Zazwyczaj przedmowę pisze kto inny – np. ktoś sławny, żeby blaskiem swego autorytetu oświetlić autora z najkorzystniejszej strony – ja jednak nie mam nikogo takiego, więc sam sobie napiszę przedmowę. Niniejsza relacja będzie nieco inna niż wszystkie, ponieważ ten bieg był dla mnie nieco innym wydarzeniem niż większość zorganizowanych biegów górskich, w jakich brałem udział. W tej relacji bardzo ważny będzie bowiem aspekt sportowy.
Nie piszę o nim zbyt często i zbyt wiele, ponieważ nie jest dla mnie najważniejszy, a nawet jeśli by był, o i tak nie za bardzo byłoby o czym pisać. Jestem cieniasem, nie złamałem jeszcze trójki w maratonie, na biegach plasuję się w środku stawki. Tym niemniej biegam coraz lepiej i siłą rzeczy stawiam sobie czasami wyzwania o charakterze „pseudosportowym”. Coraz lepiej znam siebie i zyskuję coraz lepszą umiejętność oceny swoich możliwości – na ile mnie stać w danym biegu, np. na jaki czas mogę liczyć przy udanym występie. Na Łemkowynie miałem spróbować na poważnie biegowych sił.
Ważne jest dla mnie również zastrzeżenie, że moich osobistych wrażeń nie należy przenosić na całą imprezę. Zupełnie inaczej widzę swój bieg, a zupełnie inaczej cały „bieg”, jakim jest Łemkowyna.
Trrroszkę popsułem puentę, ale nic to, zacznijmy od początku.
Punkt spustowy
We wtorek Ania poszła na basen. Co mnie korciło, żeby ją zapytać, czy to na pewno dobry pomysł, ale powstrzymałem się od zwrócenia uwagi. Miałem wrażenie, że i tak dość często się przemądrzam, wygłaszam Rady niczym Mistrz Zen i to właśnie w taki sposób – okraszając rzeczowniki (i towarzyszące im przymiotniki) wielkimi literami. Czy was też irytuje, jak ktoś wypowiada rzeczowniki wielkimi literami? Słyszycie to?
„Aniu, czy jesteś pewna, że basen na kilka dni przez Ważnymi Zawodami to na pewno Dobry Pomysł?”
No właśnie, dlatego zdusiłem wewnętrznego Paolo Coelho i siedziałem cicho. Po powrocie z treningu Ania uskarżała się na dziwny ból w łydce… Chyba zadziałało jedno z praw Murphy’ego, brzmiałoby pewnie jakoś tak: „Niewygłoszenie Mądrej Rady o obawie przed jej domniemywaną głupkowatością niechybnie wywołuje skutek, przed którym owa Rada miała przestrzec.” No tak. Nazajutrz noga bolała bardziej. Szybka konsultacja z niezawodnym Sławkiem Marszałkiem, który oprócz doktoratu i sterty dyplomów z osteopatii ma również chyba stopnie naukowe z voodoo, jasnowidzenia oraz uczył dr. House’a zaawansowanych technik diagnozowania i szybki wniosek: jak to ujął Sławek „trzeba poszukać tego bólu”. Kiedy już go poszukaliśmy i znaleźliśmy, wbiłem w niego kciuki i trzymałem do momentu, kiedy Ania przestała przeklinać i zaczęła na telefonie szukać z pomocą Google wzorów dokumentów rozwodowych.
Ania zaprzyjaźniła się z myślą o tym, że pewnie nie wystartuje i pogodzona z losem pojechała na Łemkowszczyznę. W przeddzień startu wieczorem noga przestała (prawie) boleć, a więc ja mogłem zacząć przejmować się swoim biegiem.
