Zaczyna świtać, kawałek asfaltowej drogi. Plecy proste, brzuch napięty, tyłek jak zawsze nieaktywny ;) Lecę żwawo, rozglądam się na prawo, lewo, przed siebie, w dół...O fuck - krew się leje z lewej nogi, jak przy depilacji gdy maszynka się omsknie.
Była niezła wywrotka? - woła jeden chłopak
Miałaś spotkanie z niedźwiedziem? - zagaja kilkanaście kilomtrów dalej następny
O koleżanka robiła naturalny żel energetyczny - próbuje zgadnąć inny
Zonk, brak kół ratunkowych, nie da się już zadzwonić do przyjaciela, by pomógł udzielić odpowiedzi.
Nic z tych rzeczy moi mili. Ja po prostu na samym początku dałam się puścić w maliny tudzież jażyny. A nie, nie to, że ktoś mnie, ja sama, samiuteńka się w nie puściłam. Poleciałam, jak dzika na zbiegu, omijając biegaczy na wąskiej ścieżce. A, że było ciemno to nie zauważyłam bogactwa owoców, rosnących dziko zarówno w tym miejscu, jak i w wielu innych w Beskidzie Żywieckim.
To tu 13 sierpnia odbywał się po raz kolejny mistrzowski bieg o słodziutkiej nazwie Chudy Wawrzyniec. Mistrzowski, bo na trasie 80 km rozgrywane są Mistrzostwa Polski w biegu ultra. Dla tych, co wolą krócej jest 50-ka, a dla szlaeńców chuda setka. Na każdy dystans limit jest ten sam - 16 cudnych godzin.
Dystans możesz wybrać w trakcie biegu, skręcając w odpowiednią stronę. Do wyboru, do koloru.
Czerwiec - kumpela Monika znowu zachwyca się tym Chudym, jak mężem, kiedy nie był jeszcze jej męzem. Znowu chce biec 50-kę, znowu widzę błysk w jej oczach pomieszany z jakąś dziką fascynacją. Mówię - biegłam rok temu, będę po Lądku, nie da rady chyba.
Lipiec - Monia znowu o tym brzydalu, jak o kochanku, którego chce mieć, jak już się rozwiedzie ze starym. Wchodze na stronę, sprawdzam termin, długo się nie zastanawiam. W końcu - być w górach, a nie być w górach - to wielka różnica. Myślę - w miesiąc jakoś się zregeneruję, 50 polecę na spokojnie i pobajerzę na trasie.
Początek sierpnia - nogi po Lądku w sumie mają się dobrze, a może by tak w 80-kę... W między czasie udaje mi się namówić przyjaciółkę Pigułkę, by nogi zaznały wawrzyńcowych ścieżek, a oczy żywieckich widoków. Troszkę się waha, troszkę ma opory, niczym krzywozębny rudy nastolatek przed pierwszą randką. W końcu się decyduje. I klameczka zapadła.
13 sierpnia, 4 nad ranem jesteśmy w Rajczy - jesteśmy na starcie. Prognozy zapowiadają lokalne burze. Staram się o tym nie myśleć, na widoki też nie ma za bardzo szans - postanawiam spędzić cudny dzień w górach.
Na mecie ma czekać przygotowany wcześniej depozyt w osobie męża Moniki z butelką red wine, co by uzupełnić po biegu węgle, poziom flawanoidów i erytrocytów. Z myślą o regeneracji na leżaku na mecie w Ujsołach, w Rajczy na starcie słysze odliczanie i go. Ze szminką na ustach, lekkimi nózkami i w towarzystwie Jerzego, którego poznałam rok temu na Chudym lecę w cudnym nastroju. Nawet pokiereszowane nogi nie są w stanie wytrącić mnie ze spokoju i równowagi. Rozmowy na trasie rozpoczynają się przeważnie od zdania - Na ile ten bieg lecisz? Każdy rzuca swoja liczbę. Jedni zahowawczo, inni pewnie, jeszcze inni ze znakiem zapytania.
Jurek po covidzie i zeszłorocznym 4. miejscu na setce wie, że poleci na 80 - tylko i może dlatego dotrzymuje mi towarzystwa aż do 22 kilometra. Na Wielkiej Raczy zmuszona byłam iśc na stronę i uzupełnić wodę w schronisku. Do pierwszego punktu tak z 15 kilometrów - zatem po napełnieniu wody i koloru na ustach ochoczo udaję się w kierunku Przegibka. Pogoda dla biegaczy, na ścieżkach pełno biegaczy.
