Dariusz Górkiewicz
Biegacz amator
Rzeźnik Ultra

Dzień Dziecka w Bieszczadzie, czyli rzeźnia na Rzeźniku

Olsztyn, 10.07.2018

   Na starcie Rzeźnika Ultra stanęło nas ok. 300 zawodników. 1 czerwca Dzień Dziecka, zabawa rozpoczynała się o godz. 19 15. Z głośników leciało Thunderstruck AC/DC, mi pasowało. Większość startujących w 24h miała przebiec 115km, kilkudziesięciu w tym ja, porwało się, aby w tym samym czasie pokonać dystans rozszerzony - 140km po górach, strumieniach, krzakach, wszak to Rzeźnik, miało być ostro. Na najdłuższy kilometraż zapisanych było 105 osób, wystartowało trochę mniej. Do 104 km trasa obu dystansów była taka sama. Na 104 km na punkcie w Roztokach jeśli nie przekroczyłbym 18godzin biegu, miałem prawo mierzyć się ze 140km (limit dla 115km - 21godzin). To była trudność tego wyzwania: musiałem przybiec na punkt decyzyjny w Roztokach z ponad trzygodzinnym zapasem do limitu, czyli człapanie nie wchodziło w rachubę, trzeba było biec.

Tekst: Dariusz Górkiewicz

Zdjęcia: Paweł Podkalicki, Ela Gral, Julia Chudko, Paweł Klasa, Michał Złotowski

  

Wystartowaliśmy. Moje miejsce było mniej więcej w połowie stawki, sam je wybrałem. Jednak w pierwszych minutach zawodów, wciąż mnie ktoś wyprzedzał. Zanim skończył się asfalt po ok. 2 km byłem prawie na końcu. Nigdy tego nie zrozumiem, po co ludzie tak lecą, gdy przed nimi doba biegu. Potem skręciłem w szutrówkę, droga na Łopiennik(1069m n.p.m.). Pierwsza wspinaczka, bardzo stromo. Ze szczytu ostro w dół. Trudno było rozpędzić się przez wszechobecne korzenie, a całości dopełniało gliniaste podłoże. Dobrze zbiegam i zawsze wtedy zyskuję, ale wąskie ścieżki i tłum tych, co wyprzedzili mnie na asfalcie, nie pozwolił mi nabrać prędkości. Wiedziałem, że przez następne kilometry będą mnie hamować głównie ludzie. Gdy zbiegłem na dół zobaczyłem piękną cerkiew to była już Łopienka.

   Szybko poczułem, że dobiec w limicie 24h na metę będzie trudno, bardzo trudno. Płaskich odcinków prawie nie było. A większość stroma. Będzie boleć. Następny szczyt Korbania(894). Powoli zaczynało zmierzchać. Dobiegłem do Górzanki 23km, gdzie uzupełniłem zapasy wody. Następne kilometry biegłem w towarzystwie. Pogadaliśmy, zjedliśmy figi czy rodzynki, i poszedłem do przodu. Mój plan zakładał, aby dotrzeć max do 00 15 do Polańczyka, gdzie był pierwszy punkt odżywczy. Limit był do godz. 3 rano, ale chcąc biec 140km, musiałem odrobić te 3 godz. do limitu. Przez Wołkowyję, szczyt Wierchy(635) dobiegłem do Polańczyka jeszcze przed północą. Była tu herbata, ciepła zupa, nawet sushi. Ja uzupełniłem wodę, popiłem coli, w rękę złapałem trzy sushi, zagryzłem pomarańczą i pobiegłem dalej. Dzięki temu nie straciłem wiele czasu, a wyprzedziłem sporo osób, które zatrzymały się na punkcie dłużej. Ja w plecaku miałem ser, rodzynki, figi, baton, kabanosy, byłem samowystarczalny. Plan zakładał przerwę dopiero na 63km, gdzie czekał na mnie mój przepak, będzie wtedy już jasno.

