Tak w skrócie z Kubą, którego znałem od kilku godzin, zdecydowaliśmy się w na udział w losowaniu na Rzeźnika i na sam bieg.
Etap 1. - planowanie wyjazdu/wyjazd
"Kochanieee? Co powiesz na wyjazd w Bieszczady w czerwcu z dziećmi pod namiot?" - "OK"
Po uzyskaniu oficjalnego potwierdzenia od Mojej Ważniejszej i Lepszej Połówki rozpocząłem planowanie rodzinnego wypadu w Bieszczady, w których ani razu ja, ani moja Żona jeszce nie byliśmy. A że chcieliśmy naszym synom (2 lata, 3 lata i 6 lat) pokazać wakacje pod namiotem, to w sumie pomysł wyjazdu narodził się dosyć naturalnie. Krótkie szukanie w Google i wybór pola namiotowego padł na "Bieszczady Tramp" - co się okazało strzałem w 10-tkę ze względu na bliskość strumenia, w którym nasi chłopcy budowali tamy oraz ilość błota (patrz zdjęcie poniżej) przed namiotem, które mnie częściowo przygotowało na to co bylo na trasie, hahaha.
Od początku planowaliśmy trasę na dwa etapy, z Poznania do Krakowa i z Krakowa do Cisnej. Tak żeby było łatwiej, można było pozwiedzać (patrz wizyta u Smoka Wawelskiego) i poznać lokalne smaki stolicy Małopolski (znam trzy takie smaki: kiełbaski z niebieskiej nyski, zapiekanki u Endziora i krakowski Kurpir - wszystkie zaliczone. Są jeszcze inne?
Droga przebiegła bez wiekszych przeszkód, fajnie się jechało, "trumna" na dachu nie hałasowała zbytnio, wariatów na drodze nie widziałem.
Po przyjeździe do Cisnej w poniedziałek wieczorem (tj. 17 czerwca) rozbiliśmy namiot, rozłożyliśmy śpiwór, zapoznaliśmy się z bazą namiotową (bardzo mili gospodarze, polecam Trampa raz jeszcze!). W samej Cisnej uderzył nas spokój panujący w tej miejscowości. Dookoła las, morze drzew, zieleń, cisza - powolutku zaczęło się tlić w nas bieszczadzkie życie i fascynacja tymi górami. Wszystko diametralnie się zmieniło wraz z nastaniem środy, w ten dzień przyjechało do Cisnej najwięcej biegaczy. Wszędzie byli ludzie, zaczęły się kolejki do toalet i pryszniców (dzięki temu mozna było nawiązać nowe znajomości).
We wtorek zrobiłem krótką (ok. 5 km) przebieżkę, częściowo trasą Dychy na Jeleni Skok, tj. do wieży widokowej i z powrotem, takie zapoznanie się z warunkami. Dobrze, że tak zrobiłem, bo w momencie gdy zbiegałem w dół do Cisnej z wieży widokowej, banan na mojej twarzy coraz bardziej się powiększał.
Widok z wieży punktu na Jelenim Skoku:
W środę odebrałem pakiety startowe na biegi dla dzieci. Poszło sprawnie. Nagle zaczęło boleć kolano, wrr!
W czwartek pojechałem do Ustrzyk Górnych po Kubę, mojego partnera biegowego (od 2018 roku przebiegliśmy razem może max 50 km - tak więc nie trzeba dużo razem ze sobą biegać, żeby przebiec razem Rzeźnika). Poszliśmy po odbiór pakietów i na dzień dobry, wielka kolejka do biura zawodów, około 10-minutowe opóźnienie w otwarciu biura, zamęt, ścisk pod namiotem (pozdrawiam Pana, który wbił mi kijek biegowy w brzuch i przejechał mi nim po ramieniu). Ciężko po czymś takim mieć dobre wrażenia o organizacji...
Do tego kolano dalej dawało o sobie znać.
Przepaki przygotowane, buty spakowałem na Smerek, kije na Cisną, po coli i paru żelkach do worka, Kuba spakował buty i koszulki.
Odprawa zaliczona (nie było tam zbyt wielu konkretnych informacji, do tego jak większość rzeczy towarzyszących samym biegom, uległa opóźnieniu)
Zjedliśmy makaron, Kuba poszedł spać, ja wraz z Żoną położyliśmy spać dzieci i sam też poszedłem spać...