Tak lecę sobie i nagle widzę - biegnie - piekny, długowsłosy w sandałach. Jezu Jezus - myślę. Ale przy bliższym spojrzeniu widzę, że to Jam Niezależny - taki wariatuńcio, co to biega bez amortyzacji w klapersach z gumkami. Troszkę go wyprzedzam i mkne w kierunku schroniska. Przegania mnie tym razem jakiś długonogi biegacz. I ma za swoje, bo chwilę póxniej zalicza glebę. Na szczęście nogi całe tylko coś go palec boli.
Dobrze, że nie biegniesz palcem!
Śmiejemy się z innymi biegaczami, wcześniej oczywiście zatrzymując sie i pytając o samopoczucie. Wiedząc, że chłopina jakoś doleci do punktu żwawo przebieram nogami. Ślinię się przy tym, bo myśli krążą juz wokół jagód ze śmietaną i zimnego arbuza.
Gra muzyka -znaczy zaraz zęby będą fioletowe. Skok, uśmiech - Olszanowski stoi i robi fotkę.
Panie Rafale co Pan taką minę ma, ile Pan dzisiaj biegnie?
Czy ja wyglądam jakbym biegł? - Odpowiada styrany Rafał Bielawa, który własnie opuścił Przegibek.
Wpadam na żarełko, jagody są - znaczy, że Bielawa nie był wkurzony na brak tego kultowego pokarmu dla biegaczy na Chudym. Zjadam trzy kubeczki, zapijam colą, ucinam sobie pogawędkę z sandałowym Jezusem, który też już myśli o jedzeniu.
Lecisz setkę? - pytam i zastanawiam się skąd się wzięła ta liczba mnoga w moich ustach....
Chyba mi sie nie chce - odpowiada Król Kampinosu.
No chodź zaoramy się...
Chyba nie przekonałam, sama siebie zresztą też nie. Przy podbiegu na Wielka Rycerzową przebijaja się promienie słoneczne. Światło pada, poziom serotoniny wzrasta, moje tempo troszke też. Łapie lekką kolkę. No nic. Pamiętaj - jak za chwilę zapytają w która stronę, to mów, że na prawo.
Dystans ? Pyta bezpłciowo wolontariusz na szczycie. - Dystans, to ja mam zawsze, na 80 dawaj. Ci z 50-ki dostają opaski, ja nie dostaje nic - jedynie perspektywe spotkania z legendarnym Oszustem.
Oszuście cho no tu - myslę, zbiegając po kamienistym zboczu. Hola, hola dziewczynko - zanim Oszust weźmie Cię w ramiona czek a Cie jeszcze Świstówka - takie ładne, niepozorne podejście zakurzone, po którym najlepiej iść metodą na nieździedzia. Widoki z podejścia bajkowe, słowa na nim padające raczej ordynarne. No nic leci za mna jakiś operator, co ściemnia, że na mnie czekał. Każe mu gonić, on dolatuję, ja wyciągam szminkę. On kręci, ja jak dama wbijam paznokcie w ten żwir i nie patrzę w górę. Na górze łapy brudne i zakurzone - a to jest coś czego nie lubię. Za chwile okaże się, czy polubie Oszusta.
Ponad 60 km - wyjmuje kijki - wezme dziada na czterech. Powoli - jestem na górze. Tak źle nie było. Ostatnie łyki wody i lecę do punktu. Już włączył się mały głodek, a na Przełeczy Glinka czeka zupka pomidorowa z bułką z serem. Zjadam dwie porcje i myślę czule o tych flawonoidach na mecie i chillowaniu do póxnego wieczora wśród innych biegaczy.
Na Glince spotykam Beatkę - znajomą z janosikowych imprez.
Beatka na ile
Na 80
Stojąca obok Edyta mówi jej - chodź na setkę, spróbujmy.
Nie słucham dalszej wymiany i dalszej licytacji liczbowej - biegnę dalej. Gdzieś na którymś kilometrze jakiś towarzysz z trasy rzuca.
Biegniesz na setkę?
Nie, 80-ke dzisiaj.
Jak do 14-tej będziesz na Trzech Kopcach, to leć na setkę - na spokojnie zmieścisz się w limicie.
