Łemkowyna - bieg, którego trasy lecą niemal obok mojej rodzinnej chałupy, a jakoś nigdy mi na niego nie było po drodze. Z prostej przyczyny. Dla niektórych zabrzmi to skandalicznie, ale odważę się to powiedzieć: nie znoszę błota i to, co innych przyciąga na tę imprezę, mnie odstraszało. Błota i słoty na klatę brać nie chciałam i już. Ale w tym roku przeczucie mnie nie zawiodło - już przy zapisach obstawiałam słoneczną, suchą jesień i dlatego wystartowałam w Łemko 48.
Tekst: Justyna Jasłowska
Dystans niekoniecznie mój ulubiony, ale ostanie miesiące (udany start na Bojko 40 km+, Rzeźnik Sky, Krynica 34 km) pozwoliły mi założyć, że całkiem nieźle dam sobie radę na tym ponadmaratonie. Część trasy znałam z treningów, często biegamy w okolicach Iwonicza i Rymanowa. Resztę trasy określiłabym jako łatwą, bez większych wzniesień, do zrobienia na szybko. Czy się na coś nastawiałam? Chyba nie. Lepiej zapytać czego się obawiałam? Otóż siebie samej. Bo ostatnie moje starciki moim zdaniem do dobrych nie należały. Owszem, udało mi się być na pudle, ale czas i samopoczucie klapa, lipa i bieganie dalekie od strefy komfortu.
Tym razem na ŁUT również głowa i forma nawaliła. Nie wiem co bardziej i co od czego zależy w tym wypadku. Jasne, fajnie jest zdobyć 2. miejsce na tego typu imprezie jak Łemko, ale prawda jest taka, że w moim odczuciu to było najsłabsze i chyba jakimś fartem zdobyte pudło. Czy się cieszę? Czy jestem dumna? Czy doceniam? I tak i nie. Dla mnie nie jest ważne załapać się na podium z jakimśtam czasem, lecz to w jakiej formie, w jakim tempie i z jakim nastrojem pokonuję dystans. Chodzi o to, by była radocha i dobra zabawa. A tym razem tak nie było...
Zapraszam do czytanki o tym jak zmęczenie, stres i ambicja potrafią zeżreć moc oraz że nie ma co zwalać winy na skręconą kostkę. Jeśli myślicie, że bohaterka ze mnie, że ho ho, co to przebiegła 46 km ze skręconą kostką i jeszcze do tego była druga, to ja Wam Drodzy Państwo zaraz klapki z oczu pozdejmuję. Poniżej macie biegowy #nomakeup #nofilter #reality #jestemtylkoczlowiekiem
Dzień przed startem przyjeżdżam z Warszawy i jak zwykle udaję się, nanieść rytualne barwy bojowe u szamank, co zwie się fryzjerką i kosmetyczką. Ze zrobionym na różowo, nawilżonym włosem oraz hybrydą czerwoną na pazurze, udaję się po pakiet startowy. Normalna procedura, ale na Łemko trzeba się wykazać każdym najdrobniejszym elementem wyposażenia. Miałam ze sobą białe światełko, orgowie chcieli czerwone. I nie przeszło. Musiałam więc kombinować czerwone. Po odbiorze pakietu, przechadzka po expo i pogaduchy. Co rusz ktoś znajomy i każdy na dzień dobry życzy i wróży mi pudło. Rany boskie, myślę, cóż ja narobiłam sobie, wygrywając kilka lokalnych imprez. No presja jest, jak nic. Fejm normalnie no! Miłe to i owszem, ale złudne. EGO NIE ŚPI. Ono czuwa i żre. Karmi się tym klepaniem mnie po ramieniu i faworyzowaniem. A ja głupiutka niczym Małgosia i Jaś razem wzięci, łakomię się na tę słodycz i nie mam pojęcia w jakie wpuszczam się maliny. Umówmy się - każdy lubi poczuć się wygranym. Ba, to może uzależniać! To staje się niczym klejnocik Golluma z Władcy Pierścieni. Mówiąc wprost, wkręciłam sobie za mocno klimaty pudełkowe i to mnie spaliło w rywalizacji. Oczywiście obstawiam też na kilka innych powodów. Ale po kolei.
