Kiedy jedni zwiedzali malownicze zakątki Wielkopolskiego Parku Narodowego, w tym samym czasie inni odkrywali serce Kaszub w trakcie Ultramaratonu Kaszubska Poniewierka. Mamy dla Czytelników emocjonalną i pełną pozytywnej energii relację Gosi Szydłowskiej!
Sobota, godzina 00:30, SMS do przyjaciółki „Wstałam! Widzimy się za godzinę!”. „Ahoj przygodo”, pomyślałam. Znowu.
To właśnie Madzia namówiła mnie do startu w Kaszubskiej Poniewierce. Właściwie nie musiała namawiać, rzuciła hasło, że chce zadebiutować na dystansie 100 km i zapytała, co o tym sądzę. Jak to co? „Pobiegnę z Tobą! A przynajmniej pokonam choć kawałek trasy, by było Ci raźniej!” „Ale Gosia, Ty przecież masz setkę weekend wcześniej! Szaleństwo?!” Fakt. Ponieważ tydzień wcześniej miałam biec setkę, Poniewierki nie było w moim kalendarzu.
Ale czego nie robi się dla przyjaciół? Tak tłumaczę sobie moją zwariowaną i dość ryzykowną decyzję startu. Poza tym „to prawie płaski bieg, na dodatek na moim podwórku, dam radę”, ‒ pomyślałam.
Wieżyca, prawie trzecia w nocy, pięć minut do startu i znów znajome emocje, twarze biegowych przyjaciół, zapalone czołówki, wystrzał, start. Pobiegli! Nie pytajcie czemu, bo nawet nie umiem tego wyjaśnić, ale uwielbiam ten moment. Nocne starty są bardzo specyficzne, uwalniają we mnie masę pozytywnej energii.
Zgodnie z planem zaczęłyśmy bardzo turystycznym tempem, na ukończenie, na przetuptanie, z uśmiechem. Mimo że straszna ze mnie gaduła, nie rozmawiałyśmy wiele. Podziwiałyśmy pełnię księżyca (coś wspaniałego!) oraz delektowałyśmy się biegiem. Podłoże było dość śliskie, trzeba było czasem patrzeć też pod nogi…
Właściwie już na pierwszym dłuższym zbiegu trochę odbiegłam do przodu. Oj tak, zbiegi to to co lubię najbardziej, puszczam nogi i niekoniecznie kontroluję tempo. Ach, cudowna sprawa! „Ty, Gocha, na mnie nie patrz, masz energię, biegnij po swojemu, ja tu sobie będę wolniutko tuptać”. Tak też zrobiłam. Rozdzieliłyśmy się z Madzią i nasz wspólny bieg polegał już tylko na wymianie SMS-ów. Samotność długodystansowca i te sprawy. Myślę, że każdy ultras wie, o czym mówię. To ważne, by skupić się na sobie, słuchać swojego ciała i przede wszystkim głowy. Na tym polega to całe ultra.
Noc minęła szybko. Potem pierwszy punkt odżywczy w Kartuzach. Wow! Elegancja, Francja! (Francuzi słyną ze świetnie zaopatrzonych przepaków, kraina mlekiem i miodem płynąca!). Szczerze przyznam, że doznałam ogromnego szoku. Liczyłam na trochę wody, kawałek pomarańczy i jakiegoś czerstwego krakersa, a tu taka niespodzianka. Na punkcie było wszystko, co tylko mogłam sobie wymarzyć. I jeszcze moje ukochane żelki do tego!
Ale żeby nie było nadto lekko, sielanka nie trwała zbyt długo. Tuż po wybiegnięciu z punktu zaczął się zbieg. Klasycznie „puściłam” nogi. Heja do przodu! Zbieg był podejrzanie długi. Oznaczenia trasy przestały migać mi przed oczami. Yhm. Źle biegnę. Kurde! Nawrotka. Stracone kilometry. Wrrr. Ale przecież po burzy zawsze jest tęcza! Ja też miałam swoją! Była nią Aleksandra Bierusińska, zawodniczka, która z grupą biegaczy także pomyliła trasę. To właśnie w takich okolicznościach dane nam było się spotkać i pokonywać następne, UWAGA, 60 km razem!
