Wyobrażacie sobie sytuację, kiedy gdzieś na trasie mija Was chyżo hardy i wielki Mnich? Nie? Już możecie żałować! Doświadczyłem tego i było to przeżycie nie lada. Dopadł mnie gdzieś w ciemnym lesie i rzucił na ziemię jak szmacianą lalkę. Podniosłem się jednak, stanąłem na równe nogi i nie dałem za wygraną. Co więcej, wyszedłem z tego spotkania silniejszy i bardziej zdeterminowany, już teraz nie mogę się doczekać kolejnego spotkania, które już za rok. Będę wtedy jeszcze mocniejszy i... nie lękam się ciebie, Mnichu!
Tekst: Rafał Bielawa
Zdjęcia: Piotr Dymus
Spotkanie z wyzwaniem rozpocząłem od analizy trasy i rzutu okiem na to, co na temat Niepokornego Mnicha, Wielkiej Prehyby, Chyżej Durbaszki i Hardego Rollingu miały do zaoferowania zasoby internetu. Było tego niemało. Przepiękne zdjęcia śmiałków walczących z trasą, a w tle piękne, ośnieżone Tatry. Zapowiadał się wspaniały wypad biegowy.
Podróż do Szczawnicy minęła bardzo szybko, czym bliżej miejsca startu, tym ciekawsze widoki, a wyrastające tu i ówdzie góry nakręcały mnie jeszcze bardziej. Na twarzy, z każdym przebytym kilometrem, malował mi się taki banan, że tylko chirurgiczne cięcie mogło mnie go pozbawić. Nic więc dziwnego, że gdy tylko dostałem się do pokoju, rzuciłem graty w kąt, a sam pobiegłem na najbliższą górkę, aby rozbić nieco rozleniwione jazdą mięśnie. Na wzgórzu obrałem azymut na biuro organizatora i jazda po numer startowy. Pędziłem na dół i zdyszany zatrzymałem się przed stolikiem, gdzie miła dziewczyna przywitała mnie słowami „O, bliźniak!”.
Odebrałem swój czerwony bilet wstępu na trasę Mnicha. Wokół masa znajomych biegaczy, zjechali chyba wszyscy, którzy kochają bieganie po górach. Adam, Justyna, Kamil, Benek, Piotr i.... tak bez końca. Co ich tu przyciągnęło? Niektórych zapewne Mistrzostwa Polski w Długodystansowym Biegu Górskim, innych dłuższe lub krótsze trasy. Chyba nie będzie wielkiej przesady, jeśli napiszę, że dla wszystkich miał być to czas świetnej zabawy, sportowej rywalizacji, spotkań z przyjaciółmi, a wszystko ze wspaniałymi okolicznościami przyrody w tle.
Wieczorem na odprawie było krótko i treściwie, tak jak lubię. Spotkanie odbyło się w restauracji, gdzie na słuchaczo-biegaczy czekało przygotowane specjalne na ten czas menu. Naładowany informacjami i węglowodanami mogłem udać się na spoczynek. Było już sporo po 23, a zaplanowana godzina startu (3 rano) zbliżała się wielkimi krokami. Dźwięk budzika przeszył noc, a 10 minut później byłem już po toalecie, śniadaniu, kawie i... zaczynałem się pakować. Dzień zapowiadał się wspaniale. Miało być chłodno. I było. Ale ja tak lubię, więc decyzja mogła być tylko jedna – lecę na krótko. Trasę podzieliłem sobie na dwie części. Pierwsza pokonana z pasem na biodrach, później zmiana na kamizelkę biegową i kije, jako wsparcie.
Na wstępie kilka informacji o biegach, które najlepsi zakończą dużo wcześniej, niż ja dobiegnę do mety.
Wielka Prehyba (43,3 km)
Mimo że bardziej żyłem swoim biegiem, to i tak z zainteresowaniem śledziłem wyniki Mistrzostw Polski, które w tym roku widziałem jako rywalizację między Marcinem Świercem a Bartkiem Gorczycą. Liczyłem na zwycięstwo tego drugiego, które z pewnością jeszcze bardziej ożywiłoby nasze podwórko biegów górskich. Jak z pewnością wszystkim wiadomo, stary Mistrz pozostał Mistrzem, a młody Pretendent pokazał, że ściganie między nimi dopiero się zaczyna. Na najniższym stopniu podium zameldował się Miłosz Szczęśniewski. Wśród kobiet niespodzianki nie było. Wygrała Edyta Lewandowska, ale jej przewaga nad Dominiką Stelmach wcale nie była tak duża, jak wielu się spodziewało. Za nimi na metę wpadła Martyna Kantor.
