Wielu z nas mówiąc "polskie góry", wyobraża sobie piękne, majestatyczne Tatry, Karkonosze z królową Śnieżką na czele. Jeśli Beskidy, to Sądecki, Krynica, może Gorce. Bieszczady. Ale gdzieś na pograniczu Śląska i Małopolski, pomiędzy Beskidem Śląskim, a Żywieckim ( znanym z Chudego Wawrzyńca), kryje się wciśnięty Beskid Mały. Z kilkoma "górkami" ledwo 900- metrowymi, z kilkoma jeziorkami... I mając do dyspozycji tych kilka górek i kilka jeziorek w weekend 23-25 września odbyła się w Międzybrodziu Bialskim druga edycja Festiwalu Maratonu Trzech Jezior, której organizatorami jest ( nazwa nie przypadkowa!) Fundacja "Kraina Gór i Jezior".
Zapraszam do wędrówki po pięknych i pewnie nie do końca znanych szlakach Beskidu Małego!
Zdjęcia: Idea Photography, Tomasz Wysocki fotografia
W tym roku Międzybrodzie Bialskie po raz drugi w ostatni weekend września zatętniło w pełni życiem. Mimo trwającego (naprawdę nie pamiętam jak długo) remontu dróg, znów do tej uroczej miejscowości zawitali kolorowi i głodni przygód biegacze. Ci szybsi, z elity i ci wolniejsi, delektujący się każdym kilometrem i każdym metrem ku górze.
Wybór dystansów na tegorocznej edycji w myśl zasady "dla każdego coś dobrego". I tak już w piątek można było zmierzyć się z 3,5- kilometrowym (600m up) biegiem na Czupel o jakże prostej nazwie "Czupel Vertical". Idealna trasa, żeby łydki zapłonęły ogniem piekielnym i żeby przypomnieć sobie, że warto potrenować czasem pośladki ;)
W sobotę mamy coś dłuższego lub "bardzo dłuższego". O godzinie 8 w przepięknej oprawie startuje koronny dystans festiwalu, Maraton Trzech Jezior. Tu na ok 46-kilometrowej z 2,5kilometrami przewyższeń już można się solidnie zmęczyć. Trasa startuje w Międzybrodziu a kończy się w Porąbce. Właściwie, patrząc nawet na profil trasy, można podzielić ją na dwie części. Nie wiem, czy jedną łatwiejszą, drugą trudniejszą... Pierwsza część to ta "wyższa", zaliczamy kilka soczystych podbiegów i podejść stokówkami. Ale po ok 20 kilometrach zostaje nam to wynagrodzone i mamy fajny odcinek granią między Magurką a Czuplem... ale żeby nie było tak za nudno, tuż przed najwyższym szczytem Beskidu Małego, zbiegamy z grani, żeby za chwilę złapać mocnego przewyższenia i... wdrapać się na niego z powrotem. Potem dość technicznym zbiegiem dobiegamy do Czernichowa na punkt odżywczy. W tym roku atrakcją był wiszący most nad Sołą, oddany dość niedawno do użytku. Od razu przypadł biegaczom do gustu, "selfiaczkom" nie było końca. Po tym krótkim odcinku asfaltowym wbiegamy na (wg mnie) drugą część trasy. Od 30km mamy kolejne mocne podejście na Jaworzynę. Na 4 kilometrach łapiemy ok 600m przewyższenia. Ale gdy już je pokonamy, gdy zdobędziemy Żar... Gdy na 40-stym kilometrze na szczycie posilimy się na ostatnim punkcie... możemy już na spokojnie dłuuugim zbiegiem ( z jakimiś tam niespodziankami) kierować się do mety do Porąbki. Tam czeka na nas "pszczółka", spiker, pyszne jadło, ciacho, kawa, piwo... W tym roku nowością ( i to nowością na skalę kraju!) była relacja live z przebiegu rywalizacji na trasie. Naprawdę, można poczuć klimat biegów z górnej półki. Sama oglądałam i muszę przyznać, że mimo problemów z zasięgiem, było to bardzo ciekawe doświadczenie, zobaczyć swoją sylwetkę na trasie, zobaczyć, jak rywalizują inni.
Jeśli dla kogoś 46 km to za dużo, ale również bardzo chce się zmęczyć, to 1,5 godziny po maratonie startuje Rollercoaster. 25km i 1400 przewyższeń. Ale skąd ta nazwa? Czy można poczuć się jak na takim prawdziwym...? A więc, jeśli ktoś nie lubi nudy i chce krótko ale treściwie, to będzie idealna opcja. Już na "dzień dobry" mamy ok 500m pod górę( nie żadną inną jak Czupel oczywiście), a potem szybciutko w doł do Czernichowa. Następny etap trasy pokrywa się z dystansem maratonu i wiedzie przez Jaworzynę na Żar do mety w Porąbce.
Niedziela to taka nie za szybka i nie za płaska 17-stka, na której gromadzimy 1250 m przewyższenia. "Szlakiem Wołoskich Pasterzy", to fajna opcja, dla tych co lubią pod górę i ostro w dół, choć są też miejsca pozwalające nabrać prędkości. W tym roku dystans po raz pierwszy na festiwalu, a zyskał sobie grono wielbicieli.
Po raz pierwszy smaczku całej rywaizacji dodawał fakt, że można było zrobić Grand Prix Maratonu Trzech Jezior. Tu trzeba było zmierzyć się z piątkowym Verticalem, sobotnim maratonem i niedzielnym 17km dystansem. W sumie mamy ok 67 km i ok 4300 m pionu. W tym roku znalazło się na to 40 wspaniałych śmiałków ( w tym oczywiście moja skromna persona). Nie ukrywam, że dużo łatwiej jest za jednym zamachem zrobić setkę niż taką typową etapówkę. Tu główną rolę odgrywa regeneracja pomiędzy kolejnymi dystansami. I jeśli pomiędzy verticalem, który kończyliśmy średnio ok godziny 17.30 ( łącznie z zejściem na start) a maratonem mamy 14h przerwy i raczej zdążymy odpocząć, to między maratonem a niedzielnym niby krótkim ale dość wymagajcym dystansem o tą regenercję wcale tak łatwo nie jest.
Dla mnie osobiście było to super doświadczenie, ponieważ pierwszy raz organizm został postawiony przed tym, że przez 3 dni ma dać z siebie max możliwości. I faktycznie o ile pierwszego i drugiego dnia było łatwo i przyjemnie, to trzeci dzień przyniósł kryzys. Może nie do końca fizyczny, bo po kilku kilometrach nogi złapały rytm, ale głowa już "siadała" do tego stopnia, że 4 km przed metą nie obyło się bez zgubienia trasy. Gapowe kosztowało około 10 minut. :/, a to ważne, bo sumowany był czas z trzech biegów, a nie uzyskiwane w nich miejsca( bardzo sprawiedliwa opcja). Mimo to dla niezdecydowanych polecam taką zabawę, aby sprawdzić się w nieco innej formie rywalizacji. Może za rok nie będzie nas 40-stu rozbójników na beskidzkich szlakach, a już 80.?
Do zobaczenia na szlakach :)