Jadąc późnym popołudniem do biura zawodów, mijamy las, w którym zauważamy oznaczenia jutrzejszej trasy. Mimo że dzień był wyjątkowo słoneczny, las jest mroczny, zimny, ciemny i nieprzystępny. Zaczynam się bać, bo o 6 rano będzie tam panował półmrok, a ja znana jestem z dużych predyspozycji do akrobacji w czasie biegu, zwieńczonych zazwyczaj spektakularnym lotem pelikana.
Tekst: Sylwia Retmaniak
Zdjęcie główne: Łukasz Leskowski Fotografia
Na miejscu znajdujemy w pakietach spersonalizowane koszulki, które cieszą nasze ego, bo biegając z ksywą na plecach, czuję się jak Carrie z „Sexu w wielkim mieście”, nosząca wisior z własnym imieniem na szyi. Następnie ruszamy na pasta party, które w rzeczywistości jest gigantyczną sjestą, na której każdy z przybyłych zjada więcej niż waży. Ot taka prawda, pokaż biegaczowi lodówkę, a wyżre ci, z miną zagłodzonego psa Basseta, całą jej zawartość. W końcu obżarci jak bąki, toczymy się do samochodu, by w skupieniu przygotować się na jutrzejszy dzień zmagań....
Jestem na starcie 20 minut przed czasem. Skupiona, nastawiona bojowo, lekko poddenerwowana. To mój najdłuższy dystans zarówno w tym roku, jak i w życiu. 70 kilometrów jednak nie przeraża mnie tak bardzo jak fakt nieznajomości terenu. Pierwszy raz biegam po Mazurach i nie mam mazurskiego pojęcia, co mnie właściwe czeka. Wiem też, że tylko trzy punkty z pięciu mają być zaopatrzone w jedzenie. Jestem więc zmuszona biec z żelami, których nigdy nie jem, bojąc się wszechogarniającej próchnicy.
Zaczynamy rozgrzewkę. Krzyczą do mikrofonu, by ruszać rękoma w rytm muzyki. Nie mam humoru do bansów, więc tylko stoję, gibiąc się na boki, ssąc w buzi wielką żelkę Isostara. Ponoć brana w trybie ciągłym, co 30 minut ma dostarczać niekończące się pokłady mocy. Pierwszy raz mam to w paszczy, więc nie wiem, ile jest z tego prawdy. Jedno jest pewne, smakuje całkiem nieźle i przyjemnie chomikuje się ją w poliku. Nawet nie przypuszczam, że w tym momencie ktoś z ukrycia cyka mi serie fotek, utrwalając tę pełną nieopisanych emocji chwilę...
Zaczynamy bieg od stromego podbiegu. Bardzo mnie to dziwi, bo wydawało mi się, że Mazury są płaskie. Wkrótce okazuje się jednak, że to nie jedyna górka w tych zawodach i jest ich tutaj o wiele, wiele więcej. Mimo to, teren jest bardzo przyjemny do biegania. Falujące podłoże męczy, lecz również daje perspektywę różnorodnego biegania. W lesie jest jednak bardzo ciemno. Korony drzew zamykające się nad moją głową, tworzą szczelny parasol, który nie pozwala przebić się promieniom słonecznym. Biegnę więc bardzo ostrożnie, patrząc bacznie na podłoże. Jest nieźle, żeby nie powiedzieć zbyt dobrze. Pierwsze 10 kilometrów robię w 44 minuty, utrzymując się w ścisłej czołówce biegaczy. Żeby nie było zbyt łatwo zaczyna padać deszcz.- Co u licha??!- krzyczę do jednego z biegaczy, który jest akurat pod ręką. Sprawdzałam parę razy pogodę, nie było nawet cienia szansy na opady. Toż to jakaś kpina! Jak się potem okazuje, ta kpina trwa przez kolejne 6 godzin. Deszcz leje bez przerwy strumieniem chłodnej wody, która z jednej strony przynosi orzeźwienie, lecz z drugiej bardzo wychładza organizm, mętni wzrok i utrudnia trasę, powodując, że podłoże robi się momentami bardzo grząskie, wręcz śliskie. Niekiedy kałuże są tak głębokie, że po kostki topię się w błocie. Wytrąca mnie to z biegu, przez co tracę prędkość. Zauważam, że mężczyźni, z którymi trzymałam się na początku dystansu, nieco się oddalili. Zaczynam