Redakcja KR
Bieg Szlak Trafi BST 57km

INSTYNKT DZIKIEJ ŚWINI

Kazimierz Dolny, 09.08.2019

Dzień leniwej kluchy.

O świcie stojąc na szczycie góry, opieram się o jeden z trzech drewnianych krzyży. Jego szorstka powierzchnia przyjemnie drapie moje ramię (czasami załącza mi się instynkt masochisty), drzazga wbijająca się w rękę na moment odciąga moje myśli od tego co ma nastąpić. Zerkam na zegarek, dochodzi 4:50. Ciemność pomału ustępuje, zamieniając się w półmrok. Na horyzoncie widać już ciepłe promienie słońca  – Będzie gorąco – myślę, sobie chowając kurtkę do plecaka – Całe szczęście, że nie wzięłam polarowych rękawiczek…

Tekst: Sylwia Retmaniak

Zdjęcia: Piotr Oleszak

Ruszam mało energicznie, nigdzie się nie spiesząc. Schodzę mozolnie po kamiennych schodach prowadzących do miasta, nie próbując nawet przeciskać się  przez tłum stłoczonych biegaczy. Jakoś nie mam nastroju do ścigania. Od tak, po prostu, zwyczajne mi się nie chce. Zazwyczaj już przed biegiem stoję pełna napięcia, startując w pierwszym rzędzie, by wyrwać jak dzikie prosie na przodzie, nadając tempo stadu. Tym razem jednak, nic nie jest w stanie zmotywować mnie do podjęcia się pierwszoplanowej roli świni. Jestem jak niewzruszona góra lodowa, jak nieczuła suka, która nigdy nie płacze, zarazem  jak utwardzony beton i rozpuszczony asfalt, klejący się do butów latem. Dziś, ewidentnie nie mam humoru do ścigania. Dziś, jestem antagonistą, anarchistą i ateistą. Dziś jestem leniwą  kluchą.

Fala hormonalnego szału.

Początkowo trasa ciągnie się po Kazimierzu, w którym panuje przyjemny mroczny nastrój. Czuję się jak Harry Potter zgłębiając zakamarki miasta niczym tajemnicze komnaty. Poza miastem zgłębiam jeszcze zawartość swojego bukłaka rozkoszując się wodą z cytryną, która jak się okaże niebawem będzie zgubna dla mojego szkliwa. Po Kazimierzu biegnie się ciężko, bo moja słaba strategia startowa lokuje mnie gdzieś na końcu stawki, przez co jestem skazana na bardzo powolne dreptanie w miejscu. Biegniemy wąskim jednoosobowym chodniczkiem. Wyprzedając musiałabym biec po nierównych, śliskich kamieniach, którymi jakiś biegowy sadysta przed laty wybrukował całe miasto. Dlatego szybka analiza zysków i strat, wpływa na moją decyzję o pozostaniu na swoim miejscu, tym bardziej, że moje aktualne  nastawienie wciąż dalekie jest od osobowości dzikiej świni.

Flegmatyczny nastrój trwa do jakiegoś 7 kilometra, czyli do momentu, w którym z oddali majaczy mi przed oczyma kontur damskiej sylwetki. Wnet. Nagle. Nieoczekiwanie. Zupełnie z zaskoczenia, w mych oczach iskrzy demon prosiaka. Moja osobowość  przechodzi gruntowną przemianę. Niczym Klark Kent, wchodzący do budki telefonicznej przemieniam się w „Superświnię”, czując jak moje ciało budzi się do życia a neurony powoli zaczynają stykać, powodując mikro spięcia. W końcu nadchodzi intelektualno - duchowe oświecenie, które objawia się sugestywnym przekazem: „Goń ją!” - Co? - pytam zdziwiona, bo przecież mi się nie spieszy. „Goń ją !” -  krzyczy głos w mojej podatnej na sugestię głowie, więc rozkręcając toporne nogi do prędkości, którą biec powinnam już na starcie, mijam zawodniczkę i przy okazji też skręt, którym wiedzie oznaczona trasa. Niesiona na fali hormonalnego szału oddaję się babskiej rywalizacji, gdzie w oparach podwyższonej prolaktyny bądź zaburzonego estradiolu, standardowo już w tym sezonie gubię drogę (orientacja w terenie poziom ujemny)  przez co, wracając na właściwą trasę, z powrotem ląduje w końcowej stawce. - Trudno i tak nie chciało mi się ścigać – pocieszam sama siebie, dostając w tym czasie ponownego porażenia mózgowego, które skutkuje tym, że moje nogi, zupełnie  samoistnie zaczynają szybciej uderzać o podłoże. „Goń ją !” ponownie słyszę głos w swej głowie, która ewidentnie dziś żyje własnym życiem, powodując dwubiegunowość mojej osobliwości. Czując się przytłoczona dyktaturą „dzikiej świni” bezwzględnie panującej w mojej głowie, zwiększam tempo mijając kolejno następnych zawodników.