Tak właśnie było, na początku lekka rywalizacja, trochę się „ścigałyśmy”, żadna nie chciała zbyt długo oglądać pleców drugiej. Na dodatek wyminęłyśmy kilka kobiet i na jednym z punktów padła informacja, że biegniemy na wysokich pozycjach. Dopiero wtedy po raz pierwszy w mojej głowie pojawiła się myśl, że ten bieg wcale nie jest stracony, na przetuptanie, a okazuje się, że ścigamy się o podium!
Nasza lekka rywalizacja z Olą bardzo szybko zmieniła się we współpracę na trasie. Nawzajem nadawałyśmy tempo, jedna kontrolowała czas, druga wypatrywała taśm (by nie zgubić znów trasy! Blondynki...). Trochę rozmawiałyśmy, nie za dużo, by nie tracić energii, ale też na tyle dużo, by dowiedzieć się o sobie trochę, polubić. Wspólny przepak, zupa pomidorowa, ciasto drożdżowe, chlebek ze smalczykiem (tak, zjadłam chleb ze smalcem!). Muszę przyznać, że dotąd nie doznałam takiego uczucia, coś wspaniałego. Oczywiście nie było cały czas kolorowo, nie, nie, w ultra nigdy nie jest kolorowo! Na 30 km do mety zaczęły odzywać się nogi. Zmęczenie ciała skradało się wielkimi krokami. Myślę, że moje znacznie wyraźniej niż mojej towarzyszki. Temperatura była dość wysoka, a profil trasy wymagający (nad morzem też mamy góra‒dół, góra‒dół!). Jednym słowem robiło się coraz trudniej. Cały czas biegłyśmy razem. Wspierałyśmy się bardzo, zarówno słowem, jak i łykiem coli. Ale najcenniejsza była obecność drugiej. To był ten moment, kiedy czułam, że Ola mi nie ucieknie, a ja nie zamierzałam pokonywać już trasy bez niej.
Zostało 15 km do mety. Co to dla mnie! Przecież pokonuję tyle każdego dnia! Ba, co więcej pokonuję dokładnie tę trasę, bo jestem u siebie! To moje podwórko! O ironio, tamtego dnia nie było tak miło i przyjemnie. Moje góreczki wydały mi się strome niczym Rysy. Wychodziło zmęczenie po całym sezonie. Ostatnie kilometry okazały się być dla mnie mordęgą. Ból brzucha i palące (dosłownie!) stopy nie pozwoliły mi właściwie biec. Nie było sensu spowalniać Oli. To jej bieg, jej dzień. Było razem cudnie, ale tamtego dnia okazała się zdecydowanie mocniejsza ode mnie. Między drzewami mignęła mi więc blond kita i Aleksandra, wraz z grupą mężczyzn, którzy dobiegli nas na ostatnim odcinku, śmignęła w stronę mety. „Bestia!”, szepnęłam pod nosem i uśmiechnęłam się do siebie. Szczerze cieszyłam się, że ma jeszcze energię ma finisz, że zaraz stanie na pudle na drugiej pozycji. To oznaczało, że dobrze rozłożyłyśmy siły w trakcie biegu. Gdyby nie moje starty na chwilę przed Poniewierką, pewnie też pognałabym do mety. Ale tak się nie stało. Ostatnie kilometry pokonałam ni to marszem, ni to biegiem, aczkolwiek stylem bardzo indywidualnym i zapewne widowiskowym. Pierwszy raz w życiu czułam przeszywający ból w paznokciach! Tak, pęcherze pod paznokciami. W końcu dopadły i mnie... Dranie! Śpiewałam, gwizdałam, mówiłam do moich stóp, rzucałam niecenzuralne zwroty, wszystko na nic, więc po prostu zacisnęłam zęby i dotuptałam do upragnionej mety! Na trzeciej pozycji wsród kobiet (juuupi)!
Wspaniały bieg, cudny krajobraz, przesympatyczni kibice i wolontariusze. Moje ukłony w stronę organizatora ‒ rewelacja! Piotr Dymus, Agata Masiulaniec ‒ dzięki, dzięki za piękne zdjęcia i pozytywną energię na trasie. Aleksandra Bierusińska ‒ dziękuję i gratuluję, świetna z Ciebie biegaczka i kobieta! Magda ‒ byłaś dzielna, wielkie brawa, wspaniały debiut!
Wiecie co? To był naprawdę dobry dzień! Do sponiewierania, tzn. zobaczenia za rok! Ahoj! PS Jacku, wsparcie i motywacja, jakie mi dajesz, są bezcenne. Dziękuję! Kocham Cię, brat!
Foto: materiały organizatora, Piotr Dymus, archiwum autorki