PK4
Pan Kierownik, Pe-Ka-Cztery, Trener Wycisk, Kuerti – człowiek tyluż talentów, co ksyw. Grzegorz przed rokiem pobiegł znakomicie i zajął siódme miejsce. Wiele miesięcy później wciąż pozostawałem pod wielkim wrażeniem tego wyczynu i siłą rzeczy do tego właśnie zamiaru zmierzyłem swe siły. Kiedy na kilka dni przed terminem zawodów Facebook został zalany niepowstrzymaną falą zdjęć dokumentujących stan szlaków w Beskidzie Niskim, a Łemkowyna została przechrzczona na Błotowynę, zrozumiałem, że w tym roku warun będzie nieco inny od zeszłorocznej złotej polskiej jesieni z dodatkiem błota do smaku. Zweryfikowałem więc zamierzenia i rozpisałem międzyczasy na 8 godzin, odpowiednio modyfikując czasy Grzegorza z ubiegłego roku. Wiedziałem, że może nie porywam się z motyką na słońce, ale wybieram sobie dość wysokiego konia, żeby z niego spaść.
Mimo, że w moim bieganiu nie chodzi o wyniki sportowe i takie tam, staram się wyznaczać sobie cele: A, B i C. Cel „C” to zawsze ukończenie zawodów. Meta jest dla wielką wartością i zachowuję się jak Czarny Rycerz z filmu „Monty Python i Święty Graal”. Cel „B” to cel „na zaliczenie” – ostatnio jest to czas na mecie, który pozwoli zająć miejsce w 1/10 stawki – czyli jeśli startuje np. tysiąc zawodników to staram się pobiec tak, żeby zająć setne miejsce. Cel „A” to wynik, który jest w zasięgu możliwości, ale tylko jeśli dam z siebie wszystko i wszystko się dobrze ułoży. 8 godzin na Łemkowynie należało do kategorii A.
Start
Ustawiam się blisko czoła stawki. Przed rokiem Grzegorz był siódmy i choć liczba biegaczy i ich poziom szybko wzrastają z każdą kolejną edycją Łemkowyny, to jednak nie mogę się czaić gdzieś w środku stawki, muszę ruszyć przed głównym peletonem. Zaczynam od wymiany kilku zdań z Belą i Marcinem. Po 200 m biegu musimy przebyć strumyk, a więc mam z głowy resztki krępacji przed moczeniem butów – po dwóch krokach w wodzie po kostki są całkowicie przemoczone, i dobrze! Taki mamy klimat.
Na pierwszym podejściu sytuacja z przodu się stabilizuje – zdecydowana czołówka kilkorga biegaczy, pomiędzy którymi jest oczywiście Bela, stopniowo się oddala, a ja zajmuję miejsce w drugiej dziesiątce. Na trawersie i zbiegu dochodzi jeszcze do małych przetasowań, a ja zaliczam piękną glebę. Przed minięciem drogi asfaltowej szlak robi się bardzo śliski i po kilku mniej lub bardziej kontrolowanych zjazdach ląduję na tyłku. Całe zdarzenie jest jednak z gatunku zabawnych, więc lecę dalej, nie zwracając uwagi na brudne giry i portki.
Za przejściem przez jezdnię rozpoczyna się najtrudniejsze podejście – pod Cergową. Kilka razy Marcin pomaga mi nie zsunąć się po mokrej glince, wchodząc w dość intymny kontakt z moim upapranym siedzeniem – wszystko jednak w granicach prawa, regulaminu i dobrych koleżeńskich obyczajów! Dalej na podejściu sytuacja w stawce się nie zmienia, podobnie na zbiegu w lesie. Pod górę solidnie pracuję, na zbiegu rozluźniam się i biegnę szybko, ale swobodnie. Asfaltowy odcinek do punktu w Iwoniczu cisnę trochę mocniej, zdając sobie sprawę, że łatwiejsze odcinki to te fragmenty, gdzie mam delikatną przewagę nad bezpośrednimi rywalami. I tak wyprzedzam ze cztery osoby przed punktem w Iwoniczu, gdzie tankuję herbatę i colę.
