Z pewnością zastanawiacie się, co ma przemytnik do biegania. No ewentualnie to, że musi szybko biegać, uciekając przed celnikami! Czytając informację o Biegu Przemytnika na jednym z portali społecznościowych, zareagowałem podobnie, a moje zdziwienie było jeszcze większe, gdy obok dystansu półmaratońskiego zobaczyłem ultra na ok.78 km. Zaskoczyła mnie też lokalizacja, no bo gdzie przemytnicy na poligonie w Puszczy Bydgoskiej?! O co kaman?
Nie zastanawiałem się długo. W głowie szybka kalkulacja, czy podołam (bo przecież to nie jest normalne, że dwa dni po wymagającej Łemkowynie Ultra Trail myślę o kolejnym ultra i jeszcze mi mało). Ale co tam, przecież normalny nigdy nie byłem, więc Żona chyba nie będzie zdziwiona, a nawet jeśli, to jakoś jej to wytłumaczę. Tak też było. Obiecałem, że to ostatnie zawody na tak długim dystansie w tym roku – moją decyzję przyjęła z lekkim zaniepokojeniem, ale na szczęście dała mi zielone światło. Hurrraaa! Czasu nie mam zbyt wiele, bo jeszcze paluch się nie zagoił po ciężkich zbiegach na ŁUT i biegać za dużo nie mogę, a gdzie tu jeszcze zrobić trening pod Przemytnika?!
Czas płynie nieubłagalnie, w końcu przychodzi ostatnia noc przed startem – lekka nerwówka, kalkulacje w głowie, wmawianie sobie, że przecież będzie lekko, płasko i na pudle. Bo forma jest i nic mnie nie powstrzyma przed dobrym wynikiem. Dobra, wystarczy tych motywujących myśli, pospałem całe dwie godziny i zgodnie z planem o pierwszej w nocy ruszam. Cel: miejsce startu i mety – Aleksandrów Kujawski.
Na miejscu jestem o godz. 3. Jest ciemno, zimno, pusto i nie mogę znaleźć biura zawodów, a miasteczko śpi. Jakby nikt nie wiedział, że za chwilę odbędzie się tu spore wydarzenie biegowe. Co jest? Może coś źle odczytałem albo nawigacja mnie poprowadziła w inne miejsce? Gdzie ten klimat, atmosfera i biegacze?! Kilka minut szwędania się po uliczkach i w końcu jest biuro! Ale ciemno wszędzie i kartka na bramie: „Wejście do biura zawodów od tyłu budynku”. Wchodzę do środka, chyba jestem pierwszy. Uśmiechem witają mnie miłe wolontariuszki i sympatyczny dyrektor zawodów Dariusz Nędzusiak. Krótka wymiana informacji i najważniejsze pytanie: „O co chodzi z tym przemytem?”. Oraz: „Co to za nakrętki?” i „Co to ten preform?”. Odpowiedź pana Darka jest bardzo oczywista: „Już tłumaczę. Każdy z biegaczy otrzyma w pakiecie startowym zestaw nakrętek ze swoim numerem oraz pierwszą preformę – przedmiot o kształcie pałeczki. Preforma z nakręconą nakrętką stanowi przemyt. Bieg podzielony jest na pięć etapów dla ultramaratonu i trzy dla półmaratonu. Każdy etap wymaga pobrania przemytu w innym kolorze, nakręcenia na niego nakrętki ze swoim numerem i dostarczenia go na koniec etapu do specjalnego pojemnika. Tam zawodnik pobiera kolejny przemyt. Ostatni należy dostarczyć na metę” . „Super! Prosta sprawa, po prostu bułka z masłem!”.
