Redakcja KR
UTMB®

Bieg życia ze skręconą nogą

Chamonix, 29.08.2018

Piotr Choroś najlepszym Polakiem na UTMB 2017

Żaden mój bieg nie zaczyna się wraz z wystrzałem startera i nie kończy z chwilą przekroczenia mety. Żadnego biegu w moim życiu nie przebiegłem też sam. UTMB było mglistym marzeniem o procesie, który jeszcze się nie zakończył.

Tekst: Piotr Choroś

Zdjęcie główne: Jacek Deneka

Zanim wyruszysz do Chamonix

Myślenie o starcie w UTMB rozpoczęło się wraz z pierwszymi dochodzącymi do mnie informacjami o tym biegu. Nagle zauważyłem, że biegi, w których biorę udział, mają jakąś punktację (która do niczego nie była mi potrzebna) oraz pojawiają się (magiczne dla wielu znajomych) skróty: ITRA i UTMB. Pierwsza myśl o tym, aby spróbować zapisać się na UTMB, pojawiła się po starcie w 2015 r. w Łemkowyna Ultra Trail na dystansie 70 km. Zadowolony z siebie byłem niezmiernie, zająłem 5. miejsce. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, zacząłem więc liczyć punkty kwalifikacyjne (trzeba ich mieć co najmniej 15 w maksymalnie trzech biegach), a znajomi mówili: „Zapisuj się!”. „Przecież szanse na szczęśliwy los w pierwszym roku i tak są małe”. Z tą myślą wypełniłem formularz i… zostałem wylosowany. Ciekawe, że jakoś wcale nie poczułem z tego powodu radości. Ale bierzemy byka za rogi, takiej okazji nie można przepuścić! Przy okazji UTMB stało się kierunkiem wakacyjnego, rodzinnego wyjazdu. Ostatnim sprawdzianem przed TYM biegiem był start na dystansie 45 km w rumuńskim Marathon 7500 i 3. miejsce open. Polecam!

Podróż do Chamonix

Tu zaczynają się schody. Z perspektywy czasu za błąd uznaję podróż samochodem. Ciężko i daleko. Na wiosnę, także w cztery osoby, wyruszyliśmy autem na 100 Miles of Istria (pochwalę się, że tam również byłem trzeci – na dystansie 107 km). Tamto doświadczenie, całkowicie bezbolesne, okazało się złudne. Tym razem podróż była dłuższa i bardziej męcząca. Do Chamonix dotarliśmy w środę po południu, dwa dni przed startem. Następnym razem wybieram samolot i zamierzam być na miejscu już w poniedziałek. Kolejny błąd to nocleg. Kalkulując koszty, zdecydowaliśmy się na kwaterę w odległym Flumet. Urocze miasteczko na trasie do Albertville, ale za daleko! Plusem było za to odkrycie bardzo smacznej i taniej wegańskiej restauracji w Budziszynie. Mogę podzielić się namiarem!

 

Na miejscu

Z perspektywy czasu widzę, jak ważne jest wyciszenie przed biegiem, szukanie wewnętrznego spokoju, unikanie wszelkich bodźców. Tym razem, z różnych powodów, nie było to możliwe. Wiem, że powinienem telefony i komputer wyłączyć. Niestety tego nie zrobiłem i praca oraz sprawy osobiste dosięgały mnie boleśnie do samego piątku po południu. Porównując siebie i swoje zachowanie ze startu w Chorwacji z tym, co mam za sobą w UTMB, widzę dwóch różnych zawodników. Na wiosnę byłem kwiatem lotosu, listkiem smaganym przez ciepły wietrzyk. We Francji do zdenerwowania najważniejszym startem w życiu doszły jeszcze nie moje emocje miotające mną na lewo i prawo. Piszę o tym, bo te wszystkie drobne elementy budują naszą dyspozycję, wpływają na skupienie na starcie i w trakcie biegu. Jest to jedna z najważniejszych rzeczy, jakich nauczyłem się od swojego trenera, Kamila Grudnia. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko na siebie wpływa i za wszystko musimy zapłacić – wcześniej lub później.

