Cieszyłam się na te zawody, bo to mój pierwszy zagraniczny start! Entuzjazm osłabł, kiedy rozpętał się ten cały koronawirus. Nie jestem pesymistką, ale troszkę się wystraszyłam całą tą sytuacją nagłośnioną w mediach. Później uznaliśmy wspólnie z Jackiem, że póki co nie widzimy żadnych przeciwwskazań, żeby nie lecieć na Kanary, ale start w zawodach może być już ryzykowny, bo przecież będzie tam tyyyle ludzi. Zgodnie z decyzją, że nie startujemy, nie braliśmy żadnego wyposażenia obowiązkowego na bieg. Spakowaliśmy się jak zwykle na wyjazd – kompaktowo.
Tekst: Karolina Obstój, Zdjęcia: Jordie Saragossa, Carlos Diaz Recio, Muay Running Team
Decyzja o starcie
Na pierwszą połowę marca miałam zorganizowany obóz biegowy na Gran Canaria wraz z członkami klubu Muay Running Team. Okazało się, że wyjeżdżamy w poniedziałek, a dwa dni wcześniej odbędzie się słynna Transgrancanaria! Być tam i nie wystartować?! Dystans 128km miał biec Rafał Kot, który z uwagi na start jechał na Gran Canaria wcześniej. Przejrzałam biegi i okazało się, że najodpowiedniejszym dystansem dla mnie będzie tzw. STARTER o długości 30 km. Udało się tak wszystko zorganizować, żebyśmy z Jackiem też pojechali wcześniej i wystartowali w zawodach (tu podziękowania dla opiekuna Muay Running Team - Marcina). Oczywiście namówiłam Jacka, żeby też pobiegł ;). Fajnym rozwiązaniem było to, że odpowiednio duża ilość punktów ITRA dawała zniżki na wpisowe – ja dostałam je za darmo.
Biegnę. Nie biegnę. No dobra, biegnę!
Na lotnisku pełno biegaczy. Już wyczuwało się atmosferę zawodów… Dostawałam również sporo życzeń powodzenia na zawodach… Od znajomych lub mniej znanych mi osób. Okazało się nawet, że jestem wymieniana wśród pretendentek do podium (sic!)! Pod względem punktacji ITRA zajmowałam 3 miejsce wśród kobiet zapisanych na mój dystans. Zaczęłam rozmyślać! Co tu robić?! Biec, czy nie. Bijąc się z myślami, już na miejscu zdecydowaliśmy z Jackiem, że wystartujemy. Zadziałała presja społeczna? Chyba nie do końca, bo raczej nie jestem podatna na wpływy z zewnątrz. Chyba po prostu żal mi się zrobiło odpuszczać te zawody. Jestem tu, a nie polecę?
Pojechaliśmy wspólnie z Rafałem Kotem odebrać pakiety do Maspalomas (spaliśmy w Las Palmas na północy wyspy, a biuro zawodów i meta biegu była w Maspalomas). Expo, jak Expo. Nic szczególnego. Jeśli byliście kiedyś na Festiwalu w Krynicy, to krynickie Expo jest z 5x większe od tego na TGC.
Co w pakiecie? Nic szczególnego. Oprócz numeru startowego – a nawet dwóch, bo dostaje się klasyczny nr do zapięcia na przodzie ciała plus małą zawieszkę do przyczepienia za plecak/pas – kilka ulotek, informator biegu, mały ręcznik (taki typu decathlonowego) i ogrzewacz do dłoni.
Kompletowanie wyposażenia obowiązkowego.
Pakiety są, ale trzeba jeszcze skompletować wyposażenie obowiązkowe… I to podwójnie, bo dla Jacka i dla mnie.
Wyposażenie obowiązkowe na bieg na 30km:
-
pojemniki na wodę mieszczące 1,5l wody(mega dużo! Tyle samo co na inne dystanse, np. 128km…) – Rafał pożyczył mi dwa softflaski o pojemności 0,5l każdy + wzięłam jeszcze zgniecioną butelkę plastikową po wodzie,
-
składany kubek plastikowy – pożyczyłam od Kamila Leśniaka,
-
kurtka przeciwdeszczowa– miałam swoją,
-
folia termiczna– ja pożyczyłam od Rafała, a Jacek od Kamila. Chcielibyśmy kupić gdzieś w Las Palmas. Odwiedziliśmy kilka aptek, ale za każdym razem, gdy pokazywałam co chcę kupić, farmaceuci robili wielkie oczy i odsyłali nas z kwitkiem. Trafiliśmy nawet do sklepu dla biegaczy, ale tam też nie było. Na szczęście udało się pożyczyć od chłopaków, którym jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc
- telefon komórkowy,
- trochę Euro,
- dowód osobisty,
-
coś do jedzenia– Rafał pożyczył nam po żelu Huma.