Chyża Durbaszka (20,2 km)
O wyniku tej rywalizacji dowiedziałem się gdzieś na trasie Niepokornego. Wygrał niezauważony przez organizatorów i szybki jak wiatr Kacper Piech, o którego starcie Piotr Hercog (2. miejsce) powiedział: „Albo padnie tak zaczynając, albo jest mistrzem świata...”. Wytrzymał i chwała mu za to. Na trzecim miejscu dobiegł znany i jak zwykle uśmiechnięty Piotr Bętkowski. Wśród kobiet na pierwszym miejscu zjawiła się Iwona Flaga, a na kolejnych – Justyna Grzywaczewska i Emilia Romanowicz.
Hardy Rolling (6 km)
Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że ten najkrótszy i zarazem najszybszy bieg zdominowały kobiety i stanowiły ponad 50% wszystkich zawodników na mecie. Brawo! Kto wygrał wśród płci piękniejszej? Zwyciężyła Anna Celińska, przed Gabrielą Rolką i Anną Żółtak. Wśród panów najszybszy okazał się Kamil Jastrzębski, przed Mateuszem Celakiem i Krzysztofem Bodurką.
Niepokorny Mnich (96,5 km)
Ruszyłem spokojnie, bez pogawędek, w ciszy i skupieniu. Od początku gdzieś w tle majaczyła mi postać Roberta Dudzika. W drodze przypominały mi się sceny z wędrówki po Głównym Szlaku Beskidzkim, chociaż tym razem „wolno”, w porównaniu z tamtą, kilkudniową wyprawą, było jak prędkość pociągu TGV. Pierwszy podbieg skończył się na Przehybie, a później w dół. Bez szaleństwa, żeby nie zajechać się do Rytra. W drodze na Niemcową jakiś żartowniś przewiesił znaki. Niestety spora grupa nie poznała się na tym kiepskim dowcipie i pobiegła w złą stronę. Oczywiście i ja dałem się nabrać.
Chciałbym napisać, że cały czas było lekko i przyjemnie, ale nie było. Pierwsze problemy zaczęły się gdzieś w okolicach 30. kilometra. Było mi ciężko, zamiast zbiegać – przeszedłem do marszu, całe podbrzusze miałem ściśnięte jak w imadle. Nogi i brzuch osłabły, za to głowa pozostawała mocna. Uczepiłem się myśli o punkcie żywieniowym i pozostawionych na nim kijach. Krok za krokiem, w dół i w górę, i tak na okrągło, tylko z jedną myślą: „przepak”. Doczłapałem w końcu na magiczny 43. kilometr. Zupa, kilka żelków i jazda! Głowa wyczyszczona, problemy przesunięte gdzieś do wnętrza i... nagle zrobiło się wręcz lekko i przyjemnie.
Skoro udało mi się postawić do pionu, zaszczepiłem w głowie kolejną myśl – pogoń za czołówką. Pogoda idealna do biegania, rześkie powietrze smaga ciało, nie grzeje za mocno, po prostu cud miód. Trasa przyjemnie wiła się wśród pól, łąk i lasów, co kilkaset metrów oferując krótkie i soczyste podejścia. A później zbiegi i tak bez końca – istne szaleństwo. Na podejściach znów musiałem sobie radzić bez kijów. Słabe aluminium się poddało i kijaszki zostały zniszczone. To jednak nie mogło mnie zatrzymać, nie dzisiaj.
W końcu, po kilku kilometrach pogoni, ustawiłem się na końcu kolejki i na wyciągnięcie dłoni miałem wszystkich zawodników do 2. miejsca włącznie. Wdrapaliśmy się na Horbalową i zaczęliśmy zbieg do uzdrowiska Vyšné Ružbachy. Jak ja nie cierpię asfaltu! Kilka kilometrów równej tafli potrafi mnie doprowadzić na skraj szaleństwa. W końcu dobiłem do amfiteatru, który ominąłem bez zbędnej zwłoki. Tam też wyprzedziłem kolejnych dwóch biegaczy, w tym Zbyszka, który nie dał o sobie zapomnieć do samej mety.