Ja zapłaciłem za swoje błędy bardzo szybko. Już na 17. kilometrze. Skręciłem nogę. Ale zanim do tego doszło, było kilka wspaniałych momentów. Po pierwsze, do Chamonix przyjechaliśmy w piątek ok. 16 i od razu udaliśmy się z Jackiem Lisowskim do strefy startu. Był zaplanowany na 18:30, ale cały plac przed kościołem już wtedy był zajęty przez uczestników oraz kibiców. Siedzieliśmy sobie i spokojnie czekaliśmy, rozmawiając. Start UTMB jest magiczny. Adrenalina dosłownie wycieka uszami. Najważniejszą rzeczą, jaką należy zrobić na pierwszych kilometrach, to nie ustanawiać życiówki na dychę. Ilość kibiców, mediów, krzyków, doping – to wszystko jest obezwładniające. Daje moc do przenoszenia gór. Ale najważniejszy jest spokój. Pierwsze kilometry były OK. Poza jednym... Wysiadł mi pomiar tętna w zegarku! Tak po prostu. Ale że zdarzało się już wcześniej, że mój suunto robił taki numer, że na pierwszych 2–3 km biegu wskazywał jakieś dziwaczne wartości typu 200, więc specjalnie się tym nie przejąłem. Cierpliwie czekałem, aż mu przejdzie i zobaczę na ekraniku upragnione 140. Niestety, do końca nie było mi to dane. Zdecydowałem się więc na bieg na podstawie międzyczasów, które zapisałem sobie dla każdego punktu odżywczego na trasie. Wiedziałem, że rozpiska należy do ambitnych, ale zaryzykowałem. Wtedy przyszedł feralny 17. kilometr. Raczej prosty zbieg. Już ciemno. Chwila dekoncentracji, może zerknięcie, czy pulsometr się zlitował nade mną, albo pociągnięcie łyku wody z bukłaka. Nagle lewa stopa ląduje na kamieniu, który przetacza się na zewnątrz. Czuję mocne szarpnięcie w stawie skokowym. Ukłucie, ciepło i ból. Wiem, że nigdy jeszcze czegoś takiego nie miałem. Ale, o dziwo, mogę biec dalej (o ile stopa ląduje prosto). Przez pozostałe ponad 150 km stosuję taką właśnie strategię. Lewa stopa zawsze ma lądować na w miarę płaskiej powierzchni, a prawa walczy.

W trakcie

Jestem pod olbrzymim wrażeniem organizacji punktów żywieniowych. Zaopatrzenie pierwsza klasa! Przy czym ja raczej skromnie korzystam z gościnności organizatorów, poza kilkoma wyjątkami jak suszone owoce, cytrusy, chleb/bułki oraz arbuzy. Na przepaku w połowie trasy zjadłem także makaron z sosem pomidorowym. Bardzo mi smakował! Jak zawsze wspierała mnie na trasie żona, Justyna. Tak jak ustaliliśmy, była na pierwszym dozwolonym punkcie w Les Contamines na ok. 32. kilometrze oraz pod koniec wyścigu – w Trient i Vallorcine. Przemieszczała się busami podstawionymi przez organizatorów i niestety nie była z tego rozwiązania zadowolona. Jeśli chcecie wiedzieć więcej, jak wyglądał ten bieg z jej perspektywy (a supportowała mnie na wielu biegach), zachęcam do kontaktu. Kończąc wątek żywieniowy, pobiegłem UTMB na żelach. Na dużej ilości żeli. Starałem się jeść trzy na godzinę, mieszając smaki. Co to oznacza na takiej trasie? Zjedzenie kilkudziesięciu oraz bardzo ciężki plecak.