więc przyspieszać, próbując ich dogonić. W tym momencie nawet nie przewiduję, jak bardzo zła jest to decyzja. Mijam 15. kilometr, na którym realizuję swój najczarniejszy scenariusz. Zahaczam czubkiem buta o kamień i....... Łup łubu dup łup łup, uderzam z impetem kolanem o twardą nawierzchnię. - Tylko nie to! Znowu?! Piszczę z bólu. Podnosząc się, widzę lejącą się z kolana krew, które pulsuje jak głośnik na imprezie dupstepów. Potworny ból rzepki nie pozwala mi od razu zacząć biec. Siedzę na poboczu i myślę, co zrobić. Tymczasem mijający mnie biegacz, chce wezwać pomoc. Dziękuję grzecznie, udając twardzielkę. Potem zaś próbuję samodzielnie stanąć na nogi. Kolano bardzo szybko puchnie i sztywnieje. Podejmuję więc decyzję o zejściu z trasy. Muszę jednak dobiec do punktu odżywczego na 25. kilometrze. Truchtam cała ociekając z błota, bo jak na złość wywróciłam się w największej kałuży. W momencie, gdy daję swoim emocjom ujście i ryczę w spazmach nad swoim żałosnym losem, ktoś mnie mija z otuchą wystawiając rękę do przybicia piątki. Przyklepuję mu błotną pionę, zatrzymując na chwilę, by nastawiać się psychicznie na dalszą walkę. Oddycham głęboko licząc do trzech, po czym wkładam do buzi kolejną żelkę, której słodycz łagodzi zszargane nerwy. Łapię oddech, stabilizuje puls i znów biegnę. Noga potwornie boli, lecz psychiczna harmonia pozwala mi na kontynuację biegu. - Spokój Sylwia, spokój! - mówię do siebie, udając mistrza ZEN - Tylko spokój cię uratuje....
Dobiegam do 25. kilometra, na którym planowałam zejść z trasy. Skoro jestem nadal pierwsza, to może... Po chwili zastanowienia podejmuję ryzyko. Biegnę dalej. Mój plan to reagowanie na dynamiczną sytuację. Jeśli osłabnę na tyle, że stracę czołowe pozycje, to nie ma sensu katować się bólem przez kolejne 45 kilometrów. Wtedy z czystym sumieniem przerwę bieg. Lecz teraz będąc na prowadzeniu, nie mogę oddać zwycięstwa walkowerem.
Kolejny punkt odżywczy, 38. kilometr, a ja wciąż biegnę jako pierwsza. Dostrzegam jednak to, jak bardzo słabnę. Nie tyle przez zmęczenie, ile sztywną nogę, w którą muszę wkładać dwa razy więcej energii. Ciągły nieprzerwany ból permanentnie szarpie moje myśli, mecząc mnie psychicznie. Mijam jakiegoś mężczyznę, który dzieli się ze mną swoimi troskami, opowiadając o kamieniu w bucie, który zrobił mu dziurę w stopie wielkości meteorytu. Biegniemy razem, wspierając się wzajemnie. Momentami zatrzymuje się nie mogąc wytrzymać z bólu. Mężczyzna, patrząc na moją opuchniętą nogę, krzyczy bym się nie zatrzymywała, bo jeśli stanę, noga stwardnieje na tyle, że nie uda mi się już wznowić biegu.
Dobiegam do 40. kilometra, na którym założyłam sobie, że jeśli go przekroczę jako pierwsza kobieta, to utrzymam tę przewagę, wygrywając całe zawody. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach. I iďąc tym właśnie tokiem myślenia, na 41. kilometrze przeżywam nie lada zawód, bo mija mnie inna biegaczka. Jestem zła, więc zgrzytam ze zdenerwowania zębami niczym gryzoń żądny marchewki. W tym momencie nie przeczuwałam nawet, jak dużym było to dla mnie szczęściem, bo w chwili wyprzedzania, biegaczka krzycząc do mnie gromkim głosem uświadamia mi, jak wielki błąd popełniałam. Otóż zaślepiona bólem, z oczami zalanymi łzami deszczu i rozpaczy na rozdwojeniu dróg omylnie wbiegłam na 100-kilometrową trasę, na której zapewne umarłabym gdzieś w jakimś wilgotnym wąwozie, leżąc pod dorodnymi borowikami. Bo jak wiadomo grzyby rosną po deszczu.