Nagle niespodziewanie dopadł mnie drugi kryzys. Spore problemy z żołądkiem spowolniły mój zapał i odebrały siły, które do tej pory nieźle mnie niosły. Może byłoby mi łatwiej go znieść, gdybym zobaczył to, na co liczyłem – wyrastającą przed oczami panoramę ośnieżonych Tatr. Niestety, przeliczyłem się. Ale że Szczawnica wydawała się być już tuż za górką, trzeba było to skończyć. Ostatni punkt przygotowano na skarpie. Wprawdzie w tym roku nie trzeba było już rzuconych z góry lin, aby się do niego dostać, ale takie wyzwanie przed samym paśnikiem to lekka przesada. Kilka łyków koli, dolewka płynu i zacząłem ostatnią część trasy. Liczyłem na to, że za chwilę zacznę pikować w dół. Ale jak to bywa na Mnichu – chcesz zbiegać? To musisz jeszcze z dziesięć razy wejść i zejść, zanim „odbijesz kartę” na wierzchołku. W końcu jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi świadczyły o tym, że oto już koniec i za chwilę pojawi się ostatnia, prawie dziesięciokilometrowa prosta.
Bieg wzdłuż Dunajca cudowny, przepiękny, malowniczy, lekki... Ale pod warunkiem, że nie jest to 90. kilometr trasy! Nogi już zmęczone, ale nie ma co stawać, trzeba biec do końca. Pojawiło się trochę ludzi, od czasu do czasu ktoś dodał otuchy, krzyknął „brawo” i jakoś szło. W pewnym momencie obejrzałem się i... mignęła mi przed oczami czerwona kurtka Roberta. No cóż, trzeba walczyć do końca, puściłem się za nim. W głowie tylko jedna myśl: „Jeszcze tylko dwa kilometry, więc nie ma się co oszczędzać”. Poleciałem przed siebie jak wariat, dosłownie bez tchu w płucach. Nagle dostrzegłem tabliczkę z hasłem: „Jeszcze tylko cztery”. Cztery? To ma być „tylko”? Uciekło ze mnie życie. Ale mimo to nie poddałem się, a gdy w oddali zamajaczyła mi postać Zbycha, otrzymałem kolejnego energetycznego kopa. Wyprzedziłem go i ruszyłem na ostatnią prostą. Wpadłem na metę z szóstym czasem. Wygrał Tomek Komisarz przed Arturem Baranem i Remigiuszem Rzepką, a podium opanowały Iwona Ćwik, Marzka Janerka-Moroń i Joanna Pyrek.
Szczawnica żyła biegiem do późnych godzin wieczornych, a głos spikera niósł się nad miastem i witał kolejnych zawodników na mecie. Ostatnim punktem festiwalu była ceremonia zakończenia z żywiołową publicznością. Było śmiesznie, bez zbędnego blichtru, bez nadęcia, zwyczajnie, po ludzku. Po biegowemu.
Nazajutrz zaczęło padać i można było odnieść wrażenie, że cała okolica rzęsistymi łzami żegnała biegaczy. Cieszę się, że zmierzyłem się z Niepokornym Mnichem. Na pewno w przyszłości z ogromną przyjemnością będę tam zaglądał. I Was do tego namawiam!
PS: Biegacze ‒ szanujmy siebie! Jesteśmy jak wielka rodzina i każdy z nas jest zobligowany do przestrzegania regulaminu. Dlaczego w tak małym światku biegaczy górskich, można w lesie spotkać dobrego duszka, który wybranym poda napój, batona, czy wymieni plecak, mimo że w regulaminie wyraźnie wskazano, że pomoc dostępna jest tylko i wyłącznie na punktach odżywczych? Czy warto łamać zasady dla wygranej, czy lepszego miejsca? Chyba nie. Pamiętam, jak biegłem z Kamilem GSB i zastanawialiśmy się, czy wizyta u lekarza to pomoc na trasie. Wtedy nogi miałem całe zalane ropą, a przecież to nie były zawody. Ale zasady to zasady. Szanujmy siebie i innych, bo tylko wtedy nasza rywalizacja będzie uczciwa i prowadzona w sportowym duchu.
RAFAŁ BIELAWA
42 lata. Kobieta: Gosia, dzieci: Ola, Marysia, Adam, pasje: bieganie i fotografia, praca: reklama i marketing. Jeden z Ultrabliźniaków, czyli jeden z dwóch takich, co przebiegli GSB w 150 godzin. Chce się rozwijać, poznawać fajne trasy, bić swoje rekordy i cieszyć się tym, co robi. Chce żyć jak teraz: spokojnie, stabilnie, mając obok siebie fantastyczną rodzinę i bliskich.
Relacja pochodzi z magazynu ULTRA#5 - SKLEP