   Czołówka na głowie oświetlała drogę. Po wyjściu z punktu wbiegłem na czerwony szlak prowadzący przy jeziorze Solińskim, straszne krzaki, strome zejścia. Tam doganiam kogoś kto też leci 140km. „Gdzie jest kurwa, ta trasa?” pyta. Ja widzę oznakowanie na lewo. Dalej lecimy razem. Jest noc w lesie. Ja wyszukuję przejścia przez strumienie, on prowadzi, wspomagamy się. Czasami tracimy z oczu oznakowanie, ale jest nas dwóch, łatwiej się odnaleźć. Przez strumień tej nocy przełaziliśmy chyba kilkanaście razy. Wiem, że jesteśmy nad jez. Myczkowieckim, ale prawda jest taka, że niewiele widać w nocy w lesie, w krzakach. Góra, dół, przełażenie przez zwalone drzewa, czasem takie wertepy, błoto, czy pokrzywy, że zamiast biec, przedzieramy się. Dogania nas jakaś para. Dalej lecimy we czwórkę. Wolę biegać sam, ale nocą nie mam nic przeciwko towarzystwu, zwłaszcza w lesie. Myczków i punkt z wodą. Czuję już mięśnie czworogłowe. Bolą. A to dopiero 50km. Pierwszy raz pojawia się pytanie - czy dam radę?

   Kiedy zaczyna się rozjaśniać, żegnam się z towarzystwem, przyspieszam. Zaczynam podejście do  Stężycy, wstaje słońce. Przed 5 rano jestem na punkcie odżywczym - 63km. Dobry czas, ale jestem zmęczony. Zmieniam skarpetki na lżejsze, wymieniam kurtki. Wypijam shot magnezowy i sok pomidorowy. Mam swój makaron i ziemniaki. Na punkcie korzystam tylko z wody i coli i owoców, resztę jedzenia mam swojego. Płuczę oczy, noszę soczewki kontaktowe. Patrzę, że śmietnik jest 10metrów ode mnie, szkoda sił, nie idę, wszystkie śmieci wrzucam do swojego worka, który odbiera wolontariusz. Człowiek mierzący czasy mówi, że jestem 28. 15 minut przerwy szybko mija, czas w drogę. Następna przerwa na 104 km.

   Wspinaczka na Berdo. Potem znowu Łopiennik. Góra, dół, góra, dół. Czy mięśnie wytrzymają, czy ja wytrzymam narastający ból? Najbardziej boli na zejściach, tym bardziej, że ja wtedy lecę. Następnie wspinaczka na Hon, Osina(963), potem znowu w dół do wsi Żubracze 83km. Przede mną Hyrlata(1103), czyli wspinaczka. Czy nie przenieść się na 115km, wciąż te pytanie w głowie. Nie dobiegnę do 140. Coraz częściej w myślach krążą przekleństwa. Dostaję sms, od mojej dziewczyny Bożenki, która śledzi mój bieg. Jesteś 15. Jasne, tylko wszystko już boli. Wspinaczka na Hyrlatą kosztuje dużo sił. Wreszcie zbieg do Solinki 91km. Przede mną 13km do punktu decyzyjnego, gdzie mogę zmienić 140 na 115 i to głównie zajmuje moje  myśli. Do tego jest upał. 13 km na podjęcie decyzji.

