To już 6. edycja Chudego Wawrzyńca, który jest na tyle dobrze znanym biegiem, że nie trzeba go przedstawiać. Z czystej przyzwoitości wspomnę, że odbywa się w Beskidzie Żywieckim (start w Rajczy, meta w Ujsołach) i oferuje dwa podstawowe dystanse ultra – 50 km i 80 km. Co więcej, Chudy Wawrzyniec chyba jako pierwszy w Polsce stworzył formułę, w której w trakcie biegu zawodnik decyduje, który dystans wybiera.
Od 2016 Chudy Wawrzyniec wzbogacił się jeszcze o Małą Rycerzową, czyli krótki dystans 21 km. Kto chce wiedzieć więcej o tym wyjątkowym biegu, zaspokoi ciekawość na stronie biegu (klik).
RELACJA
Ucieszyłem się jak dziecko kiedy usłyszałem, że jednak pobiegniemy starą trasą. To niby tylko pierwsze kilka kilometrów – w zasadzie rozbieg po płaskim – a mimo to ten odcinek budzi we mnie najlepsze uczucia. W końcu to na nim stawiałem swoje pierwsze kroki ultra.
Krzysiek Dołęgowski odbiera telefon, po czym mówi, że pociąg przejechał – droga wolna! Ruszamy w różowym blasku odpalanych rac, krew tętni w uszach, płuca nabierają tchu, a nogi zaczynają tłoczyć, rozpędzając maszynę do biegania, którą się w tym momencie stałem. Włączam reflektor na czole i sunę drogą w otoczeniu innych biegaczy, zastanawiając się, z którymi zobaczę się na trasie, których wyprzedzę, a którzy wyprzedzą mnie na dalszych etapach.
KTO ZAMAWIAŁ POGODĘ!?
Nagle niebo rozdarła błyskawica tak jasna, że przed oczami pozostała mi jedynie panorama powidoków, a potem nadszedł grzmot, trzask i huk. Kiedy echo przeszło, rozpadało się na dobre. Uszy opadły mi pod naporem deszczu... Wyciągam kurtkę przeciwdeszczową z dziwnym przekonaniem, że nieprędko ją schowam. Spodnie i buty przemakają w kilka sekund.
Po chwili deszcz się zmniejsza, ale ciągle w oddali trzaskają błyskawice. Szlak to jedno wielkie błoto, które siłą wdziera się do butów. Jak dobrze, że w ostatnim odruchu jednak wziąłem z domu stuptuty – w końcu miało tylko drobno pokropić...
Mgła siada na okularach i podgryza chłodem, kiedy wbiegam na Rachowiec. Z drugiej strony czeka pierwszy punkt kontrolny, który zdobywam ze sporym zapasem czasu, po czym wbiegam na spokojny asfaltowy odcinek prowadzący przez Zwardoń. Jest widno, ale wszystko otula mgła barwy zgniłej pomarańczy, która budzi dziwny niepokój. Niskie i ciemnie chmury wiszą ciężko tuż nad głową.
Drugie podejście i druga burza. Deszcz zmywa pot z czoła i wciska sól w oczy, pod nogami płynie błotnisty strumień, a w głowie kłębią się wątpliwości... może by tak skrócić sobie tę mękę i wybrać krótki dystans?
Podejście na Wielką Raczę to kolejna powtórka z rozrywki. Wąskie ścieżki wydeptane w polu paproci to bardzo zdradziecki grunt, tym bardziej kiedy stanowią śliską breję i łatwo stracić równowagę. Toczy się zażarta walka z błotem i znowu pojawia się ten szept: „skróć tę mękę, wybierz krótką trasę". Gdy dochodzę do schroniska na szczycie, zatrzymuję wzrok na rzece chlustającej po tym, co jeszcze niedawno było kamiennymi stopniami, witanymi dotąd z oddechem ulgi...
Do schroniska nawet nie wchodzę. Wszechobecna woda powoduje, że nie muszę uzupełniać płynów – woda tryska uszami jak z fontanny. Ruszam w dół, żeby jak najszybciej pokonać Jaworzynę i znaleźć się w oazie spokoju, czyli w schronisku Przegibek. Leje dalej, ale przestało już grzmieć, szarpać i targać.
Droga do punktu minęła w serii długich, monotonnych, mokrych minut. Kiedy jednak wybiegam na drogę prowadzącą do schroniska i mijam wracających biegaczy, uśmiechniętych i najedzonych, budzi się we mnie nowa energia. W schronisku czekał wodopój i wyżerka – puchate drożdżówki, jagody w śmietanie, soczyste owoce i słone orzeszki, ale najlepsza była parująca, rozgrzewająca herbata! Po tym niekończącym się potopie herbata smakowała jak nigdy!