Etap 2. Rzeźnik
00:40 - budzi mnie mój budzik piosenką: "Budzikom śmierć", ubrałem się, toaleta, wziąłem bułki z dżemolem i masełkiem, dwa banany i wraz z Kubą poszliśmy do miejsca, gdzie stały autokary, mające zawieźć nas do Komańczy. Wybraliśmy najlepszy naszym zdaniem autokar, usiedliśmy i z miejsca poszedłem w kimono, to był chyba najlepszy ruch. Jakbym miał całą drogę patrzeć na to, ile czasu nam zajmuje dojazd do Komańczy, to morale mógłoby opaść...
02:45 - miejsce startu, strefa "żółta", czuć atmosferę biegu,
03:00 - start!!!
Pierwsze 8 km to asfalt, biegło i szło się przyjemnie, trzeba było uważać, żeby się nie dać ponieść atmosferze, widok węża złożonego z czołówek biegaczy niesamowity! Urok startu w nocy/nad ranem :)
Na pierwszych dwóch odcinkach (łącznie 32 km) urzekły mnie krzyże na grobach Żołnierzy NN z czasów I WŚ, II WŚ i walk AK z UPA i UB, niesamowity klimat, idzie/biegnie się przez las i na zalesionej grani nagle pojawia się krzyż.
Do Cisnej nie było w sumie żadnych trudności, podejścia na trasie były może i długie, ale przyjemne, na Żebraku przelecieliśmy przez punkt pomiarowy. Zaczęliśmy się nawet zastanawiać czy jest sens brania kijków, skoro trasa jest taka fajna (oj, my żółtodzioby). W Cisnej zaraz przy przepaku przywitała mnie Żona z dziećmi (za szybko biegliśmy, bo chłopaki byli jeszcze w piżamach, hahaha), na przepadku zapadła decyzja o wzięciu kijków (uff...), parę łyków coli, tona pomarańczy, uzupełnione flaski oraz bukłak, Kuba jeszcze zaliczył zupkę i w sumie zeszło nam za długo na przepaku. Ale mieliśmy zapas chyba 1:45 do limitu, więc można było chwilę odsapnąć (a potem żałować i walczyć z limitem:/). Poza tym na przepaku był spory tłum i trzeba się było mocno przeciskać między resztą biegaczy, żeby cokolwiek zrobić.
Wyszliśmy z Cisnej
I tutaj się chyba zaczął właściwy Rzeźnik!
Podejście za Cisną było błotniste, ale można tam było jeszcze iść bez błota sięgającego kostek. Ja za przepakiem od razu rozłożyłem kijki (złożyłem je dopiero po biegu), Kuba najpierw marudził, że jasne, można kijki, to wszyscy od razu je biorą nie wiadomo po co, zmienił zdanie po 10 minutach.
Podejścia sprzyjają rozmowom i poznawaniu ludzi nowych i tych co się zna od jakiegoś czasu (pozdrowienia dla Honoraty z KB Szamotuły).
Droga do punktu w Smereku (50. km) przez Małe Jasło, Jasło i Okrąglik przebiegła bez większych problemów. W tak zwanym międzyczasie toczyły się rozmowy o piwie bezalkoholowym i szkodliwości alkoholu na regenerację. Natomiast Fereczata była niezłym podejściem, zwłaszcza po wzięciu kupki kamieni w lesie za szczyt (za kamieniami zaczynał się mały zbieg i wyjście na otwartą przestrzeń z widokiem na ścianę trawy i biegaczy z mozołem sunących do góry na szczyt), a zbieg okazał się zejściem.
Pogoda była dobra, słonko świeciło, ale nie grzało jakoś strasznie.
Na jakieś 3 km przed przepakiem na trasie spotkaliśmy naszych znajomych Kasię (VI miejsce Open Kobiet na Rzeźnik Sky) i Szymona, zawsze takie spotkanie podnosi na duchu, świetne uczucie, od razu raźniej się dalej napiera).
Punkt w Smereku świetnie zaopatrzony i obslugiwany przez Pracowników Lasów Państwowych, były buły z szynką i serem, kiełbasa z jelenia, nalewka, ziemniaki, zupa pomidorowa. Z tego wszystkiego wybrałem tylko zupę i colę ze swojego worka, to patenty sprawdzone, nie chciałem ryzykować problamami z żołądkiem, zostało jeszcze 30 km do mety, a profil trasy zapowiadał niezłą walkę.
