Wszystko rozpoczęło się w roku tzw. „pandemicznym”. Organizatorzy odwoływali wszystkie zawody. Generalnie zaczęły obowiązywać zakazy i nakazy. W konsekwencji Istria 100 również została odwołana, a następnie przełożona na jesień następnego roku. W tym czasie ważniejszym dla mnie wyzwaniem był Tor des Geants we włoskich Alpach na dystansie grubo ponad 300km. Jakoś nie po drodze było z Istria 100 RED z dystansem ok. 170km.
Zdjęcia: archiwum własne autora.
ISTRIA 100 RED BY UTMB
Na wszystko jednak przychodzi czas, to i na Istrię przyszedł w tym roku.
Miałem być po dobrze przepracowanej treningowo zimie i w związku z tym miałem być w dobrej formie. Życie, jak zwykle, napisało swoją opowieść. Opowieść, która nijak się miała do moich planów i zamierzeń. Samo, życie.
Tak na marginesie- sądzę, że większość lub duża część z Was ma niestety podobnie. Dotyczy to czynionych wcześniej planów i następującej po niej rzeczywistości.
Do treningów, tak naprawdę, wróciłem na około 5 tygodni przed zawodami. Jeszcze udało się tylko zrealizować kontrolny start w trakcie Kudowskiego Festiwalu Biegowego, Sztafeta Górska Solo 75km w Kudowie Zdroju 1 kwietnia i już 14.04 o godz. 17:00, wspierany przez moich bliskich, stanąłem na starcie w chorwackim Labinie, a bieg Istria 100mil Red miał się właśnie rozpocząć.
Stojąc na starcie mam głowę pełną różnych myśli. Z jednej strony dystans nie jakiś wielki, przewyższenia też nie powalają, ale? Ale jednak i dystans prawie 170km, a i przewyższenia też coś ponad 6000 metrów. Zobaczymy. Tylko spokojnie, nie dać się sprowokować. Robić swoje, wgryźć się w trasę i w siebie przede wszystkim. Odliczanie, machanie na pożegnanie i już biegnę. Biegnę i wiem, że znowu mnie inni podkręcili i znowu za szybko. Daje sobie trochę czasu, aby emocje opadły i abym się w tym wszystkim odnalazł. Potrzebowałem około 15 kilometrów, aby odpuścić i poukładać się z samym sobą. W międzyczasie zbiegliśmy na wąskie ścieżki prowadzące nad morze. Pogoda nie rozpieszcza. Trochę pada deszcz i jest dość chłodno. Jednak widoki całkiem, całkiem. Biegnąc jeszcze się cieszę widokami, trasą, atmosferą!
Po 15km pierwszy punkt odżywczy. Wrzucam w siebie jakieś słodkie przekąski i w drogę. Emocje już opadły i zaczynam logiczniej patrzeć, na trasę, przewyższenia, innych biegaczy. Trochę zwalniam i daję się wyprzedzać. Bo ci, którzy mnie wyprzedzają, albo są tak silni i nie ma co się szarpać, albo… przyjdzie moment i ja będę ich wyprzedzał (taka nadzieja we mnie jest).
Podejścia i zejścia następują jedne po drugich. Pojawia się taka myśl- kurcze, coś nie czuję mocy, jakiej bym sobie życzył. Dobra, przesadziłem chyba z początkiem trasy i teraz trzeba za to zapłacić. Poczekać na powrót sił.