 

Końcówka

Na punkt w Vallorcine wbiegam mniej więcej o założonym czasie. Wierzyłem, że jestem w stanie zakończyć bieg poniżej 27 godzin. Nie tylko ja, moja ekipa także. Założenie było takie, że zgodnie ze wskazaniami GPS w zegarku trasa będzie miała 167 km. Poprosiłem Justynę, aby potwierdziła to u obsługi. „Potwierdzamy, trasa jest skrócona o ok. 4 km. Na ostatnim odcinku zawodnicy wchodzą na 1800 m, a później już w dół do Chamonix”. No to chyba nic prostszego. Lecimy. Ale pojawia się pierwszy problem – gubię „witaminę N”, czyli nurofen, a był on moim przyjacielem w tej podróży od ok. 50. km. Niestety na ostatnim odcinku mnie opuścił. Efekt był piorunujący. Ból stawu zaczął narastać, uniemożliwiając szybkie zbieganie. Najgorsze było jednak to, że pojawiła się gorączka, która bardzo mnie zniechęcała do zdjęcia kurtki i odnalezienia czołówki, gdy już zaczęło się ściemniać. Poza tym okazało się, że rzeczywiście wdrapuję się na 1800 m n.p.m., a potem ostro w dół. Niestety obsługa punktu nie przekazała (nie wiedziała?), że przyjdzie nam tak robić kilkukrotnie. Megazmobilizowany, postanowiłem zużyć wszystkie swoje siły na pierwszym podejściu i zbiegu. Później było już ciężko coś z siebie wykrzesać. Okazało się ponadto, że zgodnie z moim GPS trasa będzie miała jednak 172 km. Informacja ta już całkowicie przekuła balonik moich ambicji. Na szczęście na 5 km przed metą, na ostatnim zbiegu, zauważyłem podążające za mną trzy czołówki. Stwierdziłem, że nie ma opcji, aby teraz ktoś mnie wyprzedził. I pognałem ostatnie kilometry w tempie ok. 5 min/km! Wbiegając do Chamonix, zgasiłem czołówkę. Nie była potrzebna, w końcu w mieście są latarnie. Mirek Bieniecki, który stał na zakręcie i dołączył do mojego finiszu, później opowiadał, że jak to zauważył, wiedział, że to muszę być ja. „Bo kto inny myślałby o oszczędzaniu energii w takiej chwili?!”. Na ostatnim kilometrze dołączyły do mnie jeszcze dwie osoby. Z lewej strony towarzyszył mi Ludovic Pommeret, który podkreślał, jaki wspaniały wynik osiągam i mam się tym momentem radować. Ręce mam trzymać w górze, biec i uśmiechać się, bo to chwila mojego triumfu. Z prawej, niezauważenie dołączył do mnie Mikołaj Kowalski-Barysznikow, dzięki któremu mam wspaniały prezent – film życia.

 

Meta

I to już koniec. Na mecie zostałem zgarnięty przez czułe ręce żony oraz Mirka Bienieckiego i dwójkę jego przyjaciół, których bardzo przepraszam, ale byłem w takim stanie, że nie pamiętam. Cieszę się, że ta czwórka była tam, bo bez nich chyba bym się rozpadł w pył, padł na bruku, czekając na karetkę. Niestety, organizatorzy niespecjalnie interesują się zawodnikami znajdującymi się już za metą. Ale od czego ma się przyjaciół? Dzięki!

Gdy przekraczałem linię mety, Kamil Grudzień był na punkcie, wspierając Jacka, który właśnie łykał przeciwników, jak ja wcześniej żele energetyczne. Jestem zadowolony z tego biegu. Miejsce może nie wymarzone, czas może nie ten ustalony, ale jednak wspaniały. Cała ta przygoda nie byłaby możliwa bez kilku osób. Po pierwsze, bez życiowego supportu w postaci Justyny, którą większość zna jako Jutę. Biegamy razem. Zawsze. Cały cykl przygotowań, filozofia biegowa i szersza perspektywa to zasługa Kamila. Wspaniale jest mieć obok siebie osobę, której ufam w sprawach treningowych, która buduje mnie w tej dziedzinie od podstaw. Mam nadzieję, że następnym razem na linii startu UTMB staniemy obok siebie! Na koniec moje lubelskie środowisko biegowe, skupione teraz w klubie Stay Insane, druga rodzina i szerokie macki przyjaciół. Wspólnie przenosimy góry.

PS Dziękuję za wsparcie żywieniowe w codzienności treningowej lubelskiej restauracji UMEA Vegan Cuisine. Mniam!

Tekst ukazał się w magazynie ULTRA#13