Prolog
W lipcu 2015 zaczęła się moja biegowa przygoda. Pierwszy „trening” na wakacjach nad Bałtykiem. 5 km w średnim tempie 8:00 min/km z hakiem i z dwoma postojami na odpoczynek. Potem było już lepiej i lepiej. Jesienią 2015 r. pierwsza dycha i pierwsze zawody (Biegnij Warszawo) i złamana godzina. Potem najlepsza decyzja ‒ dołączenie do wspaniałej lokalnej grupy Dogoń Grodzisk Mazowiecki. I stopniowe podnoszenie poprzeczki. Plan na 2016 ‒ korona półmaratonów i nieśmiałe myśli o pierwszym maratonie (no, pewnie gdzieś w połowie 2017). Życie biegowe nabrało jednak rozpędu i pierwszy maraton pyknął jesienią 2016 ‒ Maraton Warszawski i złamanie czterech godzin w debiucie ‒ nieopisane wzruszenie. Od razu decyzja o Koronie Maratonów. 2017 to już walka z ciągłą pokusą posmakowania ultra. No i jakoś na przełomie zimy/wiosny decyzja ‒ bierzemy byka za rogi. Zapisany na Ultramaraton Powstańca. W końcu to „tylko” półtora maratonu ‒ na pewno dam radę. Zwłaszcza że zapisało się tam kilkoro innych dogonistów, a jak wiadomo w kupie siła.
Przed startem
Im bliżej dnia próby, tym większe nerwy. Co ja zrobiłem? Do tej pory nigdy nie było więcej niż 42,2 km, a tu przecież jeszcze zostanie półmaraton do pokonania. Oj, to nie był dobry pomysł. Trzeba kupić trailowe buty (z racji przywiązania do marki padło na Nike Wildhorse), plecak biegowy (tu wybrałem Salomon S-lab) i jeszcze to przetestować. Z racji odległości (za blisko na nocowanie, a za daleko na szybki dojazd) oraz tego, że w dniu zawodów (niedziela) biuro miało być nieczynne, zrezygnowałem z pasta party i sobotnich imprez towarzyszących. Nie chciałem też korzystać z uprzejmości innych, bo wydawało się, że w pakiecie będzie mnóstwo ważnych rzeczy, które koniecznie trzeba na spokojnie przeanalizować (jakieś mapy, itp). Więc po pakiet wybraliśmy się z Alkiem we czwartek po południu. A tu muka ‒ koszulki nie dojechały. No nic, odbierzemy sobie w niedzielę przed startem. Okazało się też, że tak naprawdę w pakiecie nie było nic, co nie mogłoby poczekać do niedzieli rano. No może z jednym wyjątkiem. Straszy numer Kingrunner Ultra, który pochłonąłem jednym tchem.
Piątek jakoś zleciał (a stresik narastał i narastał), w sobotę rano audycja na żywo w radiowej czwórce, a wieczorem znowu stres. Sprawdzonym zwyczajem zestaw startowy przygotowany, worek z ciuchami na przebranie też. Zwarty i gotowy. Budzik nastawiony na 4 rano, dwa szybkie piwka (żeby uśpiły) i o 21 do łóżeczka. Spało się wyjątkowo dobrze, rano szybka toaleta, ciuchy do startu, pożegnanie z Anulką (po raz pierwszy nie jechała ze mną na zawody ‒ ale 8 godzin nudzenia się w strefie mety było ponad jej siły), do samochodu i jazda na Wieliszew. Na miejscu wg planu ok. 5:40 (start o 6:30). Odbiór koszulek, kibelek, pulsometr na klatę i ostatnie kremowanie. A tu przy samochodzie, obok nas, ni z tego, ni z owego jakaś znajoma twarz (znajoma medialnie, dodajmy). To był nikt inny, jak chodząca legenda biegów długodystansowych Patrycja Bereznowska (aktualna indywidualna i drużynowa mistrzyni świata oraz właścicielka rekordu świata w biegu 24 h). Z pewną taką nieśmiałością zagadaliśmy o wspólne zdjęcie i okazało się, że Patrycja jest wyjątkowo sympatyczną i megaskromną dziewczyną. Zero gwiazdorzenia (a przecież w biegach długodystansowych jest niczym Usain Bolt w sprincie). Teraz szybko na start, spotkanie z innymi dogonistami, wspólne zdjęcie i stajemy.