Rzut oka na rozpiskę międzyczasów – pod Cergową byłem dwie minuty z tyłu, teraz jestem zedwie z przodu, dobrze idzie! Biegnę ulicami Iwonicza całkiem żwawo, po drodze spotykam Olę, Krasusa, a także Piotrka, który robi mi zdjęcie. Biegacze przygotowujący się do startu w Łemko Maratonie oklaskują mnie i zachęcają do wysiłku – to bardzo miłe, szczególnie zważywszy na fakt, że dzisiaj jestem jednym z „tych z przodu”. Między Iwoniczem a Rymanowem wyprzedzam jeszcze dwóch biegaczy i wspominam, jak w ubiegłym roku dostałem potężnego kopa motywacyjnego od Piotrka Kłosowicza, który kibicował w kilku miejscach na trasie.
W Rymanowie łapię kontakt wzrokowy z trójką biegaczy. Każde wyprzedzenie czy pojawienie się kolejnego rywala na horyzoncie to zastrzyk energii, bo oznacza to, że to ja przesuwam się wyżej w klasyfikacji. Robię jednak mały pitstop w krzaczkach i przez tę minutę grupka pięciu biegaczy znika mi z pola widzenia. Zaczynam kolejne podejście i przypominam sobie, że rok wcześniej w tym miejscu spotkałem Krzyśka Szalę, po raz pierwszy osobiście. Chciałbym dogonić tych, którzy mi niedawno uciekli, cisnę więc dość mocno. Nagle na szlaku pojawia się mostek z drewnianych bali. Wbiegam na niego i… To nie był upadek z gatunku BĘC albo ŁUPS, ale zdecydowanie porządne i soczyste JEBS! Pierwszy krok na mokrej belce i z całym impetem upadam na biodro, a ciało przeszywa ostry ból. Podnoszę się, rozmasowuję, idę, ale boli jak cholera. Na szczęście „nic się nie stało”, ale przez kilka kolejnych minut dochodzę do siebie, a więc o dojściu grupki, która mi odskoczyła, nie może być mowy.
Na szczycie podejścia czeka piękna łąka z ładnym widoczkiem i przypominam sobie, że za nią następuje fajny odcinek biegowy, płasko a potem w dół. W ubiegłym roku można było się tu nieźle rozpędzić, w tym nie jest jednak tak łatwo. Płaski fragment tonie w kałużach wody, a zbieg jest poorany bruzdami błota. W takich warunkach niestety zawsze tracę do rywali. Wreszcie dobiegam do asfaltu – czeka mnie prawie 7 km biegu do punktu w Puławach. Biegnę cały czas, po drodze Piotrek Oleszak rzuca mi „siema!” z okna samochodu – jedzie w poszukiwaniu kolejnego miejsca do dobrych zdjęć, zrobi je genialne. Kawałek dalej mija mnie auto pełne Pąpkinsów, którzy proponują podwózkę. Grzecznie dziękuję i lecę dalej, choć brzuch mnie boli i jakoś mi niewyraźnie – to błoto dało mi w kość.
Na szczęście przed Puławami doganiam trzech gości z mojej trasy, niestety spędzam pięć minut w toalecie i kolejne pięć na jedzeniu i piciu. Czuję, że muszę uspokoić żołądek, a więc przełykam gorzką pigułkę utraconych minut i miejsc. Na punkcie dogania mnie znowu Marcin, który mówi, żebym leciał, a on do mnie zaraz dołączy. Wychodzę z punktu, zjadłszy trochę zupy dyniowej z pieczonymi ziemniakami, z mocnym postanowieniem, żeby nie dać się dogonić przynajmniej przez godzinkę.
Na podejściu zaczynają mnie wyprzedzać biegacze z krótszej trasy – trochę im zazdroszczę większych zapasów sił, trochę się przejmuję, czy kolejny rywal nie będzie miał zielonego numeru z mojej, 70-kilometrowej trasy. Las zdaje się nie mieć końca, teren się wypłaszcza, ale ja jakoś nie mogę wrzucić wyższego biegu. Truchtam powoli i mam coraz bardziej dosyć tego wszystkiego, a że na „to wszystko” składa się w 90% błoto, to można powiedzieć wprost, że mam dosyć błota.