Dyng, dong - czuje coś na ramieniu, jak mi szepcze do ucha. Dyng, dong...no może jednak setka. Brrr...zrzucam tę myśl z ramienia, bo lekko mi ciąży. Dogania mnie Beatka i tak sobie gaworzymy w zwolnionym tempie podbiegając, podchodząc, człapiąc się pod Trzy Kopce. Nie patrzę na zegarek, nie ma mowy żebym poleciała na stówkę. Tego nie było w konkretnych planach. Tak brniemy z Beatą w błotku, nie przejmując sie tempem, gdy nagle przed oczyma widzimy punkt, na którym trzeba zdecydować. Patrze na zegarek - 14.37. Eeee, to nie lecę.
W którą stronę biegniecie?
80 - odpowiada pewnie wolontariuszowi Beata.
A ile mam do limitu?
Ponad godzinę, zmieścisz się, a jak nie to Cie dogonię - żartuje wolontariuszka.
Dobra na prawo
Raz się żyję, jak skręcę w lewo to za kilkanaście km meta i co....wino? flawonoidy? Dobra - wino poczeka, a ja jeszcze bym sobie pohasała.
Na stówkę poproszę.
Dali mi tracka, upchali w plecak, Beata dała galaretkowatego batona i już lece ku Pilsku. Odpalam telefon. Wysyłam eski żeby nie czekali bo bedę troszkę później. Kilka zdań z Pigułą, Kaśką i Moniką, kilka gryzów galaretki i jeszcze oszołomiona jeszcze pędze na drugi najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego.
Szaro, buro i ponuro ale tego chciałam. Piekne widoki się zapowiadają - tam na górze. Odwracam sie tuż przed podejściem w jagodzinach, słyszę stukot kijków - ufff, w końcu ktoś na trasie. To Edyta, co nakłaniała Beatkę na setkę. Leci, zmotywowana, z para w nogach. Ech te laski to mają ikrę w stopach i w głowie. Wymija mnie na podejściu, ja próbuje utrszymać równowagę na błotnistych kamieniach. Jak łyżwiarka figurowa dobijam do szczytu, myśląc o zejściu, które będzie na mocno spietych pośladkach, które mają amnezję.
Z Pilska nadrobię - myślę - na mysleniu się kończy i tak aż do Hali Miziowej. Tam przy schronisku niczym Jonh Travolta zastanawiam się w którą stronę teraz, bo wstążki brak. Ktoś z obsługi krzyczy - na mostek. Lecę, zaraz Sopotnia. Mieszcze się jeszcze w limicie. Jakoś dam rade, a jak nie, to i tak wyrwę ten medal, w końcu trasę pokonałam, wróć pokonam.
Udało się w Szczawnicy w dobrym stylu, w Lądku, to i tu się uda - słysze od wolontariusza.
Pewka - łapię bułeczkę, arbuza, napełniam flaski w ku Romance. Podobno ostatnie podejście i potemjuż z górki. No i wiem, że to kłamstwo. Bo po Romance jest jeszcze małe azczkolwiek dla zmęczonych nóg ciężkie podejście na Rysiankę, a potem wcale nie jest z górki tylko w miarę płasko. Na Romance znowu przeleciał mnie deszcz, a na Rysiance nieźle przewiało. Żołądek daje znać o sobie i jak tylko chcę podkręcić tempo, to zbiera mi się na wymioty, jak przed perspektywą zjedzenia krupniku.
Z Hali Redykalnej zbiegam wiedząc, że w limicie na pewno się nie zmieszczę, ni jak nie dam rady się puścić i odrobić, to co straciłam na podejściu w ulewnym deszczu.
Dzwoni Klaudia.
Anka gdzie Ty jesteś - czekamy na Ciebie.
Mam nadzieję, że z winem - myślę. Myślę też, że fajnie, meta będzie zwinięta ale chociaż przyjaciółka będzie i znajomi.
Klaudia weź medal dla mnie - dobiegne po limicie. Leć. Lecę, jak tylko mogę.
Widzę już tabliczki z ostatnimi kilometrami. 5...próbuje znowu przyspieszyć. Nic z tego. 4...ściemniło się, odpalam czołówkę...2...zaraz będę na asfalcie. Przed droga czeka Monia. Biegnie przede mną. Słyszę spikera, widzę światła, kurcze - nikt nie zwinął mety. Medalu też nie zwinęli i jeszcze czekają na mnie. Klaudia wita, spiker mówi, że jestem piąta i że mam sie ogarnąć na dekoracje. Pytam go czy mam szminkę. Jest. Wina nie ma, czeka w aucie.
Zabieram statuetkę, kwiaty i kolejnych mnóstwo wspomnień bez żałowania żadnej decyzji podjętej na trasie. Chudy - wracam za rok - tym razem widzimy się w niecałe 16 godzin. Do Zaś.