Co ciekawe, cały ten sprzęt zmieściłam w pasie na biodra od Compressport. Pas był stabilny, nic się nie przesuwało. Polecam! Mały, ale wariat!
Gdzie nocować? Jak wspomniałam wcześniej, spaliśmy w Las Palmas (północ wyspy), a biuro zawodów znajdowało się w Maspalomas (południe). Było to dość problematyczne rozwiązanie, bo w piątek trzeba było pojechać po odbiór pakietów (około 50km), potem wrócić. Meta też była w Maspalomas, więc po biegu wracaliśmy autobusem z powrotem na północ. I w niedzielę kolejna wycieczka w tę i z powrotem na dekorację. Dlatego, jakbyście wybierali się na TGC, to polecam nocować w okolicach Maspalomas.
Dojazd na start Kolejny tematem, z którym był mały problem okazał się dojazd na start… 30 km startowało gdzieś w górach, ok. 30 km od Maspalomas. Nie wykupiliśmy dojazdu na start zapewnianego przez organizatora (autokary zabierały biegaczy z Las Palmas albo z Maspalomas), bo nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, gdzie będziemy nocować. Myślałam, że dojedziemy tam autobusem miejskim. Okazało się jednak, że startujemy spod jakiegoś schroniska w górach w Presa de Chira, do którego absolutnie nic nie dojeżdża! To po prostu środek gór. Dojedziesz tam tylko autokarem zapewniamy przez organizatora, albo ewentualnie ktoś może Cię tam podrzucić samochodem (nie można tam parkować, więc opcja dojazdu swoim autem i zostawienia go tam, odpada).
Wobec tego, że innej opcji dojazdu nie było, pozostało nam tylko liczyć na to, że wpuszczą nas do autokaru dowożącego na start. Trochę miałam obawy, czy to przejdzie, ale się udało bez najmniejszego problemu! Pomyślałam sobie, dobra, teraz już wszystko zależy tylko ode mnie! Autobus ruszył z Las Palmas ok. 5 rano (start był o 9:30). Spaliśmy niecałe 5 godzin, bo przed 23:00 byliśmy jeszcze umówieni z Kamilem Leśniakiem (żeby pożyczyć od niego sprzęt na zawody, którego nam brakowało), a ok. 4:00 rano trzeba było wstać, żeby zdążyć na autobus.
Dojazd na start trwał dość długo. Jechaliśmy mega wąskimi i krętymi górskimi uliczkami. W pewnym momencie wszystkie autokary się zatrzymały. Staliśmy chyba z 15 min. Wchodzi nagle jakiś koleś do autobusu, głośno coś opowiada, rozumiem tylko „BUM! BUM!” Myślę, co tu się do cholery dzieje?! Ale Hiszpanie spokojni, nikt się nie denerwuje, więc uznaliśmy, że chyba nic się nie stało… Po jakichś kilku minutach odjechaliśmy. O co chodziło? Nie mam pojęcia.
Miejsce startu Po 4 rano w Las Palmas było dość ciepło, ok. 17 stopni, więc założyliśmy tylko cienkie długie spodnie i bluzkę (oddawaliśmy to do depozytu na starcie, który był następnie przewożony na metę). Niektórzy biegacze, czekający z nami na autobus, mieli ze sobą kurtki puchowe. Pukałam się w czoło. Po co im kurtki puchowe, skoro tutaj tak ciepło?! Wysiadamy w tych górach, na miejscu pizgawica jak cholera! Było chyba z 7 stopni! Jednak Ci od kurtek puchowych mieli rację…
Wysiedliśmy z autobusu i trzeba było przejść jakieś 500 m do miejsca startu. Zimno! Ale jest schronisko! Superancko, trochę się rozgrzejemy! Taaaa… Nikogo nie wpuszczają! Wywalają wszystkich ze środka! Nie mam pojęcia dlaczego…? W końcu, żeby się z nami nie użerać, zamknęli drzwi na klucz i po problemie…
Co ciekawe, na starcie częstowali nas gorącym kakao i ciastem! Nigdy bym nie pomyślała, że przed zawodami wypiłabym kakao! Ale było mi tak zimno, że wzięłam to kakałko, żeby się ogrzać :P. Jacek nie był takim ryzykantem jak ja i nie pił Trzymał tylko mój kubek i się nim ogrzewał. Wyprzedzając fakty – żadnych rewolucji na trasie nie miałam. Kakao nie dało o sobie znać
Start! Na TGC najbardziej docenianym dystansem jest 128 km. Inne biegi są dodatkiem, a szczególnie 30km, bo co to za ultra Jednak nawet nasza trzydziestka została doceniona przez organizatorów i zorganizowali nam naprawdę emocjonujący start! Highway to Hell dudni w głośnikach! Wyczytują po kilka razy czołówkę biegu, w tym „Karolina Obsto” i „Jack Sobas” Fajny klimat.