Na razie we trójkę z Kasią i Aleksem. Ponieważ bieg był poświęcony pamięci powstańców warszawskich (te 63 km to nie dlatego, że miało być półtora maratonu, ale dlatego, że tyle dni trwało powstanie), najpierw akcenty patriotyczne: wciągnięcie na maszt flagi, odśpiewanie hymnu, minuta ciszy. Jeszcze moment i wystrzał startera.
Trasa
Pierwsze 500 m nietypowo. Nikt nie wyrywa do przodu, nikt od początku nie walczy o wynik. Wszyscy razem, a na czele biegacze z flagami. Potem już bez flag i peleton się rozciąga. Na razie ulicami Wieliszewa, ale już po paru minutach uliczkami o miękkiej nawierzchni. Póki co podobnie jak na innych biegach, dookoła mnóstwo innych biegaczy, do naszej trójki dołączył jeszcze Marcin i teraz było nas czworo. Chwila moment i już biegniemy lekkimi bezdrożami. Dróżki polne, odcinki leśne ‒ dla mnie pełna nowość ‒ przecież jestem typowym asfaltowym klepaczem (mimo że mieszkamy na wsi). Pierwszy punkt kontrolny na 7. Kilometrze ‒ żołnierz wręcza smycze (na których później mamy zaczepić karty kontrolne). Leciutko się zakorkowało, zrobiła się kolejka na parę osób. Pierwsza myśl: przecież tracimy czas. Ale zaraz potem refleksja: „chłopie, przy siedmiu godzinach czym jest te 30 sekund?”. Smycz na szyi, kubek wody na głowę (bo trzeba tu zaznaczyć, że mimo wczesnego ranka, ok. 7 rano było już dobrze ponad 20 stopni Celsjusza), parę łyków i biegniemy dalej.
Po ledwie kilku kilometrach kolejny żołnierz, tym razem dostajemy nasze karty kontrolne. Biegnie się przyjemnie. Teren głównie leśny, więc raczej w cieniu. Biegniemy sobie razem naszym poczwórnym teamem, gadamy o kleszczach, trasie i innych głupotach. Co jakiś czas kilkumetrowe skarpy, pod które trzeba podbiec. Wymieniamy się opiniami na temat profilu trasy. No wg nas stanowczo nie jest ona płaska (wtedy jeszcze nie wiedziałem co oznacza „niepłaska trasa”). Te skarpki są co kawałek. Do tego sporo korzeni, gałęzi, nierówności, a chwilami kałuż i błota, które trzeba omijać bokiem. Takie uroki leśnego biegania. Marcin (biegnie tu po raz drugi) opowiada, że na późniejszych odcinkach będzie wał, na którym po pierwsze będzie strasznie prażyć słońce. Poza tym w zasięgu wzroku nie będzie nikogo. Rozglądam się dookoła i widzę co najmniej kilkanaście (a może i kilkadziesiąt) osób, więc jakoś nie chce mi się wierzyć.
Na kolejnym punkcie odżywczym stoi sobie Rafał. Rafał to nasz dogoniowy Ultraprofesor. Na zaliczone dwa Rzeźniki (razem z Przemkiem) i dobrych kilka innych trudnych biegów górskich. Strasznie się zdziwił, że tak szybko dobiegliśmy, i chce biec z nami (bo nie ma ochoty się dziś forsować). Przystajemy na chwilę, odbijamy kartę, pijemy, polewamy się (dobrze, że wciąż cień i las, bo na słońcu pewnie już ponad 30 stopni), jemy arbuza i w drogę. Gdzieś zniknął Aleks, po chwili Rafał też wypruwa do przodu i już jest nas tylko troje. Biegniemy wzdłuż nasypu kolejowego, przy którym zamontowano głośniki odstraszające dziką zwierzynę. Dźwięki, które emitują, są faktycznie przerażające (krzyki drapieżnych ptaków, kwilenie zajęcy i wycie zarzynanych świń). Jeszcze kawałek i wbiegamy w betonowy tunel, po którym znajdujemy się na kolejnym punkcie kontrolnym zlokalizowanym w zacienionym leśno-betonowym forcie. Gra tam wojenna muzyka i w ogóle klimat jest niesamowity.