Minęło kilka minut, a w głowie niepotrzebne myśli: a co, jeśli zapomnę oddać preform? Albo go zgubię lub coś pokręcę z nakrętkami? Dobra, nie myśl tyle, tylko się przebieraj, bo zostało pół godziny i się zacznie! No i się zaczęło. Już nie jest cicho, spokojnie i śpiąco. Jest coraz głośniej ,z każdej strony zaczynają świecić czołówki, a w powietrzu nerwówka i emocje. O godzinie 4:30 dzwoni telefon. To kolega Maciej z pytaniem: „Gdzie ten start?”. O 4:40 odprawa całej grupy na dworcu kolejowym w Aleksandrowie, ostatnie wiązanie sznurówek, słowa otuchy od organizatorów, błyski aparatów, ostatnia myśl w głowie „ogień z d... i za siedem godzin koniec!”. Trzy, dwa, jeden... Start!
Ruszyliśmy mocnym krokiem sześcioosobową grupą dzików na czele i z każdym metrem odstawialiśmy pozostałych biegaczy, budując sobie przewagę. Jest mocno (4:20 min/km) i nikt nie chce zwolnić. Kurczę, będzie bolało za 50 km. Myśli w głowie różne, na razie tylko wstrząśnięte, jeszcze nie zmieszane. Lecimy tak do ok. 5. kilometra i nagle skrzyżowanie kilku dróg, jedna tabliczka i taśma po lewej. No to jeden z nas w lewo, a że człowiek zwierzę stadne, to cała grupka w lewo. Fajnie. Szkoda tylko, że to było oznaczenie dla drogi powrotnej, o czym zorientowaliśmy się po jakichś 2–3 km. Poszło sporo niecenzuralnych słów, bo taka strata boli bardzo. Wracamy. Szkoda tylko, że pod górkę. Jak na złość! Ja pierdykam, cały misterny plan poszedł w p....! No to mamy jakieś 5 km w gratisie, a cała grupa, która była za nami, teraz jest jakieś 30 min przed nami. Co zrobić, pozostaje jeszcze przyspieszyć, żeby chociaż część biegaczy dogonić. Dzida do przodu! Oj, oddech przyspieszył, pić się chce częściej i więcej, zerkam na zegarek – 13 km w 1:01:12. No ładnie, oj będzie bolało! Po kilkunastu kilometrach od startu doganiamy pierwsze osoby, pozdrawiając je miło. To jednak dobra mina do złej gry, bo przecież wk... taki, że tylko sobie w łeb strzelić za ten przestrzał. Ale cóż, trzeba gonić...
Już nie jesteśmy mocną grupą ze startu – każdy zaczyna biec swoje, tempo lekko spadło, już nikt nie daje po zmianie. Mijam kolegę Macieja, który prowadził stawkę i przyznam, że był dla mnie najmocniejszym przeciwnikiem (oczywiście w ramach zdrowej sportowej rywalizacji). Widzę, że walczy ze sobą, bo organizm osłabiony jeszcze po wcześniejszym przeziębieniu. Kilka kroków wspólnie, słowo pocieszenia dla kolegi i lecę dalej, bo czuję, że jeszcze jest sporo baterii.
Po kilkudziesięciu kilometrach wiem, że już połowę ultrasów minąłem, nasza grupa „sześciu muszkieterów” się rozpadła, czuć już spore zmęczenie, tempo spada i 4 min/km z początku to już tylko marzenie. Do tego spory pęcherz na stopie (a raczej pod nią), który coraz bardziej się rozlewa. Bieg w samotności, a w głowie masakra i pytania: „Po co dalej biec, skoro i tak już nie dogonię tych z przodu? Jaki sens dalej gonić?”. Grymas na twarzy, bitwa z umysłem i oby do mety.
W nogach już 70 km i dopada mnie megakryzys. Asfalt, silny wiatr, droga pod górę i jeszcze wylatuje pies z gospodarstwa i doprowadza moje serducho prawie do zawału (gdzie i tak już nie ma siły pompować krwi). Już nie biegnę, gadam do siebie. Pod górkę podchodzę i dalej jakoś będę się człapał, ale każdy metr to ból i walka ze sobą. Obiecanki, że już koniec z ultra, że po co mi to wszystko, że niech już mnie jakiś gospodarz podwiezie na metę i trudno! Mam dość i nie muszę nikomu nic udowadniać. Bunt! Ale niestety liczba przejeżdżających aut wynosi zero (wieś mało zmotoryzowana), a zresztą kto takiego śmierdzącego zombie chciałby zabrać do samochodu? No dobra, człowieku, ogarnij się, zostało jakieś 12 km i upragniona meta, ciepła herbata i odpoczynek. Prysznice i luksus na maksa. Tak banalne rzeczy, na które w życiu codziennym nie zwracamy uwagi, mogą w takich okolicznościach dać tyle radości i nadziei, że może być tylko lepiej.