Ruszyliśmy! Pierwsze 4 km były mocno pod górę. Biegłam jako druga kobieta. Przede mną tylko Brytyjka (notabene Frontrunnerka Asicsa). Ścieżka była bardzo wąska, więc nie dało się nikogo wyprzedzić. Pierwsze 4 km poszły dość gładko.
Potem miał zacząć się zbieg. Patrząc na profil trasy, to te zawody miały być jednym wielkim, spokojnym zbiegiem. Trochę podśmiewaliśmy się z Jackiem, że co to jest 600 m przewyższenia na 30 km. Przecież to będzie płaski bieg, myśleliśmy. W sumie każdy by tak pomyślał patrząc na profil trasy, prawda?
Zbiegi… Po 4 km podbiegu zaczął się ostry zbieg w dół! Wąska ścieżka, z jednej strony skarpa w dół. Cholera, nienawidzę takich tras! Byłam hamulcowym dla grupy. Wszyscy siedzieli mi na ogonie, bo nie mieli jak mnie wyprzedzić! Aczkolwiek, kiedy zaczynały się wypłaszczenia, to ludzie za moimi plecami jakoś nie kwapili się do wyprzedzania… Na płaskich odcinkach to ja byłam mocniejsza. W miejscach bardziej bezpiecznych już co niektórzy zaczęli mnie wyprzedzać. Jeden Hiszpan nawet sobie na mnie zagwizdał, żebym mu zrobiła miejsce… Brytyjka poleciała ostro w dół. Widać było, że zbieganie jest jej mocą stroną. W przeciwieństwie do mnie…
Stromy zbieg ciągnął się nieubłaganie. Na jednym kilometrze było aż 200 m w dół. To jest naprawdę sporo! Nie dość, że zbiegi były strome, to jeszcze non stop zbiegało się po serpentynie. Ciągłe skręcanie. Kamienie luźno się osypywały, a ja z każdym krokiem w dół nabijałam sobie czwórki… Około 12 km pojawił się asfalt. Ależ się ucieszyłam Górski bieg, a ja cieszę się z asfaltu Jednak nogi były już tak nabite hamowaniem na zbiegach, że nie rozpędziłam się do jakichś zawrotnych prędkości. Leciałam po ok 4:40-50.
Potem zaczął się najfajniejszy dla mnie odcinek – szeroka, szutrowa droga z delikatnym podbiegiem. To jest moja bajka! Jest bezpiecznie, jest pod górę, więc wpadam w trans i leciałam. Wyprzedzałam tych facetów, którzy mnie machnęli na zbiegu. W oddali widziałam Brytyjkę. Nadal biegłam druga. Podbieg niestety nie trwał za długo, max około 3-4 km.
Wyschnięte koryto rzeki Potem znowu zaczęła się masakra! Druga część biegu, to w zdecydowanej mierze zbieg wyschniętym korytem rzeki… Pełno luźnych, okrągłych kamieni wielkości – od pięści po wielkie głazy o średnicy ok. 1 metra. Mimo, że miejscami było płasko, to po tych kamolcach nie dało się biec! Nogi wywijały się w każdą stronę. Gdzieś około 16 km, nagle jakiś Hiszpan mnie wyprzedził. Wypadłam ze swojego rytmu, poślizgnęłam się na głazie i gleba! Podniosłam się bardzo szybko i od razu ruszyłam. Kolana lekko obite, z jednego pociekła mała strużka krwi, ale nic nie boli. Uff… To najważniejsze! Boli tylko serdeczny palec u prawej dłoni. Tak, ten z pierścionkiem zaręczynowym ;). Widzę że lekko spuchł, zrobił się trochę zielono-granatowy i nie mogę go za bardzo zgiąć. Spoko, z obitym palcem u dłoni można biec. Pomyślałam sobie od razu o Gosi Łabuz, która na biegu na 64 km w Krynicy też zaliczyła glebę i też spuchł jej palec z pierścionkiem zaręczynowym, który później trzeba było rozcinać… Przeszło mi przez myśl, że mnie też to może czekać, a przygód z pierścionkiem też już kilka miałam.
