Napisać, czy nie? Wyśmieją nas, czy oleją. Damy radę, czy nie damy? Dulux do mnie! Pies zamerdał ogonem. Jeżeli rozumie moje słowa, musi być mocno załamany. To co dla biegaczy - ludzi - jest DYSTANSEM, dla biegacza - psa - jest naturalnością.
Napisałam. A Jędrek odpisał w przeciągu kilkunastu minut. "Zrobimy to na miękko". I zrobili, bo błota było bez liku.
Biegam już 13 lat. To najwłaściwsze słowa wstępu, bo kogoś kto biega 13 lat może być traktowany jako nudziarz. 13 lat biegasz? A wyglądasz jak nastolatka. A jednak. W bieganiu przeszłam już tak wiele, że mogłabym rozważyć zmianę branży. Ktoś inny, tak. Ale Maryś - nigdy. Dulux - mój pies - urodził się 23 listopada 2017 r. Ja w 1993 r. Jakiś czas dojrzewałam do decyzji o wzięciu pod opiekę psa, jednak nierozerwalnie myślałam o tym, że chcę z tym psem biegać. Ludzie otaczali mnie zawsze, widziałam ich porażki i momenty chwały. Widziałam jak ciężko przeżywają swoje cierpienie na trasach. Zastanawiałam się nad tym czy zwierze inaczej znosi ten trud. I czy zwierze może mi pomóc przetrwać w chwilach biegowego załamania?
Trenuję z Duluxem od września 2018 r. Przebiegliśmy razem setki kilometrów. "Twarde Kopyto" było pierwszym biegiem górskim. Pierwszym z autentycznym przewyższeniem - na codzień trenujemy w Lublinie, któremu "pagurkowatości" odmówić nie można, ale jednak. Dystans był adekwatny do naszego obecnego zapotrzebowania. Ja trenuję do kolejnego maratonu w maju, Dulux biega ze mną i hartuje się przed naszym psio-ludzkim projektem biegowym "Lubelskie Wszerz" (planujemy w 2019 r. przebiec jako pierwsi lubelszczyznę wszerz, ok 200 km etapami z Kazimierza Dolnego do Dorohuska). Zgłosiłam chęć udziału w zawodach z psem. Nie były to nasze pierwsze zawody więc wyraziłam gotowość do spełnienia wszelkich warunków. Pies zawsze na uwięzi, po psie należy posprzątać, startujemy z ostatniej lini, nie przeszkadzamy innym w walce o rekord itd. Wszystko jasne. Nie minęło kilka tygodni i już oczekiwaliśmy pod szkołą w Jeleniowie na start. Przyznam szczerze, że atmosfera i sympatia uczestników zadziałały na mnie od początku. Poznałam kilku zawodników, wiedziałam, że będą gryźli ziemię. Tym bardziej się cieszyłam, bo wiedziałam, że mój pies zareaguje zero-jedynkowo i będzie mnie ciągnął dotąd aż wyprzedzi wszystkich. Wyprzedziliśmy... wielu :-) Dulux jest niesamowicie silnym psem, wytrwale pracującym, jednak akceptującym moje polecenia np. zachowania spokoju na zbiegu. Pierwsze pojejście było dla biegaczy zaskoczeniem: "Co ona robi, Wbiega na podbieg? Ten pies ją ciągnie, zamęczy się. Ładnie to mieć psa do pomocy". Faktycznie. Dulux nie jest przyzwyczajony do "wchodzenia". On po prostu wbiega. Nie ważne czy na górkę, czy na górę. Mam wrażenie, że moje 58 kg ciało mu absolutnie nie przeszkadzało. Wbiegliśmy, wymijając kilkudziesięciu biegaczy. No i pierwszy stop. Wbieg to i zbieg. Tylko jak tu zbiec z wściekle silnym młodym posokowcem bawarskim na uprzęży... i jak tu się nie połamać? Błoto, liście, resztki zmrożonego śniegu. A to dopiero początek. Wszyscy których hardo wyprzedziliśmy podczas podbiegu, na zbiegu wyprzedzili nas. Równowaga została zachowana. Mimo wszystko daliśmy radę. A w połowie trasy doświadczyłam tego, co uwielbiam najbardziej i co ciężko opisać słowami. Kawał prostej szosy. Słońce litrami płynące z nieba. Ciepło. I ten sam wściekle silny młody posokowiec bawarski na uprzęży. Który takiego płaskiego i równego momentu nie odpóści. I widząc przed sobą dziesięciu biegaczy będzie gnał aż rozpędzi mnie do tempa ok. 3.30 na kilometr. Byle tylko wyjść na czoło grupy.
Jednak to co najciekawsze dopiero przed nami. Pogoniliśmy sobie, to teraz wspinaczka. Trzeba tę klątwę odczarować. Udaje się, na dwa-trzy kilometry zostajemy sami. Staram się kontrolować ten zbieg, nie jest to proste. Pies chce gnać, ja ciągle mam obawy. Przed nami projekt, ja chcę przebiec maraton. Kontuzja nie jest tutaj mile widziana. Przed nami wyrasta spontaniczny strumyk. Trzeba moczyć nogi. Hop! Jeszcze kilkaset metrów i zawitamy w bufecie. To pojęcie jest dla mnie dosyć obce. Chyba nigdy nie korzystałam z bufetu na biegu jak Bóg przykazał. Na swoim pierwszym maratonie wypiłam 2 kubki wody i zjadłam ćwiartkę banana (nie wiedziałam wtedy o istnieniu czegoś takiego jak żel). Tyle. Biegi górskie? Szczerze mówiąc, powtórzę się. Woda, banan. Ale ja nie jestem ultraską. Jeszcze :-) Za to Dulux poznał rozkosz bufetu i chyba będzie chętniej w nim gościł na następnych biegach. Profesjonalna obsługa, cuda nie z tej ziemi (łącznie z naleśnikami!) i kabanosy dla psa. No obłęd. Ale nie ma czasu, to już 2 godziny mijają. I dzieje się rzecz najgorsza i najśmieszniejsza. Po wybiegu z bufetu... gubimy trasę. Ja, Dulux i Michał Matusiewicz. 600 metrów błądzimy. Czas płynie. Udaje nam się jednak wrócić na właściwą drogę.
Gnamy do mety. Kilometr przed metą znowy gubimy trasę, zmęczenie chyba dało się nam we znaki. Ostatnia szansa na kąpiej w błocie i błagalne oczy Duluxa. Tak! Wskakujemy w środek wielkiej kałuży. Pies szczęśliwy, ja... chyba jeszcze bardziej. Kiedy ja sobie na to mogłam pozowlić? Przecież zawsze był plan, strategia, cel. Czas gonił czas. Od kąd jestem z Duluxem... mamy dystans do dystansu. Mamy czas dla czasu razem. W biegu. Jest śmiesznie. Jest luźno. Jest po prostu fantastycznie. Z daleka okrzyki organizatorów. "O to ta z psem! Pies biegnie! Medal dla psiaka! O rany ale harpagan z tego psa!". 2:39:38. Nie ma wody, izo, gratek. Najpierw co? Smakołyk dla psa. I medal. Bo mój medal jest jego medalem. Bo moja pasja to już nasza pasja. Szczytniak góruje nad nami zatopiony w złocie słońca. Na metę przybywają kolejni biegacze.
Na miękko to zrobimy.
Dulux, spokój. Musze Ciebie wytrzeć z błota.... albo zresztą... raz się żyje! W drogę do domu, śladami czterech łap.