Co to dużo gadać. Byłam do tego biegu przygotowana. Fizycznie i psychicznie. Nad moim treningiem od kilku miesięcy panuje Maciek Dombrowski, który dba, by wszystkie klocki w tej układance były na swoim miejscu. I są. Czuję się coraz mocniejsza w górach. Czuję że mentalnie też dojrzałam. Dwie operacje stóp, które przeszłam w 2019 i 2020 roku sprawiły, że biegam bez bólu. Teraz doceniam każdy kilometr na szlaku. Każdy. Jestem wdzięczna i szczęśliwa, że mogę trenować i cieszyć się treningiem, jak nigdy. Bieganie od dawna nie sprawiało mi tyle frajdy!
Tekst: Justyna Grzywaczewska / CITY TRAIL Team, zdjęcia: Tomasz Wysocki Fotografia / Maraton Trzech Jezior
Wracając do startu w Festiwalu Maraton Trzech Jezior na dystansie 25 km – kiedy wypełniałam elektroniczny formularz rejestracyjny do biegu, chciałam wygrać. I tak powiedziałam Maćkowi. Ale odkąd dowiedziałam się, że na starcie stanie Petra Ševčíková, która niedawno zajęła trzecie miejsce w biegu CCC w ramach UTMB, wiedziałam, że pierwsze miejsce jest raczej poza moim zasięgiem i że będę walczyć o drugą lokatę.
Dostałam od Maćka jasne wskazówki – od startu miałam pilnować tętna, tak, by pierwszy, ponad 3-kilometrowy podbieg na Czupel (530 m up) pokonać w tlenie. Również zbieg z Czupla miałam zrobić z rezerwą. Tak też się stało. Byłam skupiona na sobie i swoim zadaniu. Petra minęła mnie po jakichś 200 metrach. Widziałam ją jeszcze dość długo, ale nie miało to dla mnie znaczenia – robiłam swoje. 2 km podbiegłam bez problemu, czułam się bardzo dobrze, tętno nie przekraczało 170 uderzeń. Mimo, że mieliśmy już 350 m up, dalej zrobiło się jeszcze bardziej stromo. Wszyscy panowie, którzy byli przede mną przeszli do marszu. Jeszcze 100 m próbowałam podbiegać, ale wiedziałam, że muszę choć na chwilę pójść w ich ślady i przejść do marszu. „Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery (…)” – liczyłam w głowie każdy krok. Przeszłam 100 m. Znów zaczęłam biec, ale szybko zrezygnowałam. W sekundzie poczułam, że to będzie mnie za dużo kosztować, a przecież pierwszą część trasy miałam pokonać spokojnie. Do końca tego fragmentu głównie podchodziłam. Gdy tylko zaczęło się wypłaszczać zaczęłam truchtać, by na zbiegu puścić nogi, dać im się rozruszać. Zbieg okazał się być bardzo techniczny, niewygodny. Do wyboru – bieg środkiem na luźnych kamieniach lub skakanie z prawej na lewą stronę ścieżki. Nagle słyszę, jakby leciała za mną kula śnieżna. Minęła mnie z radosnym „Cześć! Miło przywitać się w realu”. Zamieniłyśmy z Marceliną, która pisała do mnie dzień wcześniej na Instagramie kilka słów, „uzgadniając”, że spotkamy się na drugim podbiegu ;) Tak też się stało. Gdy tylko wybiegłam z punktu odżywczego (z którego nie korzystałam) zaczęłam zbliżać się do Marceliny. Początkowo podbieg prowadził asfaltem i chodnikiem i tam moja strata była już tylko ok. 100-metrowa. Gdy tylko wbiegłyśmy z powrotem na szlak i zaczęło robić się bardziej stromo, dogoniłam moją jedyną tego dnia rywalkę i już jej nie spotkałam aż do mety. W nogach miałam dopiero ok. 8 km. Już nie pilnowałam skrupulatnie tętna, skupiałam się na ogólnym samopoczuciu. Drugie podejście było niewiele łatwiejsze od pierwszego. Nie czułam się już tak świeżo, jak na pierwszych kilometrach, ale nadal było dobrze. Bardzo dobrze. Zjadłam pół żela. Z rozsądku, bo nie czułam głodu. Bieg przeplatałam marszem. Dogoniłam kilku zawodników, z którymi mijałam się od startu. Wiedziałam, że przesadzili z tempem. Długo, długo nie miałam ani przed sobą, ani za plecami żadnego biegacza, ani biegaczki. Mijałam uśmiechniętych turystów – dopingowali, a jeden z nich nawet podał mi stratę do Petry – 10 minut. Nie przejęłam się tym, bo wiedziałam, jakie mam zadanie. Wiedziałam już, że wynik w okolicy 2:30 jest nierealny (tak wstępnie oszacowałam), celowałam w 2:40-45, ale też nie byłam mocno przywiązana do cyferek. Biegłam, uśmiechając się do każdego wolontariusza, dziękowałam za doping. Cieszyłam się, że są na trasie, bo inaczej połowę dystansu pokonałabym zupełnie sama!
Poważne zmęczenie przyszło na podejściu do drugiego punktu odżywczego na 18. km (z którego również nie korzystałam), zlokalizowanego na Górze Żar. Miałam wrażenie, że się nie poruszam, ale oklaski i doping osób kręcących się na szczycie dodawał sił. Na górze bardzo miło przywitał mnie ktoś z ekipy organizatorów, zapytał, czy korzystam z punktu, wskazał dalszą drogę i życzył powodzenia. Zresztą każda osoba z ekipy organizacyjnej była bardzo zaangażowana – dziewczyny i chłopaki – wielkie dzięki za Waszą pracę (w tym świetne oznaczenie trasy)! Zbiegając z Góry Żar byłam już spokojna o moją pozycję, bo mimo zmęczenia, czułam, że mam moc na ewentualną walkę. Że nie tylko ciało, ale i głowa są na nie gotowe. Na pierwszym zbiegu nie miałam szans z Marceliną, ale od momentu, gdy to ona była górą minęło już kilkanaście sytych kilometrów, a to ja byłam tego dnia mocniejsza na podbiegach. Jak się okazało, końcówka trasy nie była tak łatwa, jak mi się wydawało. Niby wiedziałam, że będą jeszcze jakieś „hopki”, ale spodziewałam się, że będą niższe i krótsze. Nie miało to jednak większego znaczenia. Biegłam mocno, nie oglądając się za siebie. Trochę dziwiło mnie, że nie dogonił mnie jeszcze żaden z biegaczy startujących na trasie 45 km, bo z moich wyliczeń wynikało, że jest duża szansa na spotkanie na ostatnich kilometrach trasy, ale tak się nie stało.
Na metę wbiegłam zmęczona, ale przede wszystkim bardzo zadowolona, z czasem 2:38. Zajęłam drugie miejsce wśród kobiet – Petra była w Porąbce 11 minut przede mną. Marcelina ponad 7 minut za mną. Cudownie jest dobiegać do mety z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Stając na starcie miałam w oczach łzy wzruszenia, bo to był mój pierwszy górski start odkąd wróciłam do biegania po operacjach. Na mecie na moment oczy zaszkliły się z radości.
Wyniki: Rollecoaster 25
Wyniki: Maraton 45