Z Przegibka czekało mnie znajome 5 km wspinaczki na Wielką Rycerzową, gdzie – z drżeniem serca i kolan – skręciłem na długą trasę 80 km. Pamiętałem, co mnie tutaj czeka. Najpierw hardkorowy zbieg na złamanie karku, aż do podnóża Świtkowej, którą w ubiegłym roku ochrzciłem "ścianą płaczu", a gdzie moje achillesy wyły z rozpaczy, napięte niczym proca. Po wpełznięciu na szczyt czujność usypiało kilka lżejszych kilometrów zwieńczonych niesławnym, stromym i błotnistym podejściem na Oszusta – wampira wysysającego ostatnie rezerwy siłowe. A na koniec ostry, jak rzeźnicki tasak, zjazd na dupie po liściach i błocie po drugiej stronie góry.
Tak to pamiętam z zeszłego roku. Pamięć jednak lubi wyolbrzymiać. Świtkową pokonuję w ledwie 10 minut (całując na szczycie moje kochane kijeczki biegowe). Tak, było ciężko. Było ślisko, ale obyło się bez chlipania w rękaw w beznadziejnym poczuciu bezsilności. Oszust też okazał się mocno wyolbrzymionym wspomnieniem. Fakt, w tym roku błoto trzymało się góry i nie płynęło brunatną strugą w dół zbocza. Na szczyt wbijam tuż przed godz. 11 i ruszam na spotkanie ostatniego złego obrazu z pamięci.
Na dół zbiegam jak gazela, asekurując się tylko niekiedy kijami, i kręcę głową ze zdziwieniem. Naprawdę było tak ciężko rok temu?
REMINISCENCJE
Zbieg do przełęczy Glinka jest dla mnie mocno traumatyczny. To szeroka, błotnista i rozjeżdżona niczym poligon czołgowy droga, pełna kolein i kałuż. W tym miejscu rok wcześniej dopadła mnie prawdziwa ulewa, przez którą koszmarnie przemarzłem, dopadł mnie kryzys gigant i wyłożyłem się w kałuży, przez co straciłem wszelką ochotę do dalszej walki.
„...Śliska, lodowata breja wlała mi się do buta, a ja poczułem, że ten (razem ze znajdującą się w nim stopą, a dalej resztą nogi) ześlizguje się po błocie zupełnie nie tam gdzie trzeba. Zdążyłem pomyśleć tylko jedno słowo (zaczynające się na „Q”) zanim wyłożyłem się jak długi w wielkiej, brunatnej kałuży na środku drogi…zimno, mokro i leje na łeb… a może by już tak zostać i się nie podnosić…” (Dzień w błocie i znoju, czyli co kręci ultrasa! – Chudy Wawrzyniec 2016)
To wspomnienie wyryło mi się głęboką bruzdą i za nic nie chcę zaliczyć powtórki, dlatego biegnę „na Legolasa” – leciutko i na paluszkach. Tym stylem udaje mi się przegonić dwie osoby i ujrzeć przed sobą kolejnego biegacza, tuż przed zbiegiem na parking, gdzie mieści się namiot – ładowarka akumulatorów.
Na miejscu oddaję softflaski do napełnienia, a sam zasiadam do biesiady. Wgryzam się w chrupiące ciastko, potem magicznie znikam drożdżówkę, przegryzając kiszonym ogórem. Do plecaka zgarniam dwa żele i bułkę z serem, odpinam się od prądu i z błyskiem mocy w oczach ruszam na Hrubą Buczynę.
RODZI SIĘ MOC
Zostało jeszcze 20 km, z czego połowa w dół. Czuję się jak Asteriks po wypiciu magicznego napoju i Hrubą Buczynę pokonuję z niegasnącym blaskiem, który zyskałem w Glince. Jedyny, niezbyt przyjemny odcinek trasy to mokradła, przez które przebiega się po długich, uginających się dechach, sprawiających wrażenie, że zaraz pękną albo zapadną się w błocku o niewiadomej głębokości.
Po pokonaniu tego fragmentu czeka już ostatni wysiłek – Trzy Korony, na których szczycie czeka czarna opaska dystansu 80 km. To też nie jest zbyt strome podejście, a niektóre odcinki można śmiało pokonać biegiem (o ile dobrze rozłożyłeś siły). To też ostatni odcinek wyznaczany jedynie przez niebieski szlak i słupki graniczne.
