Redakcja KR
Regatta Ultramaraton 6xBabia Góra

Długie zaloty do Babiej...

Babia Góra, 09.06.2018

...czyli Świat biegów ultra według Krzysztofa Dołęgowskiego

Przez chwilę byłem gwiazdą internetu. Zgarnąłem wiadro lajków, serduszek, wiadomości prywatnych, uścisków dłoni, SMS-ów, kciuków, buziaków i damskiej bielizny. No dobra, z tym ostatnim to się rozmarzyłem – bielizna była, ale męska. Wrzuciłem ją do pralki. To wszystko za sprawą 6 × Babia – zawodów, które przez cztery lata ukończyła tylko jedna osoba. Ja właśnie.

Zdjęcia: Karolina Krawczyk / Ultramaraton Babia Góra

Trasa 6 × Babiej zyskała w środowisku status legendarnej, a atmosfera wokół niej gęstniała z roku na rok. Wymyślił ją Lucek Chorąży – biegacz, który Babią znał świetnie. Nic dziwnego – to był teren jego treningów – z rodzinnych Skawinek miał tu naprawdę blisko. W 2014 r. pomagał znakować część trasy, a potem wystartował. Do ukończenia zabrakło naprawdę niewiele. Na metę dotarł 7 minut po limicie. Ponoć trochę się pogubił w końcówce. Musiał być wściekły.

Rok później nie miał szans poprawić swojego wyniku, bo już nie żył. Zginął w czasie treningu na swojej górze. Ratownicy znaleźli go w pobliżu Perci Akademików – szlaku, którym podbiega się przed piątym szczytowaniem. Ta tragedia odbiła się szerokim echem i imię Lucka jest często wspominane przy okazji imprez na Babiej. Nie miałem okazji poznać go osobiście. Żałuję, bo był barwną postacią i anegdoty o nim ciągle krążą pośród biegaczy.

Dla mnie sezony 2014 i 2015 to był największy dół. Siedzę teraz i próbuję sobie przypomnieć jakieś efektowne starty. Niewiele tego. Drugie miejsce w Kieracie. Niezły wynik na Gran Canarii. Ale brakowało mi iskry bożej. Chciałem się wybić, ale nie miałem z czego. Ciągle trapiły mnie kontuzje achillesów, a do tego motywacja pikowała jak barometr przed burzą. Długi zaciągane przez wiele lat upominały się o spłatę. Długi wobec mojego ciała, długi wobec głowy. Pamiętam, jak leżałem łóżku i próbowałem przypomnieć sobie, od jak dawna uprawiam sport. Czy za początek uznać pierwszy rajd przygodowy (2000), czy może kursy wspinaczkowe na Jurze i w Tatrach (1997). A może cofnąć się do czasów siatkarskich (1992), kiedy sześć razy w tygodniu skakałem po parkiecie pod okiem trenera? Można cofnąć się jeszcze dalej – bo odkąd pamiętam, kopałem piłkę. Czasem całymi dniami rozdeptywaliśmy trawnik pod blokiem, ku rozpaczy sąsiadów. Grałem jako obrońca w dzielnicowych rozgrywkach na nieistniejących już boiskach. Ścigałem się na rowerze po parkingach. Potem na rowerze górskim w maratonach, w etapówkach. Tego sportu naprawdę uskładała się masa. Nawet gdy grałem na gitarze i pijałem wino w bramie, sport cały czas krył się za rozrywkami. Po próbie zespołu szedłem na rower, po popijawie w akademiku zabiegiwałem kaca. W wakacje siedziałem w górach. Albo tachałem plecak w dalekim kraju. Cały czas intensywnie. Bo inaczej sobie nie wyobrażałem.

 

Przerwa

I w 2015 r. w końcu pomyślałem o świadomej przerwie. Bo już nic mi się nie chciało. Nic nie cieszyło. Nie miałem pucharów z mistrzostw świata, ale zaliczyłem najpiękniejsze i największe imprezy świata ultra – Maraton Piasków i UTMB. Widziałem góry Anglii, pustynie USA, kawałek Andów, miałem zaraz jechać w Pireneje. W Polsce przewaliłem się przez wszystkie grzbiety. W samej Kotlinie Kłodzkiej zrobiłem na zawodach ponad 1000 km.