Ścieżki wiją się, to w górę, to w dół. Są pokryte błotem i gliną. Trzeba uważać. Oj, zaczął się właśnie trudny technicznie zbieg ze strumieniem pod nogami. Trzeba skakać z brzegu na brzeg, z kamienia na kamień. A już ciemno, ślisko, trzeba jednak podkręcić tempo, bo inni nie chcą odpuścić i naciskają na „plecy”, a przepuścić ich trudno na tych mokrych dróżkach. Tak docieram na punkt w miejscowości Moscenicka Draga na 35 kilometrze. To już prawie 5 godzina biegu. Teraz zacznie się „piękne” podejście na prawie 1400m. Niby nie jest wysoko, jednak trzeba pamiętać, że wspinamy się tam z poziomu morza. Deszcz pada, mgła pojawia się i znika, a ja i inni zawodnicy cały czas podchodzimy pod górę. Im wyżej tym deszcz coraz silniejszy. Nie zauważam tego na początku, kiedy deszcz zmienia się w śnieg. Powyżej linii lasu już wszystko zasypane jest śniegiem, a na grani wieje silny wiatr. Obiektywnie rzecz ujmując jest ciemno, zimno, mokro. Trzeba się ruszać i produkować ciepło. Po osiągnięciu szczytu szybko kieruję się w dół, tam trochę zaciszniej, trochę mniej wieje. Na zbiegach odpuszczam szybkość. Ważniejsze jest dla mnie bezpieczeństwo, a zaliczyć niekontrolowany poślizg i upadek jest bardzo łatwo. „Gleba” czeka na mój błąd. Na ścieżkach zalega mieszanina liści z błotem, liści z rozmiękniętą gliną, a wszystko poprzetykane mokrymi korzeniami i śliskimi wapiennymi skałami.
Większość zejść jest wymagająca. Czasami jedynym sposobem kontroli jest skakanie od drzewka do drzewka i kurczowe chwytanie się gałęzi. Godziny mijają i dociera powoli do mnie, że powoli, acz nieuchronnie, zaczyna robić się widno. Noc powoli odchodzi. Jednak do przepaku na 100km. w miejscowości Buzet jeszcze daleko. Spinam się i próbuje wykrzesać z siebie więcej sił. Podejście, zejście i tak cały czas. Szersza ścieżka, węższa dróżka. Więcej błota, mniej błota. Ostatni zbieg przed przepakiem to zakosy po gołoborzach, następnie wypłaszczenie terenu i wbiegnięcie na asfalt prowadzający do hali sportowej, w której znajduje się przepak. Na miejscu spotykam swoich, którzy już czekają na mnie i moje pojękiwania. Naładowany jeszcze końcowym odcinkiem biegu wpadam na przepak i trochę czasu mija zanim zaczynam ogarniać: miejsca, ciuchy na przebranie, jedzenie, picie, buty. Potrzebuję trochę czasu. Potrzebuję jedzenia, picia i… wszystko to dostaję. Niektórzy w życiu, to mają szczęście!
Po wszystkich pielęgnacyjnych i rehabilitacyjnych zabiegach ruszam dalej. Nogi jednak jak kłody, nie chcą mnie słuchać i kompletnie ignorują moje próby zmuszenia się do biegu. Wypełniony po brzegi żołądek też nie ułatwia sprawy. Trzeba teraz pocierpieć, aby później było lepiej. Zrobiło się już całkiem ciepło. Podejścia zaczynają jakoś bardziej męczyć, a wszystko jakoś bardziej przeszkadza. Mijają mnie kolejni zawodnicy. Na początku panikuję trochę, że tak osłabłem. Po chwili okazuje się, że zaczynają mnie mijać zawodnicy z krótszej trasy (Istria Blue 110km). Jaka ulga. Może nie jest aż tak źle. Już wiem, że ci co są dużo szybsi, mniej wybrudzeni błotem, to Ci z niebieskiej, krótszej trasy. Na wszelki wypadek podglądam kolor ich numerów startowych. Czy aby nie jest to kolor czerwony, czyli kolor przypisany do numerów startowych mojej trasy biegu.
Ścieżki wiją się raz do gór, a raz na dół. Dookoła coraz piękniejsze widoki. Piękne górki zakończone na szczycie wieżą kościoła i poprzylepianymi do niej domami. Widok iście bajkowy, kompletnie nierzeczywisty. Jednak widzę to wszystko i chyba nie jest to wytwór mojej zmęczonej głowy. Nie, tak właśnie wygląda centralna część półwyspu Istria. Staram się podkręcić tempo, bo mam świadomość, że jakoś bardzo powoli się przemieszczam. Jestem przekonany, że jak odpowiednio zmotywuję swoje ciało, to zacznie współpracować. A czas zdecydowanie szybciej biegnie niż kilometry trasy. Tak docieram do punktu w Livade na 132 km trasy. Szybkie jedzenie, picie i w drogę. Rozpoczynam mozolne podejście i nagle ktoś mnie pytam po polsku- jak tam na trasie. Po chwili okazuje się, że to Jurek (nr startowy 1461). Z trasy na 110km. Chwilę rozmawiamy i już pojawiają się u mnie przebłyski, że może, że to moment aby się obudzić i nakazać ciału pobudkę, a nogom nakazać szybszą kadencję! Łączymy siły na następne kilometry. Ciekawe czy wytrzymam tempo Jurka? Jednak ma trochę mniej kilometrów w nogach niż ja. Zobaczymy.