Gramoląc się na szczyt, widzę dwoje wolontariuszy. Otrzymuję opaskę – jedyne trofeum świadczące, że pokonałem Chudego 2017 (w ramach akcji "Pomoc zamiast medalu", kasa poszła na ciąganie po górach dzieciaków z Fundacji Braci Golec ;-)) i ruszam na Halę Lipowską, z której droga prowadzi już tylko w dół, aż do samej mety. Po drodze dogania mnie Andrzej, z którym przegaduję kawałek trasy, ale później przyspieszam, przypominając sobie, że jednak jest „czas do zrobienia”.
Bieg w dół okazuje się niezwykle towarzyski. Wyprzedza mnie Alina, która została drugą kobietą na dystansie (zaraz za Ewą Majer, która od początku Chudego jest niepokonana na tej trasie), potem jeszcze jeden biegacz, którego ja minąłem chwilę wcześniej, ale najwyraźniej odzyskał wigor. Co chwilę witam też mijanych turystów. Nabieram pędu.
Ostatnie 2 km (a miało być 5!) są oznaczone. Czuję, że to już ostatnia prosta. Wypadam na łąki i widzę w dole Ujsoły. Alina gna przede mną. Ruszam zmęczone kulasy do jeszcze szybszego biegu, pokonuję wąską, błotnistą ścieżynkę i wpadam na asfalt. Stabilne podłoże dodaje jeszcze powera i puszczam się pędem między domami, a potem w stronę mostka. Wbiegając na niego, uśmiecham się, bo na mostku wisi kartka z napisem (zapewne ręki Krzyśka) „Cholernie ślisko!”. Przez mostek i pod bramką. Meta, finisz, amen!
ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE
Moja trzecia wizyta na zawodach Chudego Wawrzyńca utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że można zorganizować bieg bez wielkich wodotrysków i organizatorskiego nadęcia, bez nieograniczonych rzesz ludzi, a jednak w pełni profesjonalnie. Wszystko, począwszy od organizacji biura zawodów, przez oznaczenie i zabezpieczenie trasy, aż po strefę mety, zorganizowano naprawdę na poziomie. Nie ma się do czego przyczepić.
Szybkie wydawanie pakietów, jak zwykle fantastyczna niespodzianka w pakiecie i lajtowo (acz merytorycznie) poprowadzona odprawa – to tylko kilka z elementów.
Najważniejsza jednak w tym wszystkim jest atmosfera, którą Państwo Dołęgowscy tworzą w charakterystyczny dla siebie sposób – na luzie i z humorem. Brak błysków fleszy i wieszania medali na szyi każdego dobiegającego może niektórym przeszkadzać – dla mnie tylko dopełnia kameralnego charakteru biegu, i za to go uwielbiam.
Oznaczenie trasy było naprawdę przemyślane, a wszystkie kluczowe momenty dobrze oznaczone. Jedynym odcinkiem nieoznaczonym dodatkowo taśmami organizatora był szlak graniczny od Wielkiej Rycerzowej do Trzech Koron (trasa 80+) – tam trasę wyznaczał niebieski szlak oraz słupki graniczne.
Formuła biegu świadomie zakłada potrzebę zabrania całego potrzebnego sprzętu ze sobą, stąd minimalna ilość punktów żywieniowych. Były dwa, ale za to świetnie wyposażone. Było słone i słodkie, ciepłe i zimne (po tych burzach to była najlepsza gorąca herbata, jaką w życiu piłem!). Wystarczyło dla każdego.