W takiej sytuacji ciężko się nagle zajarać jakimś projektem. Był taki moment, dosyć pechowy. Miałem szansę pojechać na rajdowe mistrzostwa Europy ze świetnym i doświadczonym teamem. Start marzeń z ekipą marzeń. I nawet zacząłem treningi, ale w ostatniej chwili musiałem się wycofać, bo skończył mi się paszport i nie było szans na szybkie wyrobienie nowego. A impreza odbywała się w Turcji. Taki tam kwiatek do ogródka.

W Biegu Rzeźnika udało się jeszcze stanąć na pudle i wykręcić 5. czas w historii, ale zrobiłem to tylko ze względu na partnera. Tylko Kamil był moją motywacją, by ścigać się na dobrym poziomie. W środku już czułem pustkę, wypalenie. Udało mi się zakwalifikować i dostać na UTMB, ale myśli uciekały od Alp. Uciekały od biegania i mobilizacji. To strasznie deprymujące, kiedy wiesz, że czeka cię wspaniały wyścig, a równocześnie wcale nie chcesz na niego jechać. Nie chce ci się trenować. Masz ochotę pospać albo pomajsterkować. Albo skupić się na pracy (bo mam zadatki na pracoholika).

Twardy reset

UTMB nie ukończyłem. Wcześniej trenowałem słabo i na trasie słabo się czułem (jakież to logiczne!). Mimo intensywnego wysiłku byłem w stanie ledwie trzymać się międzyczasów ze startu w 2011 r. A pamiętałem, że tamto bieganie sprzed kilku sezonów to było dreptanie na luzie – z rezerwą, żeby docisnąć na drugiej połówce. Teraz nie było szans na poprawę wyniku, nie było radości z widoków. Tylko chęć wypoczynku.

Po powrocie do domu zaplanowałem długą przerwę. Najpierw miesiąc zupełnego lenistwa. Potem pół roku bez planów. Wyjechaliśmy z żoną do Kolorado i tam ograniczaliśmy się do wycieczek pieszych. Biegałem może raz w tygodniu. Ale to był fajny czas! Z perspektywy myślę, że niebieganie to najlepsza rzecz, jaką mogłem wymyślić. Trochę skakałem na skakance, trochę bawiłem w crossfit. Ale przede wszystkim oglądałem z Magdą góry. W Kolorado weszliśmy na kilka szczytów powyżej 4000 m n.p.m., wspinaliśmy się na monumentalne Flatirony (to takie skały po 200 m, sterczące nad miasteczkiem Boulder). Zimą próbowałem coś zacząć montować, ale nie szło. Na wiosnę również. Zrobiłem kilka szarpnięć, by wrócić do formy, ale za każdym razem kończyło się tak samo – niechęcią. Patrzyłem w swoją głowę i szukałem chęci do ruchu. Minął rok. Nic nie wychodziło. Dopiero przeprowadzka do Bielska-Białej przestawiła mnie na inne tory. Bieganie w ramach zwiedzania nowego sąsiedztwa. Bieganie po Beskidzie Małym, poznawanie ścieżek wokół domu. Przedwiośnie 2016 okazało się momentem przełomowym. 18 miesięcy od feralnego UTMB i 20 miesięcy od Rzeźnika. Tyle potrzebowałem odpoczynku, by na nowo dogadać się z organizmem.

