Zapisałem się na ten bieg, niesiony optymizmem po Zamieci. Chyba zapominając, że tamte sześć pętli w niemożliwej piździejawicy zrobiłem wyłącznie głową i wbrew swojemu organizmowi. Zamieć mnie totalnie pozamiatała. Następne trzy miesiące trudno nazwać jakimkolwiek trenowaniem. No dobra, te 30 mil, które okażą się około 46 kilosami z jakimiś 2000 metrami przewyższenia, da się jakoś przeczłapać w 10-godzinnym limicie. Albo i się nie da, ale spróbować można.
relacja Kamila
zdjęcia: UltraLovers
I tak oto w piękny wiosenny poranek 30 kwietnia o 8:00 biegniemy przydługą asfaltową agrafką z amfiteatru w dół do centrum stolicy śliwowicy i z powrotem w górę rzeki. Można by to skrócić na wcześniejszym mostku. Czy chodziło o atest na 30 mil? To moje pierwsze i ostatnie dziś marudzenie na poprowadzenie trasy, obiecuję!
Od początku nastawiam się tylko na przetrwanie, więc człapię gdzieś pod koniec stawki, na przemian truchtem i marszem, stromą i wąską asfaltową dróżką pod górę. Słońce przygrzewa, w powietrzu wiosna, jest fajnie. Asfalt się kończy i trasa zaczyna się wić polnymi i leśnymi dróżkami wśród kwitnących sadów. Coś tam jest bursztynowe, coś tam pewnie białe. Tylko dzięcielina jeszcze nie pała.
NA WYPASIE
Pora kończyć ten opis przyrody, bo na rozstaju tras 30 i 10 mil mój ziomuś Łukasz zagaduje się z wolontariuszami, a ja na niego nie czekam, tylko napieram pod górę. Wyżej w lesie jak ta sarna wypada spomiędzy drzew Aga z Wawy, która nieznacznie pogubiła trasę, i dalej razem biegniemy grzbietem aż do pierwszego bufetu w Młyńczyskach na 15 km. A tam pełny wypas, gospodynie w ludowych strojach przygotowały wspaniałe wypieki, aż się nie chce wychodzić, tylko się paść.
Ale w końcu, po zaspokojeniu pierwszej pokusy, zbiegamy asfaltem w dolinę i z rozpędu ruszamy na grzbiet Ostrej. Jak sama nazwa wskazuje, jest ostro pod górę. Upał coraz większy, co po ostatnich zimnych dniach może przyprawić o szok termiczny. Zbieg z Ostrej na przełęcz z szosą, bardzo stromy i techniczny, okazuje się moim ulubionym kawałkiem tej trasy. Szkoda, że jest taki krótki.
Stąd znów ostro w górę na Cichoń. Góra znana mi z nie-zawodów GEZnO 2020, czyli Górskiego Ekstremalnego Zapierdalania na Orientację, bo jak pamiętamy, Zawodów organizacji zakaz był.
Tak jak myślałem, pod górę przegania mnie większość wyprzedzonych na zbiegu. W dół znów nieco nadrabiam, ale na drugi punkt na Przełęczy Słopnickiej na 25 km wpadam już zajechany. Nawet dobra jarzynowa zupka niewiele pomaga. Aga leci naprzód, nie próbuję jej gonić. Jak się ostatnie trzy miesiące człapie po maks dyszce 1-2x w tygodniu i resztę zimy po Zamieci walczy z zapchanymi zatokami i zastarzałymi kontuzjami, to się ma na co się zasłużyło. Następujące dalej długie kilometry wygodną gruntową drogą, którą powinno się szybko biec, to w moim wykonaniu żałosny marszotrucht żywego trupa.
MODYŃ, CZY MODYNIA
Odżywam dopiero na szybkim zbiegu do Zbludzy, ale potem asfaltem w górę wsi już tylko idę. Dalej straszy największa góra na dzisiejszej trasie. Ten Modyń, jak kiedyś myślałem? Czy ta Modynia, jak mówi mój towarzysz wyjazdu Konrad? Odpowiedź brzmi: ta Modyń. Odkąd mnie poprawiła nasza niezastąpiona organizatorka zawodów Aga Faron, będę już pamiętał...
Wspomniany przed chwilą Kondziu przed biegiem żenił ściemy jaki to on bez formy, a na mecie dołoży mi półtorej godziny, cisnąc do końca wraz z nowo poznaną koleżanką Magdą. A tymczasem dzwoni do mnie co jakiś czas, bezlitośnie mnie poganiając, kiedy ja umieram człapiąc pod TĄ (dla purystów językowych TĘ, rymuje się z wredną k***ę) Modyń.
Asfaltowa droga, polna dróżka, leśna ścieżka, wciąż w górę. Łapie mnie w obiektyw niezastąpiony Jacek „UltraLovers”. W dwóch miejscach jakiś dowcipas przewiesił taśmy, ale od razu rozpoznaję, że coś nie halo, bo mam w głowie, że tu trasa idzie niebieskim szlakiem. Pod szczytem zalega jeszcze śnieg. Tu też byłem na wspomnianym Geźnie. Stąd już tylko prosto do mety w Łącku, cały czas w dół. Czyżby?
A JEDNAK PAŁA
No i jest w dół, czasem nawet stromo, czyli tak jak lubię. Aż do chwili, kiedy wypadam we wsi na asfalt. Robi się płasko, czasem w dół, czasem pod górę, trochę asfaltem, trochę szutrem. Dojmujące uczucie ciągnącej się jak guma od starych majtek nieskończoności łagodzi widok kwitnących sadów. Niestety dzięcielina jak nie pałała, tak nie pała...
Nagle coś zapałało, tzn. znowu zrobiło się stromo w dół, można szybko zbiegać. Lasem, w końcu asfaltem, wreszcie jestem w Łącku. Chodnikiem wzdłuż rzeki, świński trucht, dogania mnie zagubiona owieczka Łukasz. Mógł to zrobić dużo szybciej, chociaż tydzień temu skończył 150-kilometrowego Kreta. Przynajmniej ostatnią górkę do amfiteatru całą honorowo podbiegam. Meta w 7h52:33, do limitu ponad dwie godziny zapasu. Miało być na przetrwanie, a wyszło nawet trochę lepiej.
Aga, Mike, cała ekipo organizatorska – dzięki za wszystko, fajnie było! [Kamil]