Przypominam sobie, jak w zeszłym roku minął mnie tu Pigmej, Paweł Krawczyk, który biegł po zwycięstwo na trasie 30 km. Śmignął obok mnie jak jeleń, a jednak zdążył klepnąć mnie po ramieniu i rzucić: „dawaj, chłopie!”. To mój ulubiony moment z zeszłorocznej Łemkowyny – drobny gest, który dla niego był naturalny, a dla mnie znaczył tak wiele… Teraz jednak nie ma nikogo, kto by mnie klepnął po plecach i dodał otuchy. Docieram do punktu, w którym przestaję się cieszyć tym, co w danej chwili robię.
To brzmi przykro i brutalnie – staram się zawsze być optymistą, a w swoich wpisach dzielić się dobrymi emocjami. A jednak muszę i chcę być z Wami szczery – przestało mi zależeć. Coś w głowie pękło, jakaś synapsa zgasła i wszystko poszło, za przeproszeniem, w pizdu.
Tempo spadło, nie chciało mi się jeść, kilometry mijały zbyt wolno. Nawet pisząc te słowa zmieniłem czas na przeszły. Wcześniej byłem „w fazie, w gazie”, doznawałem wszystkiego mocno i intensywnie. Teraz wszystko poszarzało. Na zbiegu do ostatniego punktu w Przybyszowie dogonił mnie Marcin i ostatecznie wyprzedził, podobnie jak kilka innych osób. Wywaliłem się po raz trzeci i z tego upadku już się nie podniosłem.
Na punkcie i zaraz za nim podjąłem ostatnią próbę przezwyciężenia doła. To nie był kryzys – kryzys jest znajomy, pokonałem ich już kilka – to był ogólny dół, zapaść emocjonalna. Zatankowałem ciepłą herbatę, zjadłem herbatniki, przeliczyłem dystans pozostały do mety i zweryfikowałem plany. Złamanie ośmiu godzin przestało być realne, ale w osiem i pół powinienem się doturlać. Nie pamiętałem dokładnie ostatniego odcinka z zeszłego roku, ale chyba nie było na nim nic strasznego?
Nie było. Oprócz błota. Na tym etapie szczerze go nienawidziłem, ale równocześnie nie miałem już ochoty z nim walczyć. Byłem powolny i pławiłem się w tym moim psychologicznym błocie. W pewnym momencie przegapiłem skręt trasy i tylko dzięki czujności chłopaka przede mną straciłem tylko minutę lub dwie, a nie więcej. W każdym razie to przepełniło czarę goryczy i odpuściłem walkę. Chciałem już tylko dotrzeć do mety. Myślałem bardziej o tym, jak idzie Ani czy Domi albo który skończył Bela.
Od czasu do czasu pojawiał się żal z powodu zepsutego biegu. Nie zacząłem za mocno, nie popełniłem żadnego błędu, byłem w stanie TO zrobić – a jednak się nie udało. Między Puławami a metą straciłem jakieś 20 pozycji i 40 minut.
Meta
Na mecie są we mnie uczucia dwojakiego rodzaju. Z jednej strony impreza jest ogólnie udana – ukończyłem bieg, Ania jednak wystartowała i zrobiła świetny czas, atmosfera wspaniała jak co roku, mnóstwo znajomych i wiele ich udanych występów… Z drugiej zepsuty bieg i zawiedzione ambicje. Zwyczajne rozczarowanie i ludzki smutek.
Oczywiście nie jestem załamany, nie będę tego przeżywał miesiącami i już myślę o kolejnych biegach. Tym niemniej jednak chciałem się z Wami podzielić również tymi mniej pięknymi emocjami, bo są równie prawdziwe i moje, jak chociażby radość z mety w Chamonix…
Post scriptum
Przeglądam galerie zdjęć z Łemkowyny i dochodzę do wniosku, że nie było jeszcze tak pięknie sfotografowanej imprezy biegowej w naszym kraju. Karolina Krawczyk, Piotr Dymus i Piotrek Oleszak zrobili cudowne zdjęcia – nie tylko krajobrazów, ale przede wszystkim ludzi. Wielkie brawa raz jeszcze dla wszystkich uczestników Łemkowyny. To wyjątkowa impreza.