Potem nic szczególnego się nie działo. Biegłam albo sama, albo w odległości kilku metrów od innych biegaczy. Kobiety żadnej nie widziałam, ani z przodu, ani z tyłu. Nie było jakoś wyjątkowo gorąco, coś ok. 22 stopni. Nawet pić mi się za bardzo nie chciało. Miałam ze sobą ok. 300 ml wody, jednak nic jeszcze nie piłam ani nie jadłam. 30 km biegałam do tej pory prawie co tydzień w przygotowaniach do maratonu, więc energetycznie ten bieg wcale za wiele mnie nie kosztował, bo na tych kamieniach nie dało się rozpędzić! A poza tym czwórki miałam zawalone od zbiegów… Pierwszy raz napiłam się na 21 km, a to dlatego, że się trochę wkurzyłam ;). Zegarek pokazywał, że przebiegłam 21 km, na trasie pojawiła się tabliczka „15 km to finish”. Co???!!! Jak to 15 km?! Przecież już tylko 9km! Racjonalizm podpowiadał, że to zapewne pomyłka, ale z drugiej strony, jakieś ziarenko niepewności zostało zasiane! Tak się wkurzyłam, że z tej złości napiłam się… wody Po 4 km samotnego biegu, dogoniłam jakichś dwóch kolesi i zapytałam, ile jeszcze do końca. Odpowiedzieli, ku mojej uciesze, że 5 km! Uff! Uśmiechnęłam się i poleciałam do przodu.
Końcówka biegu Ostatnie ok. 7-8 km to już szeroka, szutrowa ścieżka. Można było wyłączy głowę i biec – bez konieczności skupiania się na każdym kroku. Na ok. 26 km wbiegliśmy już do miasta i początkowo trasa prowadziła murowanym korytem rzeki. Oczywiście bez wody Dwa razy musieliśmy wbiec (a raczej wejść) po schodach na deptak i z powrotem zbiec do koryta. Potem biegło się już chodnikiem, następnie deptakiem wśród masy turystów. Obawiałam się czy dobrze biegnę, bo wśród tego tłumu ludzi, ciężko było dojrzeć oznaczenia trasy.
A propos trasy, to na żadnym innym biegu nie spotkałam się z takim perfekcyjnym i licznym oznaczeniem! Miejscami flagi były co 10 m! Nie dało się zgubić!
Nie mam zdjęć z biegu, bo nie były ogólnodostępne żadne galerie z naszego dystansu. Co prawda są zdjęcia na stronie analogicznej do fotomaraton.pl, ale koszt zakupu zdjęć to 25EUR, więc sobie podarowałam zakup.
META! Ostatnie 500m biegu prowadziło po plaży. Nie było to najprzyjemniejsze doznanie, ale na pewno bieg po pisaku osładzali kibice, którzy bardzo radośnie dopingowali. Tuż przed wbiegnięciem na plażę, jakiś koleś podbiegł do mnie i dał mi balona przywiązanego na sznurku…? O co chodzi?! Nie skumałam od razu, ale wzięłam tego balona… Okazało się, że pierwsze trójki dobiegające do mety dostawały balona, żeby komentator na mecie mógł zorientować się, że dobiegają zwycięzcy (bo meta była jedna dla wszystkich dystansów). Fajny pomysł. Meta na TGC jest zjawiskowa! Zresztą popatrzcie sami.
Mimo że byłam druga, zostałam przywitana jak zwycięzca! Fajne uczucie.
Na mecie czekał na mnie Jacek (zajął 13. miejsce, najwyższe wśród wszystkich Polaków – startujących na TGC!), który już zdążył odpocząć i najeść się po biegu ;).
A propos jedzenia na mecie, to było przepyszne i bardzo różnorodne. Orzeszki, suszone figi i daktyle, batony, świeże owoce: banany, pomarańcze i melony. Były też pyszne gotowane ziemniaki, szynka parmeńska(!), sery żółte. Wyżerka na całego!
Dekoracja zwycięzców Dekoracja odbywała się dopiero następnego dnia, czyli w niedzielę, w miejscu mety.
PS. Jeśli jesteście ciekawi, czy są jakieś nagrody, to tylko symboliczne i to dla wszystkich dystansów. Ja dostałam jedynie jakieś dwa opakowania suplementów od marki AML i spodenki kompresyjne marki HG.
Podsumowanie Jak się okazało, bieg który miał być przyjemnym, delikatnym zbiegiem, okazał się bardzo technicznym zbiegiem, masakrującym mięśnie czworogłowe! W życiu nie miałam takich zakwasów na czwórkach! Na pierwsze bieganie po zawodach poszliśmy w niedzielę wieczorem. Pierwsze metry były tragikomiczne… Tułów rwał się do przodu, a nogi zostawały w tyle. Bardziej przypominało to parodię chodziarstwa niż bieganie. Ze schodów schodziłam bokiem. Puściło dopiero po 4 dniach, po zrobieniu rytmów! Rytmy są dobre na wszystko!
Czy warto? Warto:
- Fajna atmosfera, szczególnie na mecie.
- Trasa przede wszystkim dla osób lubiących zbiegi, ewentualnie – masochistów, którzy „lubią” mieć gruz w czwórkach
- Świetnie oznaczona trasa.
- Aczkolwiek na spektakularne widoki nie liczcie. Może na innych dystansach są, ale na 30 km niekoniecznie.