   I znowu wspinaczka, zbieg i kiedy już myślałem, że gorzej być nie może, przede mną pojawia się droga, która była jednym wielkim kanałem błota, rozjeżdżona przez ciężki sprzęt. Dogoniłem dwóch biegaczy, którzy klęli. Ja też zacząłem rzucać kurwami. Na wszystko co związane z tym biegłem, dostało się każdemu łącznie z organizatorem. W miarę łagodne zejście, a tu trzeba leźć po krzakach, drzewach, bo droga to błoto po kolana. Gdzieś w trakcie, uderzyłem stopą w konar, poczułem ból paznokcia i palca. Przerwa na opatrunek. Zakleiłem plastrem, wiedziałem, że po biegu paznokieć będzie do wymiany. Trochę bolało, wziąłem proch przeciwbólowy i w drogę. Ale nie po drodze, w błocie, tylko poboczem, dalej po krzakach. Po kilku kilometrach, czułem, że jestem wykończony, cały mokry, zmęczony i zły. Ale się wpierdoliłem. Byłem zaskoczony tym jak bluzgałem, nawet na głos. Sam się stopowałem. ”Zamknij się, to strata energii”. I wciąż te same myśli. Trzeba się poddać i zejść na 115. Nie dam rady 140. Dobiegłem do przełęczy nad Roztokami zrezygnowany, nie miałem sił. Wolontariusz zapytał się, czy biegnę dalej. Bez zastanowienia powiedziałem głośno TAK. Ostatnie kilometry biegłem z myślami, że nie dam rady, a na punkcie w jednej sekundzie zdecydowałem się biec dalej. I nagle wszyscy mi pogratulowali. Jestem 8, który się zdecydował, dostałem leżak. Przynieśli mój worek. „Co zjesz?”. Poprosiłem o truskawki i pomarańcze. Dostałem. Oprócz tego miałem w worku swój makaron, ziemniaka, oliwki, sok pomidorowy. Było niesamowicie gorąco. Siedziałem na leżaku. Masowałem lekko łydki, potrzebowałem paru minut przerwy. Zastanawiałem się, czy dobrze robię, czy dobiegnę do mety? Głośno podzieliłem się obawami, dotyczącymi ostatniego odcinka ze Smereka. Ale tego, co usłyszałem nie spodziewałem się. „Ale do Smereka wcale nie jest lepiej, strasznie stromo i w górę i w dół”. Przestałem gadać. Odpocząłem i ruszyłem. Biegnąc miałem tak już zmęczone nogi, że znalazłem sobie jakiś kij i idąc pod górę, wspomagałem się nim, chciałem ulżyć trochę mięśniom nóg, to był dobry pomysł. Poprosiłem świat o trochę chłodu. Te życzenie wkrótce miało się spełnić. Minąłem jakiegoś biegacza, co oznaczało, że byłem 7. Do Smereka na 124 km dobiegłem w strugach deszczu.

Uderzyło tak gwałtownie, że ze zmokłem w 3sek, zanim zdążyłem założyć kurtkę. Może nie pozwolą mi biec dalej w taką pogodę, grzmiało. Ale pozwolili. Byłem przed limitem. Uzupełniłem wodę. Do jednego pojemnika zmieszałem wodę z colą, do drugiego samą wodę. Wziąłem dwa sezamki i proszek przeciwbólowy. I wtedy zaczęła się wichura, deszcz i grzmoty. Kolega który był przede mną schował się pod daszek, ale ja byłem cały już mokry. Nie mogłem stanąć, groziło to wychłodzeniem. W plecaku miałem folię NRC, idę, w razie czego ją założę. Wiedziałem że w tym momencie jestem 6. I miałem szansę dotrzeć na metę w limicie. Ze Smereka na Okrąglik było bardzo strome wejście, zaczęła się burza. Do wejścia na szczyt miałem ok. godz. Miałem nadzieję, że burza skończy się zanim dotrę na górę. I kiedy myślałem, że gorzej być nie może, zaczął padać grad. Widoczność spadła do 20 metrów. Czułem się jakby ktoś mnie okładał. Biegłem. Zrobiło się bardzo zimno. Biegłem na tyle szybko, aby się rozgrzać. Pierwszy raz podczas tego biegu tak szybko się wspinałem. Pioruny biły, ale w oddali, wiatr szalał, grad walił aż bolało. Kiedy dotarłem do drzew, osłoniły mnie przed gradem. Spotkałem ludzi, którzy uciekali ze szczytu. ”Niech pan tam nie idzie, tam płynie rzeka”. „Właśnie tam idę” I po kilku minutach dotarłem do kolein, którymi płynął wartki strumień. Dalszą drogę pod górę pokonywałem po kostki w wodzie, pod prąd. Powiedziałem sobie, ze przystanę dopiero na szczycie. Dłonie oparte na udach i parłem do góry jak maszyna. Przed wierzchołkiem skończyła się burza. Czyli wszystko zgodnie z planem. Na deszcz i zimno byłem przygotowany, ale gdyby dalej waliły pioruny nie wszedłbym na szczyt. Byłem okrutnie zmęczony. Dwójki i czwórki piekły. Ale świadomość, że za 12-13km jest meta, dodawała sił. Leciałem czerwonym szlakiem. W pewnym momencie gdy minąłem już i Okrąglik i Jasło, zobaczyłem jakieś 300metrów przed sobą zawodnika okrytego folią NRC, powoli napierał. Na ostatnim punkcie powiedzieli mi, że nikogo już nie dogonię, że reszta jest daleko przede mną. Przyspieszyłem, okazało się, że wciąż mam siły, a człowieka przede mną hamowała folia. Ja biegłem na tyle szybko, że byłem już rozgrzany i nie potrzebowałem folii. Minąłem go i zdziwiłem się, że tak łatwo się dał wyprzedzić, w ogóle nie walczył. „Wszystko w porządku”? Odpowiedział, że tak. Ale po chwili zobaczyłem następnego zawodnika. Gnałem już naprawdę szybko i nic nie rozumiałem. Jak to możliwe, że dogoniłem wszystkich? Ale kiedy wyprzedziłem z dziesięć osób na przestrzeni 3km już wiedziałem, że coś tu nie gra. Za dużo tych zawodników. Wtedy zrozumiałem. Dogoniłem tych co biegli 115 km. Jednak dzięki temu zrywowi pojąłem, że mam dużo więcej sił niż przypuszczałem. Dalej nie zmniejszyłem już prędkości. Przed metą w Cisnej spotkałem kolegę Janka, który też biegł 115. Zapytał mnie. „A ty co zaspałeś?” „Stary, ja biegnę 140, ciągle zapieprzam”. „O kurwa! Leć” Ustąpił mi drogi i poleciałem.