Najpierw powoli

Ale nie wiedziałem tego od razu. Nie znalazłem żadnego transparentu z napisem „start”. Nie było jednego, kluczowego treningu. Raczej zdziwienie, jak dobrze poszło mi na Biegu na Klimczok. 7. miejsce i całkiem przyzwoity czas, zwłaszcza że nie ćwiczyłem szybkości, tylko wyprowadzałem psy w góry. Potem złapałem więcej regularności i z głupia frant zapisałem się na Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich na długim dystansie – Wielka Prehyba 2016. I znów zaskoczenie – 14. miejsce w potwornie mocnej stawce. A do tego czułem się lekki i świeży. Żadnego szarpania, by zmusić się do treningów. Po prostu wychodziłem i robiłem swoje. Czasem jakiś interwał, ale głównie w górę i w dół po Beskidach. Czasem mocne zbiegi, czasem podbiegi na maksa. Nic, co można by nazwać planem.

 

Potem szybciej i trochę straszno

Wróciłem więc do korzeni i wystartowałem w Kieracie. Setka na orientację w Beskidzie Wyspowym – to moja ulubiona forma. Trochę krzaków, trochę pokrzyw, sporo ganiania nocą po łąkach i polach. Wygrałem i czułem się świetnie. Zupełnie nie jak trzydziestosiedmiolatek, oglądający w lustrze pierwsze siwe włosy. Jedynie stopa coś marudziła. Ponaciągane mięśnie stabilizujące zmusiły mnie do pauzy. Ale głowa znów kombinowała i szukała wyzwań. Czegoś nowego. Trudnego, elektryzującego. Padło na Glen Coe Skyline – najtrudniejsze zawody w Szkocji – 52 km z 4800 m przewyższenia. I to takiego, że kręci się w głowie. Śliskie granie, z których można zlecieć na kark, podejścia, na których więcej myślisz o rękach niż o nogach. No i zbiegi. Zdradliwe, kamieniste, frustrująco wolne. Czasem w strumieniach. To była połowa września. I poszło mi super! 19. miejsce w międzynarodowej stawce. Za plecami banda Szkotów obytych z terenem, do tego żadnych kryzysów czy kontuzji.

Wynurza się Babia

Znów wracałem do domu i znów rozmawiałem ze swoimi nogami. Ze swoją głową. Czego potrzebują? Na pewno odpoczynku. Na pewno nie szarpania przez całą zimę. Bo przecież nie chodzi o to, by znów się wypalić, przetrenować i sprowadzić na krawędź depresji. Chodzi o to, by cieszyć się górami.

Trochę przytyłem, trochę się poleniłem, ale myślałem o sezonie 2017. O tym co zrobić, by pamiętać to dłużej niż jeden sezon. Bo w międzyczasie zacząłem tak wyceniać swoje starty – na podstawie wspomnień, a nie wyników. Czy były wyjątkowe, czy może znikną za moment z mojej głowy i zostaną tylko pozycjami na liście, czy będę opowiadał o nich wnukom (choć nawet dzieci nie mam)... Albo czy chociaż wspomnę je za 20 lat przy piwie. Jeśli nie – nie warto się szykować. Czasu jest za mało. Sprawność powoli ucieka. Trzeba robić rzeczy ważne, a nie wszystkie.

Wiem, że o szybkość jest mi już trudno. Wiem, że na krótkim dystansie nie powalczę (zresztą wyścigi trwające 4 h są zwykle ulotne). Ale w skakaniu po kamieniach i krzakach jestem niezły. Zwłaszcza gdy trzeba to robić nocą, w deszczu i błocie. Jestem dobry w taktyce i planowaniu wyścigów (to pozostałość z rajdów przygodowych – tam brak planu oznaczał rychły DNF). 6 × Babia wydała się idealnym kandydatem na cel. Ma kawałek legendy. Jest trudna jak cholera, jest na granicy wykonalności. Kamienista, z nieprzewidywalną pogodą, wysoka, wredna. Takiej imprezy szukałem. Dla takiej chcę się szykować, układać trening, mobilizować przez kilka miesięcy.

