Dzień przed biegiem nie był łatwy. Wieczorem skompletowałem sprzęt i położyłem się spać. Wybiła 23:00. Pobudka o 2:30, jedzenie, ubieranie i o 3:30 w autobus, który zawiezie nas na start. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, z czym się mierzę. Autobus jedzie tak długo. Zaczynam się bać.
Tekst: Krzysztof Bieskierski, zdjęcia: Piotr Dymus.
Na starcie atmosfera sielankowa. Widać, że dla większości to nie pierwszyzna. Dochodzi 5:00. W okolicy bramy startowej robi się tłoczniej. Ruszyliśmy. Znam swoje możliwości i mam pokorę wobec dystansu. Zamierzam pokonać go, nie patrząc na tempo czy tętno, ale na komfort ciała. Miło jest przy tempie 5:30–6:00 min/km. Trasę wyznaczają zielono-białe fragmenty taśmy, zaczepiane co około 100 m na gałęziach czy pniach drzew. Pierwsza nauczka już na 2. kilometrze. Biegnąc za dużą grupą, nie patrzyłem na oznaczenia. Jesteśmy poza trasą… Szybko wracam. Biegnę wciąż z resztą, ale oznaczeń pilnuję już sam. Nie jest łatwo wyłowić zieloną taśmę spośród morza zieleni. Żałuję, że nie wgrałem tracka do zegarka. Mógłbym nawigować w chwilach niepewności. Trasa nie zawsze wiedzie leśnym duktem lub nawet ścieżką. Czasami biegniemy po dziewiczej ściółce lub wśród bukowych chaszczy. Przebiegamy też, choć z rzadka, przez tereny miejskie. Powoli zwarta grupa zaczyna się rozciągać, aż w końcu zostaję sam z właśnie poznanym Łukaszem – moim partnerem w tym biegu do 50. kilometra. Mamy podobne tempo i oczekiwania: dobiec do mety.
Dużo rozmawiamy. Ja biegam codziennie, on dwa razy w roku. Nie wiedziałem, że tak można, ale daje radę. Jest wspinaczem, ma silne nogi. Widać to na podbiegach i podejściach. Idzie jak taran, a ja tam puchnę. Nadrabiam na lajtowych i prostych zbiegach. Są delikatne i długie, strome „przepaście”, „z górki na pazurki”, co tylko sobie wymyślisz, to tu jest. Trasa jest piękna! Bardzo urozmaicona. Nie zafiksujesz się tu na stałe tempo. Bywają kilometry, które siłą rozpędu pokonuję po 4:30 i przeplatam je tempem 6:45 na wyczerpujących podejściach.
Pod względem żywieniowym jestem w sumie samowystarczalny. Mam żele i batony, które zjadam co 10 km. Potrafi to dostarczyć „prądu”, ale żołądka nie oszuka. Od 40. Kilometra jestem przeraźliwie głodny. W punktach żywieniowych (zlokalizowanych na 22., 35., 55. i 73. km) odkrywam pomarańcze. Nigdy wcześniej nie smakowały mi tak bardzo! Poza tym w bufetach jest woda, izotonik, arbuzy, banany, czekolada, żelki – wypas. Mijam kibiców. „Jesteś jedenasty”. Ale jak to, myślę? To niemożliwe przecież… Po kilku kilometrach sytuacja się powtarza. Coś się we mnie budzi. Chęć przeżycia zamienia się w pragnienie wygrywania. Mam nowe paliwo! Kilometr 51. Wypłynąłem na nieznane mi wody. Nigdy nie biegłem tak długo.
W sumie nie jest źle. Bolą mnie trochę mięśnie czworogłowe i biodra. Pewnie zaczynam się kolebać ze zmęczenia. Postanawiam biec „ładnie”. Dość szybko pomaga. Powoli teren się wypłaszcza i pojawiają się tabliczki z oznaczeniem kilometrów dla półmaratonu. Widzę światełko w tunelu. Mówię sobie, że połówkę przebiegam na luzie, bez wody, jedzenia, specjalnych ceregieli, „pod krawatem” mógłbym. Prę do przodu. Mijam kilka osób, które już mają dość. Ale i mnie ostatnie, arcystrome podejścia pozbawiły sił. Od 70. kilometra, mimo że już z górki, że tętno niskie, że napity i najedzony, zaczynam słabnąć. Głowa zaczyna słabnąć. Ciągnie mnie kilkuosobowa grupa. Źle znoszę chwilę, kiedy odbiegają, raźno finiszując. Mobilizuje mnie Piotr, dodając otuchy. 100 m przed metą mylimy trasę. Ktoś przerwał taśmę zagradzającą ścieżkę. Tracimy jedną pozycję. Daję z siebie wszystko. Jestem 10. Trochę nie wierzę. Nigdy nie liczyłem na takie miejsce. Nie śmiałem myśleć, że mógłbym. Medal (w zgodzie z naturą – drewniany), morze arbuzów przy dźwiękach muzyki i makaron ze szpinakiem. Cudowny dzień!
KRZYSZTOF BIESIEKIERSKI (ur. 1973)
Pasja do biegania narodziła się w nim na jesieni 2011 roku jak wybuch granatu. Zaczynając od samotnego pokonywania potwornie długich 3 km, uporczywym wydłużaniu tego dystansu i odkryciu akcji Biegam-BoLubię, po pół roku wystartował w pierwszych poważnych zawodach. Od tamtej pory wielbiciel nienapiętej rywalizacji sportowej i poszukiwacz swoich granic. Po przypadkowym pokonaniu dystansu maratońskiego w maju 2014 roku narodziła się w nim naturalna potrzeba niedzielnych, długich wybiegań. Dość szybko pchnęły go one w kierunku ultra, gdzie od tej pory snuje swoje marzenia. Wielbiciel kawy, czerwonego wina, biegania z psami ze schroniska w Tomarynach, Vibramów, 5 Fingersów i wegańskiego jedzenia "Ewype" (Ewape.blogspot.com).
Relacja z TriCity Trail pochodzi z pierwszego magazynu ULTRA#1 (wrzesień/październik 2015 r.), z pierwszej edycji TriCity Trail, przypadek?
ULTRA#1 dostępny w wersji elektronicznej na www.publio.pl