. Co mam się czepiać, jak Imperium Endorfin zaatakowało agresywniej niż hordy parawaniarzy nad Bałtykiem.