Dokładka

Ale na Babiej plan się nie skończył. Bo dołożyłem do niej jeszcze dwa syte biegi. Charlie Ramsay Round (93,3 km, +/-8600 m) na wrzosowiskach i skałach Szkocji oraz Bieg Ultra Granią Tatr (75 km, +5000 m, -4900 m). Wszystko dosyć ciasno upakowane od czerwca do sierpnia. Może trochę za ciasno, ale przynajmniej konsekwentnie. Żadnego szybkiego ścigania się. Same wolne, techniczne biegi, gdzie niebo łączy się z ziemią za pomocą stromych ścieżek pełnych głazów. Celowo. Żeby wcześniejsze imprezy traktować również jako trening do kolejnych. Żeby układały się w jedną całość.

Nauczyłem się tego, pracując z Gediminasem Griniusem. Jego najlepsze sezony to te, gdzie nastawiał się na konkretny typ biegów (np. alpejskie Lavaredo, a później UTMB), a nie rzucał na prawo i lewo. Gdy ten tekst pojawi się w druku, będzie już wiadomo, jak ułożył się mój sezon. Czy starczyło sił, czy nie podpełzły zdradliwe kontuzje. Po Babiej mogę powiedzieć, że czuję się bardzo dobrze. Tydzień dochodziłem do siebie. Mięśnie mocno oberwały. Ale poza tym nie mam żadnych urazów. I głowę ciągle chętną na bieganie.

A jak to było z Babią?

Przede wszystkim musiałem się przekonać, że te zawody da się ukończyć. Obejrzałem międzyczasy z wcześniejszych lat i zauważyłem, że zawodnicy mocno zwalniali w drugiej części. To dało nadzieję, że mi się uda. Że wystarczy… nie zwalniać. A raczej zacząć wolniej, by nie konać na ostatnich podejściach. To umiem robić. Wiem, jak ułożyć sobie w głowie takie 17 godzin. Muszę podzielić czas na ćwiartki i zadawać sobie właściwe pytania. Po 4:15 właściwe pytanie to: „Czy masz siłę na jeszcze trzy razy tyle?”. Potem po 8:30: „Czy jesteś świadom, że to dopiero połówka, a w drugiej zawsze jest ciężej?”. No i po 12:45: „Stary! Może się ogarniesz i postarasz utrzymać to tempo do końca?”.

Był jeszcze program treningowy – nastawiony w całości na podbiegi i zbiegi. Żadnych płaskich odcinków. Żadnych asfaltów. Ani jednej kilometrówki. Wyszedłem z założenia, że skoro mam utrzymać średnie tempo 9:25 min/km, to trening sprintów ma taki sam sens jak montowanie spojlera do koparki. Jeśli coś miało być intensywne, to raczej intensywne pod górę. Takie 10 min/km na nachyleniu 25%. Liczyłem wyłącznie metry w pionie. Według bardzo prostej progresji. W marcu 15 000 m. W kwietniu 20 000 m. W maju 25 000 m. Do tego jak najmniej kilometrów w poziomie, żeby nie złapać kontuzji. Wiedziałem, że maj jest na granicy wykonalności (próbowałem podobnych progresji rok wcześniej przed Glen Coe Skyline). Co mnie ucieszyło, to fakt, że przy takich nachyleniach nie czułem żadnych problemów ze ścięgnami czy stawami. Kiedy byłem zamulony, to głównie mięśniowo. Czasem nogi robiły się ciężkie, ale nie myślałem o ortopedach, fizjoterapeutach. Coś się czasem przykurczało w łydce, ale przy 10–12 h treningu w tygodniu traktowałem to jako normę. Wystarczyło rozmasować i nogi działały. To zupełnie inny trening niż ten, który znałem z poprzednich sezonów. Wcześniej raczej bliższy byłem przygotowań maratońskich. Mieszkałem w Warszawie i mogłem co najwyżej na skarpie wiślanej poklepać. Albo pojechać w góry na weekend. Teraz mam je zaraz za furtką.