Przed zejściem z gór, musiałem wyhamować, bo droga rozmiękła i zrobiło się błoto, trzeba było lecieć ostrożnie. Słyszałem już muzykę z mety. Gdy wybiegłem na prostą zobaczyłem kolegę Jarka, który wybiegł na trasę i krzyczał dawaj, klepnął mnie w ramię, zobaczyłem Elę, wiwatowała i robiła mi zdjęcia(Ela z Jarkiem, dzień wcześniej przebiegli Rzeźnika), zobaczyłem mojego kuzyna Pawła, krzyczał i machał. Miałem łzy w oczach. Przebiegłem linię mety. Dostałem medal. Pierwsze słowa wolontariuszy. „Napijesz się piwa”.  ”Nie piję piwa”. „Piwo bezalkoholowe?” Zacząłem się śmiać. „A co macie innego?” Cola i woda. Wybrałem colę. Jarek chwycił mnie w ramiona, a ja pytam „Czy jestem w limicie?”. „Stary jesteś drugi w kategorii i chyba ósmy w ogóle, jesteś przed limitem. Zrobiłeś to!” Poszedłem do rejestracji elektronicznej. Byłem drugi w kategorii i szósty w ogóle. Resztę czasu na mecie spędziłem jedząc pierogi, ściskając się z ludźmi i odbierając gratulacje. Byłem bardzo zmęczony i szczęśliwy. Byłem w trasie 23godz. 11 minut, a na mecie przywitali mnie mój kuzyn Paweł i biegowi przyjaciele Ela z Jarkiem.

Pierwszy raz o biegu Rzeźnik Ultra przeczytałem 3 lata temu. W pierwszej edycji wystartowało 250 osób, ukończyło 17. Pomyślałem wtedy, że chciałbym kiedyś zmierzyć się z tym biegiem i przebiec go w limicie. Być jednym z tych, którzy dotrą na metę, bo co roku ten bieg w przedłużonej wersji dystansu kończy tylko kilka, kilkanaście procent biegaczy.

        Przygotowywałem się od grudnia. I dałem radę, chociaż przez większość biegu myślałem, że nie dam rady. Marzenia się spełniają.