W ubiegłym roku przyczepiłem się do wegetariańskiego posiłku, który był... ale się skończył zanim dobiegłem na metę (a nie byłem na szarym końcu ;-)). Jak wtedy obiecali, tak zrobili – w tym roku BYŁ! Co więcej, był pyszny :-)
DANE I LOGISTYKA
Dystans: 83,2 km
Przewyższenie: +3563/-3474 m
Spalone kalorie: 3496 kcal
Średnie tempo: 8:04 min/km
Punkty żywieniowe:
1. Przełęcz Przegibek 37,8 km – woda, izotonik, banany, pomarańcze, arbuzy, ciastka, drożdżówki, jagody ze śmietaną, bakalie
2. Przełęcz Glinka, 60,5 km – woda, izotonik, batony i żele Squeezy, banany, pomarańcze, arbuzy, ciastka, kanapki, kabanosy, ogórki kiszone, drożdżówki, pączki
-
Sprzęt:
- buty: Dynafit Feline Ultra
- sprzęt: skarpetki Injinji 5-palców, opaski kompresyjne na łydki CEP, spodenki Compressport Trail Running Short, koszulka termoaktywna Brubeck 3DPro, plecak Salomon ADV 12 SKIN SET, kije biegowe Black Diamond Z-Pole Distance FLZ
- plecak: softflask 0,5l z izotonikiem, softflask o,5l z wodą, softflask 0,5 l pusty (rezerwa), folia NRC, kurtka przeciwdeszczowa Inov-8, chusteczki higieniczne, telefon, powerbank, kabel do ładowania Garmina, profil trasy, chusta buff x 2, czołówka PETZL NAO, jedzenie
-
Jedzenie (~3120 kcal):
- Przed startem: owsianka z jabłkiem i cynamonem, czarna kawa ~200 kcal
- na trasie: 2 batony oshee (~320 kcal), 2 batony Snickers (~480 kcal), 1 żel ALE lemon (~110 kcal), 2 żele Squeezy (~160 kcal), tortilla z tofu i awokado (~380 kcal), tortilla z omletem (~390 kcal), 2 drożdżówki z jagodami (~400 kcal), garść orzechów ziemnych (~180 kcal), ~2420 kcal
- posiłek regeneracyjny: kasza jęczmienna z "gulaszem" warzywnym i surówką = ~400 kcal
-
Nawadnianie (~410 kcal):
- 1,5 l wody uzupełniana na każdym punkcie odżywczym)
- herbata x 2 (~80 kcal)
- 1,8 l izo (uzupełniany na każdym punkcie odżywczym) = ~330 kcal
Strategia:
-
Tempo – zacząć w miarę spokojnie i oszczędzać siły na końcówkę. Pilnować założonego średniego tempa.
-
podejścia i zbiegi – podejścia pokonywać mocnym marszem, z użyciem kijów. Zbiegi nie zbyt szybko żeby nie "zaklepać" nóg zbyt wcześnie.
-
Odżywianie – posiłek i kawa przed biegiem, regularne jedzenie – pierwszy posiłek po godzinie biegu, kolejno małymi kęsami, ale często, przynajmniej co 40 minut.
-
Nawadnianie – minimum 0,5 l płynów na każdą godzinę biegu. Woda do popijania batonów, izotonik pomiędzy (to dodatkowe, łatwo przyswajalne węglowodany). Mniej więcej do każdego punktu żywieniowego powinienem dobiegać z pustymi butelkami – jeśli coś zostało, to znaczy, że za słabo się nawadniam.
Wnioski:
-
Tempo – na pierwszych, płaskich kilometrach pozwoliłem sobie lekko się rozpędzić, ale zaraz po wbiegnięciu na szlak zacząłem mocno kontrolować tempu. Nauczyłem się już oszczędzać siły, dzięki czemu do samego końca dysponowałem rezerwą.
-
Odżywianie – Lepsze rozłożenie sił to większy luz dla mojego żołądka. Do arsenału żywieniowego, po Rzeźniku Ultra, dołączyły batony Snickers (słodko-słone, "wchodzą" na każdym etapie zmęczenia żołądka) oraz żele energetyczne ALE lemon. Dodatkowo nauczyłem się bardzo dobrze przeżuwać jedzenie, by żołądek miał jak najmniej roboty. W efekcie brak jakichkolwiek sensacji żołądkowych na biegu.
-
Kije – Mogę powiedzieć, że już potrafię biegać z kijami. Na podejściach bardzo oszczędzają nogi, na śliskich zbiegach służą mi jako asekuracja, a na płaski – trzymane w obu rękach – nadają pęd.
STATYSTYKI
W biegu wzięło udział 537 osób, z czego 307 osób pokonało Chudego 50+, a 147 osób wybrało trasę 80+. Małą Rycerzową (21 km) pokonało 83 uczestników. Ja ukończyłem trasę 80+ na 14. pozycji OPEN (12/120 w kategorii M) z czasem 11:41:48. Tu znajdują się wyniki trasy 80+.
Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Otręba Maciej – 09:32:18
2. Fudała Patrycjusz – 09:58:31
3. Wolek Szymon – 09:59:21
...
14. Marcin Suski – 11:10:43
Kobiety:
1. Majer Ewa – 10:17:02
2. Wyleżałek Alina – 11:10:35
3. Nowacka Marzena – 11:14:37