Tak sobie gadałem przez następny kilometr, wiedząc, że za chwilę gdzieś powinna być rzeka i jest! Zimna, wartka woda – wchodzę po kolana, bo to jedyna droga, a przy tym ogromna ulga dla obolałych stóp. Nie chciałem wychodzić, bo tak przyjemnie, ale cóż – przecież trzeba lecieć dalej, samo się nie zrobi. Po przejściu rzeki nagle nowe myśli. Trochę ochłody dla mięśni, szybka regeneracja i mówię sobie: „Zbyt długą drogę przebiegłeś, żeby tego nie skończyć”, „Nie poddam się, będę walczył do końca, bez względu na to, który dobiegnę”, „Nie zawiodę żony, rodziny i wszystkich, którzy za mnie trzymają kciuki!”. No i oczy się zaszkliły na chwilę, tylko nie wiem, czy z bólu, czy ze wzruszenia. Biegnę! Wróciłem do żywych, nowe siły na ostatnie 10 km. Doganiam kolejnych biegaczy i tak sobie liczę, że już jest dobrze – jestem w pierwszej dziesiątce, super! Jest moc, przyspieszam delikatnie i widzę w oddali biegacza. Staje się moim celem – dogonię go, jest moc!
Dolatuję do niego, patrzę, a to Artur – kolega poznany na trasie, jeden z „sześciu muszkieterów”. Mówię mu: „Dawaj ze mną, trochę cię pociągnę i jakoś dolecisz”. Widać było po nim, że też miał już dość tego Przemytnika. We dwójkę droga zleci szybciej, małe pogaduchy, odliczamy co kilometr, i tak odhaczamy z Arturem ostatni punkt kontrolny. Jeszcze tylko 4 km i meta. Nie wiemy, czy się cieszyć, czy płakać, mózg już się wyłączył. Ale musimy napierać dalej, bo koledzy z tyłu są jakieś 7 min za nami, więc jeszcze wszystko może ulec zmianie. Nie ma, że boli – musimy dać radę!
Kończy się las i wyłania się znak „teren zabudowany”. To Aleksandrów Kujawski! Chyba nigdy w życiu mnie tak nie ucieszyła żadna tablica. Wbiegamy na asfalt, kilka zakrętów i już słychać spikera i kibiców. Ostatnie metry i jest META! Hurraaa, 82 km, uścisk z Arturem za wspólną końcówkę, gratulacje, medal i euforia, bo słyszę: „Piotr Stańczak, Czerwonak Biega, 5. miejsce open”. Co za radość! Emocje skaczą jak szalone, puszcza adrenalina, znowu zaczynam kochać ultra – ze skrajności w skrajność. Teraz oczywiście telefon do Żony, która w pracy jak na szpilkach czeka na sygnał. Kiedy usłyszałem jej głos, łzy pociekły po poliku. Bo wiedziałem, że po takiej stracie czasowej na początku dotarłem na metę z najlepszymi, że zrobiłem coś wyjątkowo ciężkiego – WYGRAŁEM ZE SOBĄ!
Chyba mogę powiedzieć, że niezły ze mnie przemytnik, bo preformę dostarczyłem na metę, a o Biegu Przemytnika na pewno nie powiem już „łatwo, płasko i przyjemnie”. Organizator zadbał o sporą ilość przewyższeń, tony piasku na poligonie, przeprawę przez rzekę. Był to cross w najlepszym wydaniu, gwarantujący niezapomniane emocje. Z pełnym przekonaniem polecam, zapraszam i rezerwuję datę w kalendarzu na przyszły rok!