Po wyjściu z punktu i wcześniejszej kontroli wyposażenia obowiązkowego (folia NRC i telefon) zaczęło grzmieć, grzmiało może z 30-40 minut zanim zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Byłoby to nawet spoko, gdyby nie to, że od miesiąca w Bieszczadach nie było dnia bez deszczu, który przemienił podejście na Paportną Drogą Mirka w jeden wielki kanał, w którym zalegało błoto, duuużo błota (ale jeszcze nie najwięcej).
Podchodziliśmy albo samym brzegiem ścieżki, albo wręcz lasem, nie dało się inaczej tego zrobić. Świadomość tego, że już dobra połowa trasy za nami, dodawała nam jednak skrzydeł.
Z Paportnej udaliśmy się w stronę słowackiej granicy, którą mieliśmy biec kolejne kilkanaście km, do punktu w Roztokach (między przepakiem w Smereku a punktem w Roztokach było około 19 km). Tam też zaczął padać deszcz i nie odpuszczał do punktu w Roztokach. Każde kolejne podejście rozpływało się w błocie, ziemia na ścieżkach rozmiękała i utrudniała bieganie, za to ułatwiała ślizganie i wykonywanie różnych skomplikowanych wywijasów, byleby tylko nie leżeć na glebie.
Zbieg do punktu w Roztokach po asfalcie był nawet całkiem przyjemny, asfalt w końcu nie spływał spod nóg i można było trochę podbiec.
W Roztokach spróbowałem nowego izotnika o arbuzowym smaku (mistrzostwo, chociaż trochę słodki), uzupełniłem braki w płynach, pomarańczach i podjęliśmy decyzję, że zaczynamy walczyć z czasem (zaczęło się wkradać zwątpienie, że się wyrobimy w limicie), zostały nam tylko 3 godziny do limitu, a aż 12 km do mety (tak wiem, śmiech na sali, 3 godziny na 12 km, buahahahaha, taa, jasne).
Droga przez Rosochę i Hyrlatą była masakrą błotną, mimo że metrów w górę było o połowę mniej niż na poprzednich odcinkach (ten miał tylko 7 km), to błoto wręcz ściekało z podejść pod nogi, nogi zapadały się na 5 cm i za każdym razem trzeba było sprawdzać czy aby but dalej trzyma sę nogi, czy wybrał może bagienko. Najgorsze były zbiegi, to trzeba było zbiegać, żeby zmieścić się w limicie. Spod błota wystawały kamienie, korzenie, gałęzie, trawa. O ile kamienie były ok, bo można było na nich trochę wytracić prędkość (co przy moich 90 kg ma spore znaczenie) to trawa równała się glebie (4 razy!). Na szczęście, w jednym kawałku, bez znaczących krwawień, udało się dotrzeć do punktu w Lisznej. Nie bez znaczenia jest to, że Kuba niejako wymuszał na mnie żwawsze niż zazwycaj przebieranie nogami na zbiegach, za to na podejściach ja byłem motywatorem.
W Lisznej nie zatrzymywaliśmy się jednak, ponieważ według oznaczeń mieliśmy tylko 4,5 km do mety, a zaledwie 1,5 h czasu. Nauczeni doświadczeniem oraz znając obecne warunki i profil, wiedzieliśmy, że czekać nas będzie ostra walka. Tak więc minęliśmy punkt, przekroczyliśmy strumień
i rozpoczęliśmy podejście za Liszną, które było Błotną Masakrą, błoto już nie ściekało, tylko lało się strumieniami z góry, podejście strome, w błocie, co chwila tylko nadzieja, że już będzie koniec, co chwila rozczarowanie, że jednak niestety to jeszcze nie koniec. Trzeba było wzrok skierować w dół, w błoto i monotonnie, ciągle pod górę napierać, napierać i napierać. Uff... Koniec podejścia, szybki sms do Żony, że za chwilę meta, teraz tylko zbieg do Cisnej, zbieg to powtórka odcinka drogi na Jasło, tylko, że w drugą stronę. Bez kijków byłaby masakra, dzięki nim oraz sporym drzewom, udawało mi się chociaż trochę hamować na błocie, grzęznąć w błotku dotarliśmy do strumienia (czy ktoś dalej uważał na to, by nie zamoczyć butów?), na kładkę (zaklinował mi się jeszcze w niej kijek), strefa mety, gdzie czekała moja Żona z dziećmi, Kasia z Szymonem, miło zobaczyć znajome twarze ze świadomością, że dalej już nigdzie nie biegnę!