Start z deptaka w Iwoniczu. Pogoda cudo, żyleta, rześko, kolorowo. Ubrana na lekko, ustawiam się po rozgrzewce na przodzie stawki. Widzę Mamę. Wiem, że bardzo to przeżywa, dlatego uśmiecham się do niej, macham i może aż za bardzo się rozpraszam. Obok mnie Janusz i Tomek. Chłopaki mnie mocno wspierają i gadają takie fakty, że zaczynam wierzyć w siebie bardziej, a nawet czuję z oddali zapach zwycięstwa. Strategia jest jak zawsze - mocny początek, żeby zrobić przewagę i uniknąć korków na szlaku. A potem utrzymać to. Wszystko idzie jak z płatka. Trzymam pozycję w tzw. czubie. Czuję się świetnie. Frunę. Wybiegamy z Iwonicza, lekki zbieg, asfalt. Sekunda nieuwagi i zaliczam fatalną wywrotkę - zdarte kolano i łokieć, podarty plecak i buty, bo takie to było koziołkowanie. No i ta kostka, a właściwie staw skokowy prawy... Zabolał, ale co tam. W sekundę upadłam i w sekundę się zebrałam. Biegniemy dalej. Kostka boli, lecz ignoruję to i wypieram. Łokieć piecze i krwawi, kolano też, ale kto by się mazał. Odcinam wszelkie pytania, czy wszystko ok ze mną i pędzę dalej w pełni mocy i w poczuciu, że będzie dobrze. Wpadamy do Rymanowa. Jestem na pierwszej pozycji wśród kobiet. To niesie i dodaje sił. Jak na meczu, gdy złapiesz piłkę, to nie chcesz oddać.
Zbliżamy się do punktu w Wołtuszowej, a tam mega energia, kultowo, szaleństwo. Krzysiu Wiernusz wita tak, że lecisz! Wbijam tam jako pierwsza kobieta z dystansu 48 km. Czuję się wyjątkowo. Ale zaraz po tym nastąpuje krach. Odbiegam trochę i słyszę jak Krzychu krzyczy, że dogania mnie druga dziewczyna. A to był jakiś 13. km. Natychmiast siada mi psycha. Chyba pierwszy raz tak dotkliwie i błyskawicznie zawaliło mi się mentalne, biegowe domino. Poczułam się w moment bardzo słabo, bez oddechu, bez wzroku, bez słuchu, bez woli walki. Pamiętam tyko Januszka słowa: „No to już nie będzie komfortowo, zaczyna się ściganie!”. Czasem taka wieść nakręca, jednak tym razem wymiękłam. Nie byłam w stanie na siebie pozytywnie wpłynąć, ostudzić emocji, podnieść się na duchu. Od tamtej pory dziura w głowie i tylko ból, i walka z sobą, ochota na sen, zerowa wola ścigania się, dojmujący, choć wyimaginowany stan ściany, walka ze łzami. Jak nigdy chce mi się na maxa płakać, ale powstrzymuję. Bo wiem, że jak się rozkleję, to pozamiatane. Dusi mnie brak tlenu. Przepona nie współpracuje. Ja nie współpracuję. Zgina mnie i łamie, żele mi nie smakują, kostka boli. Janusz planuje zwolnić od punktu w Puławach, Tomek gdzieś odbiegł. A ja już sama nie wiem, czego chcę. Zostać sama i topić się w swoim sajko sosie czy może mieć biegowe towarzystwo dla wsparcia... Zbliżamy się do Puław - 18. km i pierwszy punkt kontrolny. Nasi z Posmakuj Run Team i kilka innych osób już tam czekają ze wsparciem, a także na swój start. Słyszę jak Janusz do nich dzwoni, żeby przygotowali opatrunek dla mnie, bo mi krwawi ręka. Szalenie to miłe i doceniam, ale ja już nie jestem sobą i wkur..a mnie ta opieka. Wtedy nie potrafię ocenić sytuacji i docenić tego gestu. Może słynny snickers, by mi tu pomógł jak w reklamie. Ale nie opatrunek, sama nie widzę potrzeby, by przecierać mi rany, to raczej mój mózg potrzebuje wyjałowienia i dezynfekcji. Wpadam na punkt, odrzucam wszelką pomoc, ignoruję każdego, olewam wszystko, odmawiam zupy i przekąsek. Wstyd mi dziś za to, ale mam nadzieję, że wybaczycie mi ten amok. Uzupełniam szybko flaski i lecę dalej. Nadal jako pierwsza kobieta. Czuję się cholernie słabo. Dławi mnie coś. Zatyka. Nie wiem, co się dzieje. Boli kostka, ale nie mówię nic o tym, żeby nie siać zamętu. Zazwyczaj rozkręcam się wraz z dystansem. Tym razem słabnę. Przechodzę do marszu