Tym czasem po męczącym podejściu rozpoczyna się zbieg. No to, do roboty. Na początku ciężko, ale jakoś idzie. Później już trochę łatwiej. Stwierdzam, że ma „chłop” moc w nogach i chce z niej robić użytek. Rozmawiamy trochę o sprzęcie biegowym, o biegach, w których braliśmy udział, wreszcie o końcówce tego biegu. Jurek mówi, że chciałby te ostatnie 21 km przebiec w tempie ok. 6 min na kilometr i że jak mam ochotę, to abyśmy to zrobili razem. Taaaa, razem. Ok, ale czy wytrzymam takie tempo? No, nie wiem. Wiem, że będę próbował.
W międzyczasie niebo zaciąga się chmurami zaczyna grzmieć, potem padać. Na początek deszcz, później grad. Fajna ta Istria. Miało być ładnie, ciepło, słoneczko. Takie miałem wyobrażenia o Istrii. Rzeczywistość okazała się bardziej okrutna i wymagająca. Tak docieramy do punktu Groznjan na 147km. Do mety biegu pozostaje ok. 21 km. Szybkie jedzenie, picie i w drogę. Fajnie się biegnie razem, a i kilometry szybciej uciekają. Szkoda tylko, że ścieżki błotniste lub gliniaste i trzeba uważać. Apogeum błota mamy za ostatnim punktem odżywczym w miejscowości Bije. Jest już ciemno. Czołówki na głowę i w trasę. Więcej w tym wszystkim uślizgów, skoków z nogę na nogę niż normalnego biegu. Ciężko się tak biegnie, a zapowiadane tempo gdzieś się ulatnia. Jednak po 2-3 km takiej trasy teren się wypłaszcza, a i błota dużo mniej.
No to do roboty. Podkręcamy tempo. Mój zegarek już padł, dlatego Jurek podaje odległość, która pozostaje do mety i tempo z jakim biegniemy. Co jakiś czas słyszę 7,5 km, tempo 6 min/km. Potem 6km, tempo poniżej 6 minut Obudziłem się zupełnie. Chcę przyspieszać i słyszeć jak upływają kilometry trasy. Wyprzedzamy kolejnych zawodników z różnych tras. Ok, jest fajnie. Jednak tam z przodu są następni do minięcia, a ci z tyłu mogą przecież gonić. Trzeba podkręcać tempo biegu. Wytrzymamy. Damy radę. Meta w Umagu zbliża się coraz szybciej. Ilu zawodników jeszcze uda się wyprzedzić? Jaki będzie czas na mecie? Oddech, o dziwo, mam równy i dość spokojny. Nogi trochę obolałe, ale sprawne i chętne do współpracy. Wykorzystuję to i podkręcam jeszcze tempo. Jurek trzyma się dzielnie i już jesteśmy na uliczkach Umagu. Widzimy wieżę kościoła, pod którą jest meta. Oooo meta! Koniec! Nareszcie koniec. Chwila zastanowienia i ….szkoda, że już koniec.
Istria 100 RED w drobnych liczbach - 168,2 km/ +6541m. Mój czas 29:09:12, 71 miejsce 71 (prawda jest taka, że na tyle było mnie stać).
Kończąc relację przede wszystkim chciałbym podziękować Jurkowi Badowskiemu (nr startowy 1461) za spotkanie na trasie i wspólne przemierzanie tych kilometrów biegu. Za obudzenie we mnie chęć do walki i ogromną frajdę z tych ostatnich kilometrów trasy.
Dziękuję również mojemu supportowi- Mamom i Żonie. Za doping, za wsparcie i bycie na trasie.
Radek Defeciński