Ruszyły zapisy na kolejną, SZÓSTĄ! już edycję Chudego Wawrzyńca. Zawody odbędą się 12 sierpnia 2017 roku. Poza dwoma trasami Chudego 50 i 80+ km można zdecydować się także na krószy dystans, czyli Małą Rycerzową 20,5 km. Dla wahających się poniżej zachęcająca relacja z edycji w 2014 r. pióra Mikołaja Kowalskiego-Barysznikowa.
Kiedyś miałem na osiedlu takiego jednego kumpla dryblasa. Był niepozorny i miał wklęsłą klatkę piersiową, za to bił się naprawdę świetnie. Dzięki długim rękom miał ogromny zasięg ciosu, a że sam był wątły, to jego w rewanżu trafić było bardzo ciężko. Zazwyczaj waliło się więc w próżnię. Często z podziwem pomieszanym z niedowierzaniem mówiło się o nim: „Taki chudy, a jak potrafi przypier...”. Wawrzyniec jest dokładnie taki sam. Chudy, a bitny jak jasna cholera!
Niby biegnie się go w Beskidach, a nie, dajmy na to, w Tatrach. Niby przewyższenia nie są jakieś nadzwyczaj spektakularne. Żaden z pokonywanych szczytów nie jest Czomolungmą. Błota prawie nie było, może trochę niewygodnych kamieni, parę cięższych stromizn, ale generalnie wydaje się, że jest to bieg, który można pokonać łatwo, przyjemnie i z gwarancją życiówki w kieszeni. Niedoczekanie!
Nie wiem, naprawdę nie wiem, co w Wawrzyńcu jest takiego, że ze spotkania z nim pozostaje mi wspomnienie jak ze zderzenia z czołgiem. Co prawda czołgiem z kwiatkiem w lufie, ale jednak czołgiem. Pierwszy strzał od Wawrzyńca dostałem już po pierwszym czy drugim podbiegu. „Chudy” musiał zaczaić się gdzieś na szczycie i za pomocą niewidzialnej strzykawy wlać mi porcję wolnoschnącego cementu prosto w uda. Jednak mimo wzmagającego się poczucia otępienia nóg, wtedy wciąż jeszcze myślałem o zmierzeniu się z dłuższą, 80-kilometrową trasą.
Tymczasem kolejne etapy zamiast ulgi przynosiły coraz większe zmęczenie i zwątpienie. Kiedy dotarłem na punkt żywieniowy w schronisku na Przegibku, wiedziałem już, że nie ma co kozaczyć, trzeba uznać wyższość Wawrzyńca, pokłonić mu się z szacunkiem i z pokorą ruszyć w ostatnią drogę ku mecie. I na tym mógłbym skończyć opis mojego udziału w „Chudym”, gdyby nie to, że nie wyobrażam sobie nie wspomnieć o trzech sprawach, które sprawiły, że tegorocznego Chudego Wawrzyńca będę wspominał jak najlepiej, nawet pomimo tego, że nastukał mi jak Tyson Gołocie.
Po pierwsze pogoda. Rok 2014 przyniósł przełom, wyszło słońce, a biegacze po raz pierwszy w historii zobaczyli, że na Żywiecczyźnie jest coś więcej oprócz mgły, deszczu i błota. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich edycji widoki powalały, ciepłe promienie słońca koiły, a suchy szlak pozwalał uczestnikom zbiegać, a nie zjeżdżać w dół na tyłkach. Było przepięknie, sierpień był sierpniem, a jedynym mankamentem takiej aury były szybko wysychające bukłaki – mnie akurat się poszczęściło, ale już na przykład zaprzyjaźniona Nola musiała pokonać „o suchym pysku” dobrych kilka kilometrów pomiędzy punktami z wodą nad Zwardoniem a Przegibkiem.
I tym sposobem dotarliśmy do prawdziwej Ziemi Obiecanej Chudego Wawrzyńca 2014 – schroniska na Przegibku. Kiedy tam doczłapałem, poczułem się jak średniowieczny żeglarz przybijający po tygodniach dryfowania do bizantyjskiego portu. Mało nie dostałem oczopląsu od ferii barw i bogactwa suto zastawionych stołów tego najpiękniejszego w kilkuletniej historii mojego biegania punktu żywieniowego. Było tam wszystko! Owoce suche, owoce świeże, słodkie bułki, słone przekąski, woda, nie za słodkie (!) izotoniki i uczynni wolontariusze – jednym słowem absolutnie wszystko, czego zmęczony, wygłodniały i spragniony biegacz potrzebuje na 38. kilometrze górskiej trasy. Klasa światowa!
No i na koniec to, co jeszcze rok czy dwa lata temu byłoby najgorszą karą, a w ubiegłą sobotę było największą nagrodą. Kąpiel w strumieniu, którego wartki, górski nurt masował obolałe mięśnie i ścięgna, chłodził rozgrzane ciała i dawał im nadzieję na szybszą regenerację. Strumień przepływa dosłownie pod metą w Ujsołach, przez co mogli się do niego wtarabanić nawet ci, którzy nie byli w stanie chodzić – po prostu się do niego sturlali. A po kąpieli kolejna porcja rarytasów – piwo, woda, drożdżówki z lokalnej piekarni, ciepły posiłek (z opcją wege!) i najlepsze – błogi sen na trawie w oczekiwaniu na resztę i zwycięzców trasy 80 km – Piotrka Bętkowskiego i Ewę Majer (która nie tylko zwyciężyła w klasyfikacji kobiecej, ale i zajęła 2. pozycję w generalce!).
Czas na podsumowanie:
Oficjalne: Chudy Wawrzyniec 2014 był pięknym doświadczeniem. Chciałbym wrócić za rok i zmierzyć się z długą trasą.
Nieoficjalne: „Chudy” oklepał mnie konkretnie. Chciałbym mu oddać, ale się boję, więc za rok wracam już tylko na drożdżówki!