na prostej. Nawet komplementy i obiecanki mi nie pomagają. Mam w głowie karuzelę myśli, żeby zejść z trasy, gdzie jest następna dziewczyna, ile do mety, mam wściekłość na swoją niemoc, że pewnie jestem za gruba, skoro tak wolno lecę, że pewnie Janusz ma już dość mojego marudzenia i żałuje, że biegnie w pobliżu. Że coś złego ze zdrowiem, że chcę się położyć, pić piwko i patrzeć na kolorowy las, że chcę wygrać, że wszystko mi jedno, że chce mi się pić, że kostka boli, ale nie powiem o tym na głos... Cały czas tracę prędkość. Nic mnie nie niesie. Jest 33. km, na punkt w Przybyszowie wbiegam już jako druga. Pogodzona z tym, skupiona na utrzymaniu tej pozycji. Do mety daleko. Staram się jak mogę i walczę, ile mogę. Jem żele, piję, ale cały czas odczuwam odwodnienie. I kostkę coraz bardziej. Nie mogę szybciej lecieć, ani zbiegać. Jakieś 12 km do końca, a ja już bredzę głupoty - pytam Tomka, ile do mety,która godzina i jak długo biegniemy. Chłopak wymięka przy tym, nie dziwię mu się. Daje mi glukozę, radzi bym nagrała insta story. Robię to i to, glukoza się rozpuszcza, biegnę raczej na pewnej drugiej pozycji, celuję w czas ok. 5 godzin, wyczuwam metę. Odstawiam chłopaków. Przyspieszam, bo mimo wszystko za cholerę nie chcę przewalić tego drugiego miejsca. Ostatni kilometr to koszmarny asfalt. Dłuży się zwłaszcza, gdy lecisz na braku satysfakcji. Co z tego, że będę druga, skoro czas słabiutki, przecież tę trasę mogłam zrobić conajmniej 20 minut szybciej.
W końcu meta z czasem 5 h i 2. miejsce wśród kobiet. I słońce przepiękne nad Komańczą. I ten kolorowy las. Na mecie wita mnie Marcin Świerc - pamięta skubany, że filmiki kręciliśmy na expo dzień wcześniej - bardzo mi miło. Następnie padam na trawę, patrzę na kostkę i widzę balon. Już wiem, że moczenie w rzece nie rozwiąże tego problemu. Kuśtykam, potrzebuję wsparcia.I znów bredzę i mam jakieś haluny, i płakać mi się chce z niemocy i wzruszenia, i ze złości po części. Na ratunek przychodzi Darek Czechowicz, pomaga mi wejść do rzeki, wyjść, przynosi super piwko, pożycza coś ciepłego, prowadzi do punktu pomocy, nawet moje mokre ciuchy biegowe wywiesza, by wyschły - dzięki wielkie! Jestem jakaś rozbita, nieogarnięta. Rozmontowana psychofizycznie. Leżę na łóżku pod ambulansem, jest tak jakby luksusowo, a ja nie mogę się otrzepać z wrażeń. Dowiaduję się, że dekoracja o 20.00, a jest 15.00. Jak żyć z taką nogą? Wybieram leżenie, kibicowanie i insta story, gdzie opowiadam, co zaszło. Nie dowierzam jak w jednej chwili człowiek może zmienić status i tożsamość - z biegaczki, która pochłania 48 km w górach w osobę, co na siku, ani pod prysznic sama nie dokuśtyka. W końcu dostaję kule i ortezę od Maćka Smereckiego, myję się, jem, spotykam znajomych, spacerujemy i nadchodzi dekoracja. Wbijam na scenę o kuli, nie było innej opcji. Jest wesoło, super cool, owacje i sami dobrzy ludzie na widowni. Ale to podium, choć mega huczne, cieszy mnie najmniej, dumna z siebie nie jestem. Bywało czasami tak, że po jakimś malutkim biegu rozpierało mnie zadowolwolenie i uczucie dobrze wykonanej roboty. Ale nie tym razem.
Wnioski? Chyba czas na lekkie roztrenowanie. Zresztą nie mam za bardzo wyboru. Czas na ukojenie emocji. Na załadowanie baków paliwem. Na odkopanie zasobów ze spiżarki mentalnej. Na naprawę nogi. Na złapanie kontaktu z sobą. Na regenerację. Czas na czas, jak to chyba ktoś gdzieś śpiewał.
Z błotem czy bez, za rok wracam na Łemko. Dla takich widoków i towarzystwa nie ma się nad czym zastanawiać. I zrobię to na bogato. Bez oczekiwań. Z lekką duszą, zimną głową, gorącym sercem i luźną nogą - wszystko, czego tym razem trochę zabrakło.