I...
META!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Odwaliliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty!
Czas 15:35:57.
Zmieściliśmy się w limicie, do tego dochodzi do nas informacja, że jesteśmy w pierwszej połowie zespołów, które w tym roku wystartowały, szok!
Zmęczenie ogromne, na mecie piwo 0%, lody, Kuba wciągnął zupkę, chwila odsapnięcia, zdjęcia, potem prysznic i spać (przed snem jeszcze burger i frytki, pycha!)
Etap 3. Rzeźniczątko
Jako że trójka maluchów jest na stanie, to żeby nie było, że tylko na biegi taty gdzieś jedziemy (przecież ich jest trzech, ja jeden, więc jedziemy na ich biegi), chłopaki byli zapisani na swoje biegi. Każdy z nich ukończył na własnych nogach swoje starty (co w przypadku dwójki najmłodszych nie jest wcale takie oczywiste).
Niestety, biegi dziecięce nosiły ślady chaosu panującego na Rzeźnikowym Festiwalu. Dwie decyzje były dla mnie niezrozumiałe:
- Starty dzieci w kolejności od najstarszych do najmłodszych, Organizatorzy, weźcie pod uwagę, że maluchy nie mają tyle cierpliwości co najstarsze dzieci, i jeżeli jest napisane, że o 9:30 rozpoczną się biegi dziecięce, jest podana kolejność, to miło byłoby się jej trzymać:(
- Starty starszych dzieci były odarte z uwagi kibiców, przez to, że finiszowała czołówka zawodników z Rzeźniczka, szkoda, bo część tych zmagań obfitowała w świetne zwroty akcji na trasie i była naprawdę warta Uwagi przez duże "U".
Nasz pobyt w Bieszczadach dobiegał końca, spakowaliśmy cały nasz bajzel do samochodu (Kasia i Szymon, jeszcze raz wielkie dzięki!)
Trzeba było wracać do domu, w międzyczasie dobiegła nas smutna wieść o wypadku Grzegorza Lasoty, który zginął w wypadku samochodowym po tym, jak wraz z Żoną ukończyli Bieg Rzeźnika...
Sprzęt:
Buty: Inov-8 Trailtalon 290, koszulka, spodenki z Decathlonu, skarpety i stuptuty (rzecz niezastąpiona), kompresy, rękawki, kijki DS8 (byłem zaskoczony, jak mało osób potrafi ich używać na zbiegach, plecak Grivel 20l., parę buffów, dwa flaski, czołówka Vizo Rc (nie była potrzebna).
Żywienie:
Od pierwszej godziny co godzinę pastylka DextroEnergy, co 1,5 h Saltstick, na punktach pomarańcze i arbuzy + pomidorówka w Smereku, zeszły cztery żele Squeezy, do picia izotonik, woda, coca-cola.
Przygotowania:
Lepiej pominąć ten etap, ciężko, bardzo ciężko było z systematycznymi treningami, długimi wybieganiami. Wytarczy powiedzieć, że w tym roku, miałem jedno, ponad 30 km wybieganie w maju. Dodatkowo, na koniec maja wybrałem się na Pieszy Szlak Orlich Gniazd rowerem (jednodniowa wycieczka z Poznania do Częstochowy pociągiem, stamtąd rowerem do Krakowa przez pieszy SOG i powrót pociągiem do Poznania), tam też rzeźbiłem wytrzymałość fizyczną i mentalną.
Podsumowanie:
Bieg Rzeźnika był świetną przygodą, mega wyzwaniem, cudowną zabawą. W piątek Kuba mówił, że nie będzie tego powtarzał, a w niedzielę już się mnie pytał czy zapisujemy się na przyszły rok!
Festiwal Rzeźnika, niestety według mnie potwierdzają się tutaj zarzuty o zbytnią komercjalizację, chaos organizacyjny. Oczekiwałem ciut więcej po takiej marce. Ale rozumiem, też, że większa ilość biegów, wymaga większych nakładów organizacyjnych i nie na wszystko wystarcza już czasu...
Wiem na pewno, że w Bieszczady wrócę, na Rzeźnika też!
P.S.
Zdjęcia wrzucam dzięki uprzejmości ich autora Piotra, który przybiegł na metę 30 minut szybciej. Gratulacje!