Wielki kwiatek

Ostatnie dni przed Babią dobrze odpocząłem. Tak, że bałem się, że coś już z tego całego mojego treningu uszło. Ale też wyspałem się i ogarnąłem z pracą. I ruszyłem trasą w kształcie kwiatka. Płatki to kolejne pętle, a środeczek stanowił szczyt Babiej Góry. Prognoza? Burzowa, czyli prawie idealna. Miało lać przez pół dnia. Ale zaczęło się od ładnego różowego świtu i od fotogenicznego słońca. Od tras poza szlakami. Od podziwiania wschodu i krótkich rozmów z innymi biegaczami. Po 20 km zaczynało się pierwsze z sześciu podejść. Najpierw las, a potem rozległe hale, w końcu łata śniegu i szczyt. Jeszcze na chłodno i z zaciągniętym hamulcem. Potem podejście numer dwa i trzy. Ciągle ze słońcem i coraz wyższą temperaturą. To nie cieszyło wcale. Nie mam wbudowanej klimatyzacji. Nie umiem usiedzieć w upale. Ja nawet gorącej herbaty nie umiem pić!

Nie każdy wie, że 6 × Babia to tak naprawdę osiem. Pierwsza wysokość Babiej (czyli jakiś 1000 m licząc od podstawy) kryje się w kilku podejściach na pierwszych kilometrach. Potem są trzy „regulaminowe” Babie i kolejny rodzynek – Mała Babia, która jest ledwie dwieście metrów niższa. Zanim się na nią wdrapałem, już miałem zagotowany płyn w chłodnicy i mroczki przed oczami. To były okolice półmetka i bardzo potrzebowałem jakiegoś przełomu. Na przykład obiecanego załamania pogody. Deszczu, burzy, pizgaterium, kąpieli w zimnym potoku. Chłodzącego gradu kostek lodowych wprost z nieba (bo stamtąd mogły najprędzej przylecieć – nie sądzę, by ktoś mi je przyniósł z dołu w kubełku). I stało się! Alleluja! Niebo zaciągnęło się chmurami i zaczęło padać. W czasie czwartego szczytowania moją głowę siekły strugi deszczu, a potoki lały się po plecach do gaci. To było świetne uczucie. Zwłaszcza że słupek rtęci zjechał gwałtownie w dół. Turyści uciekali ze szczytu, a ja cieszyłem się i pakowałem pod prąd. Jak Zorg w Piątym elemencie. Psychopatyczny „główny zły”, który ląduje na ewakuowanym statku, gdzie właśnie wykryto bombę. I na serię ostrzeżeń stwierdza krótko: „Wiem”. I pakuje się w samo epicentrum.

Ku mecie

Piąte podejście wyglądało właśnie tak. Na dole lekki deszcz, a z góry zbiegały typy zawinięte w kaptury. Mówiły coś o dwóch stopniach Celsjusza i minimalnej widoczności. Rzecz w tym, że ja właśnie na to liczyłem. Na wlanie zimnej wody do chłodnicy. Czułem się dobrze aż do ostatniego szczytowania – tam dopadły mnie skurcze. Ale już nie mogły mi zrobić krzywdy. Cierpiałem, zwalniałem, ale wiedziałem, że jest zapas czasu. I jeśli tylko nie walnę głową o skały (co wcale nie było takie abstrakcyjne na śliskich kamiennych ścieżkach), to dotrę grubo przed limitem. Wiedziałem też, że nikt mnie nie goni. Że mogę nie ryzykować w błotnistych rynnach czy na Perci Przyrodników. Krzywiło mnie skurczami na wszystkie strony, ale dobiegłem. Dobiegłem i cieszyłem się jak dziecko nad tortem urodzinowym. Zegarek pokazał czas: 16 godzin i 5 minut.

Epilog

Potem oczywiście przyszedł cały ból. Przyszły nieprzespana noc, sztywnienie, zimno, utrata apetytu. Cały repertuar znany z mety. Ale nic już nie musiałem. No i znałem te uczucia. One były częścią kontraktu. Tak jak student trzeciego roku wie doskonale, że kolejne wino jest tylko odroczonym bólem głowy. Ale i tak je otwiera.

Tekst: Krzysztof Dołęgowski

Biegacz ultra,zawodnik rajdów przygodowych (pierwszy start w 2000 roku), czasem wspinacz, dziennikarz i redaktor portalu Napieraj.pl