48. kilometr wita mnie tym samym punktem odżywczym, co za pierwszym razem. Jestem miło zaskoczona, gdyż na wszystkich są batony GO ON. Wybieram za każdym razem ten o smaku kokosowym, co rozpływa się w ustach jak Bounty. Wolontariusze są jak dobre leśne elfy, co podbiegając z wodą, napełniają moje puste butelki. Gdyby mogli to by mnie jeszcze nakarmili, umyli i upletli piękny warkocz.
Prawdziwy kryzys dopada mnie jednak po 55. kilometrze. Wciąż jestem druga, lecz ból nogi jest na tyle silny, że bieg przeplatam z marszem nawet po prostej nawierzchni. Wiem jednocześnie, że nie mogę się teraz poddać. Teraz, gdy do mety jest już tak blisko, a ja wciąż mam miejsce na podium. Biegnę więc dalej, moim celem nie jest jednak meta, lecz kolejny i tym samym ostatni punkt odżywczy. Wiem, że gdy go przekroczę, to już nic mnie nie powstrzyma od tego, by choćby dopełznąć do mety. W końcu moim oczom ukazuje się maluteńki bufet, na którym jeden z wolontariuszy, chcąc mnie odciążyć, zabiera moją pustą półlitrową butelkę. Wyrywam ją z jego rąk, kurczowo trzymając przy sercu. Błagalnym tonem proszę, by mi jej nie wyrzucał. Gdy jednak on ją z powrotem bierze i zgniata, z moich oczu wylewa się morze łez. Z tej perspektywy dopiero widzę jak wielki to był dla mnie wysiłek nie tylko fizyczny, ale także emocjonalny. Jakby ktoś wcześniej powiedział mi, że będę płakać nad zgniecioną butelką, w życiu bym mu nie uwierzyła....
Ostatnie trzy kilometry to już jakaś fatamorgana. Raz ubywają, raz przybywają. Ciągle biegnę, a one ciągle są. Mam wrażenie jakby ten bieg nigdy nie miał się skończyć. Nagle słyszę donośny głos wolontariusza - Teraz kawałek po betonie, potem znowu w las i jesteś na mecie! A pani, co taka blada?! Niechże pani oddycha! Słucham więc dobrej rady, wdychając z całej siły powietrzne jak jod z nad morza. Wymijają mnie szybcy biegacze, robiący trasę na dychę, która łączy się z moim dystansem. Moje kroki są tak chwiejne, że każde trącenie, wiąże się z utratą równowagi. Co chwilę więc wpadam w pokrzywy, parząc sobie boleśnie nogi. Jestem jak samochód jadący na autopilocie. Już dawno wyłączyłam funkcje trzeźwego myślenia. Parę metrów przed metą odzyskuję wigor i przyspieszając, wpadam na nią z rozpędem kuli Freda Flinstona. Parę metrów za metą zaś już nie wiem, co się ze mną dzieje, bo pamiętam tylko jak odziana w złotą folię, leżąc na polowym łóżku w namiocie medyków, po policzku ścieka mi łza szczęścia...
Następnego dnia na dekoracji dziękuję jednemu ze sponsorów za świetną organizację i pyszne jedzenie, na co on, z niekrytym zdziewaniem, mówi - Wie pani, gościliśmy tutaj wielu sportowców, ale nikt nie przejadł tyle towaru ile biegacze, 150 kg sałaty, 160 kg makaronu.... Gdzie to się wszystko mieści?! Rzecz jasna odpowiedź nasuwa się błyskawicznie w mej głowie, lecz nie wypowiadam jej głośno, powstrzymując się od swojego feka... znaczy feralnego komentarza.