Króciutki postój, lanie wody, picie, arbuz, kawałek czekolady i lecimy dalej. Dookoła już coraz mniej innych biegaczy ‒ teraz zupełnie nie przypomina to biegów ulicznych. Punkt pomiaru czasu też osobliwy ‒ siedzi dziewczyna z laptopem i odklikuje nasze numery. Niezłe. Patrzę na zegarek ‒ o to już półmaraton, zostało jeszcze „zaledwie” ⅔ trasy. Zmęczenia brak, nastrój wyborny, towarzystwo doskonałe. No to lecimy dalej.
Po kolejnych kilku kilometrach gdzieś z tyłu został Marcin. Raczej pilnowaliśmy tempa, żeby oscylowało między 6 a 7 min/km, ale widocznie dla niego to było zbyt szybko. Zostaliśmy więc z Kasią sami. Ale dobrze nam było razem. Trochę gadaliśmy, trochę zmienialiśmy się w pilnowaniu trasy, a trochę w kontroli tempa.
Kilometry leciały, kolejne punkty zaliczane, i faktycznie dookoła coraz mniej biegaczy. Bywały chwile, kiedy po wybiegnięciu z lasu na dłuższy kawałek otwartego terenu z przodu w odległości pół kilometra widać było jedną, dwie osoby. I to jest właśnie ten cudowny ultraklimat. Jesteś sam z widokami, z nastrojem, z myślami (no dobra, my byliśmy we dwoje, ale od jakiegoś 40. kilometra już coraz rzadziej gadaliśmy). Nie ma ulic, nie ma domów, nie ma kibiców (w wioskach są, ale niestety jak na lekarstwo) i nie ma też (albo jest bardzo mało) innych zawodników.
Wieliszew to ultra, ale takie nie do końca. Na prawdziwym ultra jest się zdanym tylko na siebie, czasem nawet przez 30 km. Tu punkty kontrolne były co około 10 km, dodatkowo w połowie między nimi znajdowały się punkty nawadniające, a jeszcze często niesamowici mieszkańcy miejscowości, przez które przebiegaliśmy, wystawiali domowe punkty. Bardzo rzadko trzeba było przebiec jednorazowo więcej niż 3‒4 km. To bardzo pomagało, bo żar lał się z nieba. Temperatura w cieniu osiągała 36‒39 stopni. Na każdym punkcie trochę piliśmy i bezwzględnie oblewaliśmy się wodą. Niesamowita różnica w tym, czego doświadczyłem do tej pory, polegała na tym, że tu na punktach nie było pośpiechu. Zawsze trzeba było stanąć i stracić (bez żalu) tych kilka minut na pochłonięcie kilku kawałków arbuza, wypicie kilku kubków wody czy izotoniku (najlepsze były te domowej roboty, z wody, miodu i cytryn), schłodzenie się. Potem nieco ciężko było się zebrać, ale zawsze najpierw maszerowaliśmy z kubeczkami w rękach i po kilkudziesięciu metrach zaczynaliśmy biec.
Kasia to doskonały kompan. Można z nią pogadać, ale można z nią pomilczeć. Udawało nam się też razem biec w dokładnie tym samym stylu ‒ nie za szybko, bez rwania, ale konsekwentnie cały czas w biegu do przodu. Niestety wspólnie traciliśmy też nieco za dużo czasu na punktach (chyba bardziej ja byłem maruderem, ale Kasia nie miała ciśnienia, żeby mnie poganiać). Zawsze kilka osób wybiegało przed nami, ale zawsze też wielu z nich (i jeszcze kolejnych) wyprzedzaliśmy na trasie, bo cały czas truchtaliśmy do przodu, a (zwłaszcza po 40 km) inni przechodzili do marszu. Poza tym jakoś tak fajnie się składało, że nasze chwile słabości przychodziły na zmianę. Wtedy to drugie ciągnęło do przodu i dzięki temu cały czas biegliśmy. Co więcej chyba wyczuwaliśmy to intuicyjnie, bo nawet nie musieliśmy o tym mówić, a po prostu samo się działo. Myślę, że pokonamy razem jeszcze kilka ultra, a zwieńczeniem będzie klasyczny Rzeźnik.
