czyli relacja z Ultraroztocza na dystansie 90km+.
W tej relacji, pozwolę sobie zacząć opowieść od końca, bo może w ten sposób uniknę zalewu dramaturgii, kumulującej się na finiszu Szekspirowskich historii, rosnącej wraz z ilością przebiegniętych kilometrów, by w efekcie, na sam koniec przygnieść czytelnika brzemieniem wszystkich nieszczęść doświadczonych przez rozchwianego emocjonalnie bohatera. Zgodnie z tą teorią cofając się do początku, powinnam skończyć nad wyraz optymistycznie, bez znamion jakiegokolwiek cierpienia. Tak więc…
Tekst: Sylwia Retmaniak
Zdjęcia: Magdalena Sedlak, Modra Fotografia, Michał Walusza, archiwum autorki, Ultraroztocze
Widzę je. To końcowe metry. A tuż za nimi stoi dostojny pies Gustaw. Słowo daję gdyby ten pies nie był tak pazerny na żarcie to mógłby towarzyszyć królowej Elżbiecie na zagranicznych delegacjach. Jeden krok, drugi krok i… ostatnim chwiejnym skokiem kończę ten roztoczański różaniec, dostając wymęczone w bólu rozgrzeszenie. Po 98 kilometrach drogi krzyżowej powinnam bezdyskusyjnie zostać beatyfikowana. Zamiast radośći czuję jednak, jak łzy napływają mi do oczu a nogi uginają pod ciężarem ciała. Mimo, iż przed chwilą było mnie stać na szybki finisz, to teraz nie jestem wstanie utrzymać nawet wody w ręku. Siadam, zakrywając dłonią oczy, by inni nie widzieli, jak płaczę. A trudno to raczej ukryć, skoro płaczę głośno, tak jak wyją rozhisteryzowane baby w telenowelach. Swój szloch urozmaicam o liczne inwokacje, łkania i lamenty, prezentując cały przekrój żałobnych psalmów. - Tak bardzo mnie boli - powtarzam wciąż, niczym stara baba z Alzheimerem, zauważając mimo całej dramatycznej sytuacji, iż zaczyna padać – Niebo nawet płacze nad taką kupą nieszczęścia – myślę sobie i nieprzytomnym wzrokiem patrzę na swojego prawie męża i psa Gustawa, który rzuca się na mój plecak wyczuwając schowanego tam kabanosa. Zamiast upajać się teraz cierpieniem, zmuszona jestem walczyć o życie plecaka, gdyż pies Gustaw zaślepiony perspektywą łatwego kąska, zamierza pozostawić z niego tylko strzępy. W końcu wyrywam z jego morderczego szczękościsku plecak, rzucając mu na pożarcie obślinionego kabanosa, będącego przyczyną całej kuriozalnej sytuacji.
5 kilometrów przed metą znowu zmieniam trasę omijając legendarny bar Gargamel, który jest ostatnim przystankiem rozkoszy na roztoczańskiej trasie. Na szczęście ktoś za mną woła mnie, machając rozpaczliwie z daleka rękoma. Zawracam ufnie do tego przybytku piwnego luksusu, całując właściciela w pierścień za to, że tak hojnie polał mi do kubeczka wodę. Po czym przerzucam na niego ciężar niesionego bólu, opowiadając jakim to jestem mistrzem topografii, radośnie zbaczając z trasy i robiąc nadprogramowe kilometry. Mój władca wodnej przystani, pyta skąd ruszyliśmy i o której, lecz nie potrafię mu odpowiedzieć, bo w danym momencie mój mózg jest w fazie hibernacji. - Jak masz na imię?- obniża poziom trudności poruszanych zagadnień król przybytku, obserwując ze współczuciem jak szukam go na swoim numerze startowym…
10 km przed metą napotykam fotografa (chłop miał pecha!), który robi zdjęcia stojąc na szczycie stromej góry, na którą musimy się wdrapać. Wchodzę dysząc i łapiąc się korzeni. W końcu ledwo żywa, przytrzymując się konaru drzewa niczym osiedlowy pijaczek znaku drogowego, patrzę na niego z wyrzutem, zadając zasadnicze pytanie - KIEDY????! - Jeszcze 8 kilometrów - odpowiada lekko zmieszany, jakby przeczuwając, co zaraz nastąpi. Łzy goryczy napływają mi do oczu. Nie ukrywając rozczarowania, krzyczę na niego, jakby wydłużenie trasy było jego decyzją. Prawda jest taka, że dystans okazał się dłuższy o 4km, które ja dodatkowo podwoiłam, gubiąc się na szlaku. W konsekwencji wielokrotnie wiedziona błędnym instynktem Kolumba Odkrywcy zbaczałam z trasy. Finalnie przebiegłam więc 98 km, co w moim przypadku powodowało odcięcie procesów logiczno-myślowych i załączenie się stanów lękowo-depresyjnych ze skłonnościami do myśli samobójczych bądź zachowań sadystycznych wymierzonych w fotografów.
