OK, może urysnowska śmieciowa górka nie leży w sercu stolicy, ale na te kilka wieczorów w sezonie staje się najważniejszą górą dla kilkudziesięciu stołecznych fanów górskiego biegania. Garść faktów: Monte Kazura to cykl pięciu biegów organizowanych przez Magdę i Krzyśka Dołęgowskich i spółkę z Napieraj.pl na Górce Kazurce, położonej w sąsiedztwie Lasu Kabackiego. Przez pięć letnich miesięcy można sprawdzić się na trasie liczącej 5 km (trzy pętle!), ale o przewyższeniu 300 m!
Ostatni bieg tegorocznej edycji odbył się równo tydzień temu, 6 września.
Klasyfikację generalną mężczyzn wygrali: Mikołaj Raczyński (z sumą czasów z trzech najlepszych biegów równą 1:07:52,8), Krzysztof Dołęgowski (1:09:18,9) i Rafał Budnicki (1:11:26,4). Wśród kobiet triumfowały: Tamara Mieloch (1:22:36,1), Patrycja Dettlaff (1:31:33,0) oraz Monika Piasecka (1:34:59,6). Marcin Krasoń, czyli Krasus napisał dla nas parę słów na temat całego cyklu.
Wyobraźcie sobie bieg na 5 km, w którym wynik poniżej 25 minut daje miejsce w połowie pierwszej dziesiątki, a nie jest bynajmniej tak, że startują same ogórki. Wyobraźcie sobie bieg, w którym zaledwie kilku spośród 100-150 startujących jest w stanie przebiec całą trasę, bez przechodzenia do marszu. A wszystko to przez góry. W mieście. Największym mieście Polski.
Oto kultowa Monte Kazura – użycie słowa „kultowa” wobec tych zawodów nie będzie chyba przesadą. Odbywa się na warszawskiej górce Kazurce, której oficjalna nazwa brzmi Wzgórze Trzech Szczytów. Czy rzeczywiście są tam trzy szczyty? Szczerze mówiąc: nie wiem. Monte Kazurę zawsze biegnę na maksa, a gdy serce wali ponad 180 razy na minutę, a pot zalewa twarz, zapamiętywanie widoków wykracza poza moje możliwości poznawcze.
To zawody, na których po trzecim podbiegu człowiek zaczyna się gubić w tym, ile mu jeszcze zostało, nie poznaje znajomych kibiców na trasie (tych bywa czasem chyba tyle samo co zawodników!) i nie jest w stanie zwrócić uwagi na zachodzące nad Lasem Kabackim słońce (mówią, że jest ładnie, ale ja naprawdę nigdy nie zauważyłem). Najczęściej w tym sezonie oglądanym przeze mnie widokiem były łydki Ejsida, którego próbowałem (bez skutku) cały czas gonić. Za każdym razem (no dobra, za każdym z dwóch, bo więcej razy nie mogłem wystartować) było tak, że dobrze się za nim trzymałem, a gdy już zbierałem się do ataku – ten uciekał mi jak kozica w Tatrach, a ja nie miałem już z czego wykrzesać z siebie więcej.
Zabawa dla masochistów
Każdy z podbiegów Monte Kazury jest inny. Osobiście szczerą nienawiścią darzę piąty. Zaczyna się łagodnie, ale z każdym metrem jest bardziej stromo. Końcówkę ma taką, że chce się paść na twarz i ruchem robaczkowym pełznąć dalej. Pamiętam jak na pierwszej edycji w tym roku stał tam Benek i krzyczał mi „Dawaj, Krasus, nie poddawaj się, gonisz Belę!”. Chciałem się zatrzymać i go zatłuc. Monte Kazura autentycznie boli.
Ale Monte Kazura to nie tylko nienawiść i ból. Właściwie więcej w mojej relacji z nią znaleźć można uczuć pozytywnych niż negatywnych. Jest tu miłość. Och, i to jaka! Kurde, ja naprawdę kocham się zmęczyć. Uwielbiam palenie w udach, brak oddechu i piekące łydki. Jestem szczęśliwy, gdy za linią mety upadam ze zmęczenia i nie mogę przez paręnaście sekund wypowiedzieć słowa. To dwadzieścia kilka minut cierpienia, które doskonale potrafi wygnać z głowy trudy kończącego się dnia.
Chcę tam wrócić
Na Monte Kazurze znajdziemy też przyjaźń. To impreza, na którą chce się przyjechać dużo przed czasem, by spędzić czas z ludźmi. Dobry kwadrans zajmuje przywitanie się z każdym znajomym, a jeśli chcesz zamienić kilka słów z tym czy owym, to warto stawić się na godzinę przed startem. To impreza specyficzna, wybitnie kameralna, na której wielu startujących na odbiór pakietu nie zabiera dowodu tożsamości, bo świetnie zna się z ekipą organizatorską. Nikt nie oburza się tu na dziesięciominutowe opóźnienie startu, nie marudzi na brak medalu czy niedoskonałe oznaczenie trasy.
Ściganie się z kumplami ma na Monte Kazurze wyjątkowy smak, bo to zawody, na których kolejność często bywa inna niż na płaskim wyścigu. Liczy się taktyka (zacząć spokojnie, SPO-KOJ-NIE!), siła na podbiegach oraz technika na zbiegach. To na tych ostatnich wkurzam się zawsze najbardziej, bo wyraźnie wychodzą mi gorzej niż paru kumplom na podobnym poziomie. Bez względu na rywalizację i jej wynik, na mecie Monte Kazury wszyscy traktowani są tak samo. Nikt nie dostaje medalu, a kubek wody, wyśmienite ciacho i uścisk dłoni prezesa należy się każdemu. I wspólne oczekiwanie na ostatnią osobę na trasie, która za każdym razem dostaje owację. O tak, lubię to.
Podobno orgowie myślą o zimowej edycji. Takiej z czołówkami i w śniegu. Oł-maj-gad! Kostko, zdrowiej, szykuj się!
Fotografie: Karolina Krawczyk