Niewielkie odległości między punktami miały też niebagatelne znaczenie psychologiczne. Kiedy wiesz, że za 5 km będzie przystanek, w ogóle nie czujesz ogromu łącznej odległości, którą jeszcze trzeba pokonać. A kiedy do mety jest już mniej niż 20 km, to przypominasz sobie długie wybiegania koło domu i wiesz jak niedużo jeszcze zostało.
Im bliżej mety, tym trudniejsze stawały się odcinki. Dużo biegliśmy po wałach, na których faktycznie było gorąco. Dodatkowo na taki wał trzeba było wbiec, a wydawało nam się to wtedy niczym jakieś górskie bieganie. Trochę „tasowaliśmy” się z ludźmi, którzy byli szybsi na punktach, a my przeganialiśmy ich w trasie. Pamiętam młodą dziewczynę, za którą biegł sporo starszy od niej facet z gopro w ręku. Wcześniej wydawali się dużo mocniejsi, ale w końcu ich wyprzedziliśmy. Kiedy byli tuż za nami, usłyszałem jak on mówi do niej: „Córciu, ja już nie mogę, dalej leć sama”. Pomyślałem sobie, że strasznie im zazdroszczę, że chciałbym kiedyś przebiec taki dystans z moją Majcią. Potem na kolejnym punkcie czekał na nią (musiał znać skróty). Kiedy przybiegła, wydawała się naprawdę zmęczona. Pokrzyczeliśmy trochę z Kasią do niej, żeby nabrała otuchy.
No i zbliżała się ta meta, mijały kolejne punkty. Znowu jakiś kawałek po wale, ale tym razem przy kąpielisku. Po lewej plaża nad Zegrzem, w oddali cudnie błyszcząca woda, motorówki i żaglówki, na brzegu tłumy rozpalonych, opalających się ludzi. Z kolei z prawej bary z ogródkami piwnymi. A my pośrodku ‒ styrani, zziajani i rozgrzani. Ależ zapragnąłem wtedy zimnego piwka. Przysięgam, że gdyby nie było tak długiej kolejki, to zbiegłbym z tego wału w dół i kupił sobie kubek złocistego, spienionego nektaru.
Piwka nie dało się wypić, ale na szczęście na punktach była już cola. Nie zdajecie sobie sprawy, jak pysznie może smakować. Kiedy organizm ma już dosyć mdłej słodyczy wszelakiej maści, bo od dobrych kilku godzin częstujesz go a to żelem, a to izotonikiem, bananem czy innym arbuzem, cola jest niczym napój bogów, ambrozja. Mnie przez ostatnie 20 km ta cola ratowała. Dystans odmierzałem wyłącznie w kategoriach: ile do następnej coli.
Organizatorzy, planując trasę zastosowali chwyt, który miał nas kompletnie pognębić psychicznie. Dopuścili nas tuż, tuż do mety. Widać było ludzi, słychać muzykę i czuć zapach grillowanych pyszności. Ale nie dla nas były te frykasy. My, mając już w nogach 60 km, musieliśmy wejść po schodach na wieżę kościelną, która miała na oko tak ze cztery piętra (a na szczycie czekał żołnierz odbijający kolejny punkt na karcie). Wiedziałem o tej wieży i bałem się, że to będzie katorga. Ale, o dziwo, po tak długim bieganiu chodzenie po schodach było wręcz miłą odmianą. Dodatkowo w połowie drogi czekał rosły komandos w pełnym umundurowaniu, który wyglądem od razu dodawał sił. Spytałem go, czy wszyscy tak wolno się wspinają, a on odpowiedział "Ty wyglądasz najlepiej". +100 do morale od razu. Zaliczenie punktu i na dół. A tam wychodzi na to, że ta wieża to była dopiero połowa egzaminu z psyche. Po zejściu na dół nie można było tak po prostu popędzić na metę. Trzeba było odbiec jeszcze dobre 2 km w las do kolejnego (ostatniego na szczęście) punktu. Mieliśmy już trochę dosyć. To był chyba jedyny odcinek, gdzie my nie wyprzedziliśmy nikogo, za to nas dwie‒trzy osoby łyknęły (w tym dziewczyna, która gnała do mety, jakby kończyła półmaraton, a nie 63 km).