20 km przed metą dobiegam do ostatniego punktu żywieniowego w Oseredku na którym organizator sprawdza mój obowiązkowy ekwipunek. Na szczęście złotą folie posiadam, uważając ją za absolutne „must have” każdego biegacza. Poza tym do twarzy mi w złocie, więc noszę ją również dla animuszu. Otóż, należę do osób, które uwzględniają w swym asortymencie nieprzewidziane sytuacje na trasie, począwszy od deszczu meteorytów a skończywszy na udziale w przypadkowej imprezie weselnej (także nie zdziwcie się, gdy kiedyś na trasie wyjmę z plecaka otwieracz do piwa, pilniczek do paznokci czy kieszonkowe radio). Podbiegam bliżej do bogato zastawionych stołów, widząc uśmiechniętych wolontariuszy (nie wiem czemu, skoro mam śmierć wymalowaną na twarzy) i mojego prawie męża wraz z psem Gustawem. Widok obydwu krzepi jednak me serce. Mimo to, nie pokazuje tego po sobie, bo jestem w tej chwili zbyt zajęta pakowaniem do paszczy ciastków zbożowych z kabanosem (niewiedząc, że okaże się tikającą bombą na mecie) i orzeszkami, które zagryzam soczystą cytryną od której dostaje chwilowego paraliżu szczęki przypominając z profilu Sylwestra Stalone. Na końcu wszystko popijam izotonikiem, bekam nie czując ani krzty wstydu i ruszam dalej w trasę słysząc za placami okrzyk mego prawie męża - Zaraz finisz! - słowo daję, gdyby myśli były ostrą amunicją, zabiłabym gnoja. Jakby w odpowiedzi na to, rozlega się wielki grzmot i na łeb spada mi ulewny deszcz - Bozia pokarała- myślę sobie, okrywając się szczelniej kurtką.
30 km przed metą docieram do największego punktu odżywczego w Józefowie, w którym radośnie skwierczą na ognisku ziemniaczki a ludzie w koło z werwą kibicują wybiegającym z lasu biegaczom. - Sami sobie biegnijcie! - mówię do nich złośliwie, bo zawsze gdy jestem zmęczona robię się wyjątkowo zgorzkniałym człowiekiem. Na tym punkcie po raz pierwszy dzisiaj widzę mojego prawie męża i psa Gustawa przywiązanego prewencyjnie do słupa, w celu zabezpieczenia terenu przed inwazją potwora głodożercy. Trzeba przyznać, że pies Gustaw w tej kwestii potrafi zrobić wyjątkowe spustoszenie, stając się w obliczu kiełbasy bezlitosnym żarłocznym rekinem ludojadem. Tutaj w Józefowie, właśnie w tym momencie przeżywam swoje pierwsze załamanie obfitujące w liczne szlochy i wulgaryzmy rzucane mówiąc w przenośni, w galaktyczną między przestrzeń a dosłownie, w swego prawie męża i przypadkowego biegacza z blizną na twarzy, co mnie zna mimo, że się do tego nie przyznaje, bo widocznie woli pozostać incognito. Na tym punkcie po raz pierwszy również nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a ból każdej części mojego ciała sączy się jak trucizna z rzucanych bezwiednie przekleństw.
63 km przed metą wita mnie Zwierzyniec, przez który przechodzę niczym tornado łapiąc tylko jednego ciastka w locie. Tutaj nie czeka na mnie ani mój prawie mąż, ani pies Gustaw. Dlatego w ramach budowania relacji między biegaczami na zawodach, zaprzyjaźniam się z dwoma uroczymi panami, z którymi biegnę teoretycznie razem do mety, zaś w praktyce mijając się w różnej konfiguracji 1529 razy na trasie. Jest to miłe urozmaicenie drogi, która mimo piękna przyrody momentami wydaje się dłużyć, ciągnąc bez końca jak odcinki „Mody na sukces”. W tym momencie jeszcze nie wiem, że za parę kilometrów po trzykroć dotkliwe wywrócę się na biegu. Nie przeczuwam również zbliżającego się kryzysu, który odbierze mi radość, stawiając w trudnej sytuacji walki o ostatniego kabanosa na mecie.
Ponad 90 km przed metą przyczajona za chatką z włoskimi lodami, staram się pozbyć ciążącego balastu, z którym jechałam na start biegu 40 minut busem z Suścia, modląc się o porządny kibel w okolicy. Niestety moje skromne życzenie nie zostało spełnione, więc w obliczu zagrożenia życia, dokładnie 6 minut przed startem lecę zdesperowana w teren. Dokładnie 40 sekund przed wystrzałem wracam na start, gdzie przyodziewam biały foliowy wór na śmieci i polarowe rękawice, które mają mnie uchronić przed utratą ciepła a dodatkowo uratować dzisiejszą stylizację. Nad naszymi głowami rozlega się przeraźliwy grzmot a po chwili spada orzeźwiający deszcz. Biczowani po twarzy gradem, ruszamy więc w pogoń za marzeniami, dla których człowiek jest w stanie tak dużo poświęcić. W trakcie biegu mój worek trzepocze na wietrze jak foliówka na głowie eleganckiej emerytki chroniącej w czasie deszczu swóje loki po trwałej ondulacji. Wsłuchując się w chaotyczny szelest worka, jedna myśl przychodzi mi do głowy - Jak ja do cholery wyjdę na zdjęciach???!
Godzina 3.45 rano, myjąc zęby przed lustrem patrzę na swoje odbicie, nie podejrzewając nawet, iż za pare naście godzin wbiegnę jako trzecia na metę. Mój prawie mąż jeszcze śpi przyduszając się poduszką a pies Gustaw wylizuje mu w tym czasie palucha u nogi. Mimo złych prognoz, deszcz nie pada - To będzie dobry dzień! - mówię smarując wazeliną stopy.