Hipnoza.

Mimo, dużej podatności na rzucane w mojej głowie sugestie, udaje mi się skupić uwagę na snopach siana malowniczo skąpanych w morzu złotych fal wschodzącego słońca.A zatem, biegnę tak otulina ciepłymi promieniami, wpatrzona w horyzont, myśląc podobnie jak Mruczek o niczym, mimo że nie jestem kotem. Bowiem, dziwny jest ten stan oderwania ciała od umysłu, pojawiający się na dystansach ultra, kiedy nasze myśli dryfują samotnie na oceanie bezkresnego morza zapomnienia. Otóż, takie ultra jest jak hipnoza, w której człowiek wpadając w trans, robi rzeczy bezwarunkowo, nie poddając niczego pod dyskusję. Dlatego, gdy ponownie słyszę sugestywny zwrot, wykrzyczany przez siedzącą między móżdżkiem a potylicą dziką świnie - „Goń ją!”, bezwiednie wykonuję polecenie, zaczynając (bagatela!) w połowie zawodów  rywalizację o podium...

Przypadkowy szaberek.

Miałam świadomość gigantycznej straty do czołówki, lecz mimo to pełna niezachwianej determinacji, zdecydowałam podjąć walkę pod sztandarem „dzikiej świni”. Walczyłam dzielnie, przemierzając kręte, ciemne wąwozy, przeskakując zwalone konary drzew, czołgając się przez błoto, przedzierając przez pokrzywy, przeprawiając przez rzeki a nawet biegnąc przez pole kukurydzy, na którym krótkie sterczące badyle wbijały się w łydki, robiąc  przymusową akupunkturę. Walczyłam tak, mimo, że na trasie nie było orzeszków w czekoladzie, ciastków, drożdżówek ani nawet rodzynek (to akurat był cios poniżej pasa).                                                                  Biegłam nie mając pojęcia, ile dziewczyn jest jeszcze przede mną, a także jak blisko są te za mną. Biegłam pomimo tego, że dwa razy nadkręciłam kostkę, tak mocno, że aż dotknęła podłoża. I słowo daję, biegłabym tak nadal, gdyby nie jeden mały szczegół na trasie, który przykuł moją uwagę oraz zatruł serce rządzą. Poza sugestią „Goń ją!” pojawiła się nowa myśl: „Zjedz to!” i dotyczyła wielkich, ciemno-różowych malin, kusząco kołyszących biodrami w rytm letniego wiatru. Bezdyskusyjnie i bezapelacyjnie musiałam je zjeść. Zatrzymałem się więc, by skosztować tej rozkosznej słodyczy, jednocześnie robiąc nura w krzakach, gdyż nieopodal kręcił się ich właściciel. Wtedy właśnie po raz pierwszy, doznałam szczękościsku z powodu dużej ilości przyswojonych kwasów, przez co wygięło mi twarz w kształt podkowy a oczy zaszkliły się łzami. Zaś właściciel malin widząc mnie w krzakach, krzyknął – Dziewczyno jesteś druga, biegnij zamiast jeść moje maliny! Przestałam. Wobec takiego argumentu, zabrałam swój szanowny szczękościsk i pobiegłam tempem kłusującej dzikiej świni przed siebie.

Chrumknięcie.

Jednakże im bliżej końca, tym biegło się coraz gorzej, co więcej, po 40 kilometrze trasa zrobiła się bardzo stroma, prowadząc błotnymi wąwozami, przez które płynął potok. Wspinając się na górę, musiałam łapać się gałęzi i konarów drzew, przez co, czułam się jak Mowgli – dziecko dżungli, w mych oczach zaś nadal tlił się ogień czającej w ukryciu dzikiej świnki. Wiedziałam, że nie dam rady dogonić pierwszej kobiety, lecz z całą pewnością dam radę obronić drugą pozycję. Mimo obranego celu, pięć kilometrów przed metą, urzeczona spontanicznym punktem nawodnienia, zorganizowanym na dziko przez dwóch przesympatycznych rowerzystów, postanowiłam uciąć sobie z nimi krótką pogawędkę, którą mogłam przypłacić miejscem na pudle. Od tego czasu, cięłam już prosto przed siebie, wiedziona prosięcym instynktem oraz szumem krzyczących na mecie kibiców bądź zapachem medali z piernika. Zaś widmo dzikiej świni towarzyszyło mi już do końca biegu, dlatego wbiegając na metę, nieoczekiwanie chrumknęłam sobie w zachwycie.