Meta
Do mety, przez jakiś kilometr‒półtora, dobiegało się kartofliskiem. To był najgorszy fragment trasy. Do tego jeszcze stojący co kilkaset metrów ludzie mówili nam, że mamy jeszcze około pół kilometra (jak nam trzeci tak powiedział, to już nie uwierzyliśmy). No i wreszcie widać tę wyczekiwaną metę. Jeszcze tylko esy floresy wokół boiska i już raptem kilkadziesiąt metrów prościutko wśród rozstawionego dla lepszego klimatu ciężkiego sprzętu wojskowego. Ponieważ odstępy między biegaczami są duże, wbiegasz samemu (my akurat we dwoje, ale i tak jakby jedno). Wobec tego wiesz, że wszyscy wiwatują dla ciebie i tobie biją brawo. Tu jeszcze spiker z daleka odczytywał w systemie numer startowy i wywoływał cię z nazwiska (dodając jeszcze miejscowość i klub). To naprawdę niesamowite uczucie, kiedy wiesz, że przebiegłeś grubo ponad 50 km i jeszcze wbiegając na metę słyszysz: „Marcin Kuldanek, Stanisławów, Dogoń Grodzisk Mazowiecki". Czujesz się wtedy jak VIP, jakbyś pobił rekord świata.
Za metą krótka kontrola karty (czy aby jakiegoś punktu nie opuściliśmy), przepiękny medal na szyję, kontrola wzrokowa i pytanie o stan zdrowia, woda do ręki i zasłużony odpoczynek. Wyściskaliśmy się, zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i poszliśmy regenerować. Organizatorzy biegu byli niesamowici. Zadbali o wszystko. Na mecie mieliśmy picie, gorący posiłek, wanny z lodowatą wodą, kombinezony do masażu limfatycznego i masaż klasyczny. Skorzystaliśmy oboje najpierw z wanny, a potem z masażu. Muszę przyznać, że te dwa zabiegi spowodowały, że w ogóle później nie cierpiałem. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że nie odczułem tego ultra jakoś specjalnie. Oczywiście trzeba było zadzwonić do zatroskanej (i wzruszonej) Anulki i polansować się na fejsie. Czekając na swoją kolej masażu, udało mi się znowu porozmawiać (tym razem dłużej) z Patrycją Bereznowską. Naprawdę ujęła mnie swoim sposobem bycia i zachowaniem. A ile ciekawych rzeczy się człowiek dowiedział. Ho, ho!
W strefie mety spędziliśmy jeszcze dobre dwie, albo i trzy godziny. Poczekaliśmy na wszystkich naszych dogonistów, nagadaliśmy się, pojedliśmy. Potem prysznic, przebranie i do domu. Przygoda pt. Ultramaraton‒debiut dobiegła końca, pozostawiając uczucie dumy i zrobienia wielkiej rzeczy. Czas nie był tu jakiś istotny, ale z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że zakończyliśmy w 7 godzin i 18 minut (co dało nam średnie tempo 7 min/km). Wyszło idealnie.
Nie mogę też pozostać bez podziękowań. Największe oczywiście dla Anulki. Siedziała biedna w domu te osiem godzin, bez znaku życia ode mnie (no dobra, jednego SMS-a wysłałem), cała jak kłębek nerwów. Dziękuję, Kochanie, że tolerujesz te moje wygłupy. Muszę też podziękować Rodzicom za to, że mają zdrowie do obserwowania wyczynów swojego pierworodnego (zwłaszcza Mama, wiem, że strasznie się martwi i to przeżywa). No i dziękuję Kasi za to fantastyczne towarzystwo, wzajemną pomoc na trasie, dobry humor i siłę ‒ twardzielka z Ciebie.
A co teraz? No teraz czas posmakować kolejnego ultra. Trzycyfrowego i z przewyższeniami. Ale to będzie już całkiem inna historia.