Mam Wybiegane Ania Szlendak
Biegacz amator
Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich DFBG - Bieg 7 Szczytów

240 kilometrów, 7 szczytów i milion emocji ze szminką na ustach i w zasikanej kiecce

Legionowo, 03.08.2022

W zeszłym roku miałam tu swój pierwszy raz na tym dystansie. Napalona, jak nastolatek przed pierwszą randką, nie wiedząc z czym to się je – nie jadłam prawie wcale. Rumakowanie – dosyć długo na drugiej i trzeciej pozycji wśród kobiet - skończyło się przed 196 kilometrem, gdzie zaczęłam wymiotować jak kot (nie chodzi o Rafała ;) i na Przełęczy Wilczej musiałam powiedzieć PAS i oddać chipa, jak kucharz fartucha.

Niedziela. Lądek Zdrój. Parking nieopodal Parku Zdrojowego. Wysiadam z auta. Na raz, dwa, trzy – udaje się. Udaje się też żwawo iść. Zauważam parę – facet ma zabandażowaną kostkę, ledwo powłóczy nogami, a jego silna kobieta pakuje walizki do auta.

 - Przepraszam, skąd pan ma taka ładną koszulkę? – pytam gościa z mumią na nodze, odzianego w kurczaczkowy t-shirt finiszera 240km DFBG.

 - A to proszę pani troszkę trzeba pobiegać – mówi (słusznie) z dumą w głosie.

 - Ale ja też to przebiegłam ale dali mi bluzę – mówię z lekkim zawodem, jakby ominęło mnie darmowe rozdawanie szminek w Rossmanie.

 - Osz cholera, to Pani żeś to szybko skończyła. - Bez cienia zazdrości pogratulował, wymieniliśmy kilka uprzejmości, po czym  dał się dalej zaopiekować swojej kobiecie, a ja z dumą wyjęłam swoja bluzę finishera i paradowałam w niej ostatniego dnia Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju.

A dla tych, którzy chcieliby wiedzieć jak zdobyć taką ładna granatową bluzę odpowiadam w bardziej rozbudowany sposób.

W zeszłym roku miałam tu swój pierwszy raz na tym dystansie. Napalona, jak nastolatek przed pierwszą randką, nie wiedząc z czym to się je – nie jadłam prawie wcale. Rumakowanie – dosyć długo na drugiej i trzeciej pozycji wśród kobiet - skończyło się przed 196 kilometrem, gdzie zaczęłam wymiotować jak kot (nie chodzi o Rafała ;) i na Przełęczy Wilczej musiałam powiedzieć PAS i oddać chipa, jak kucharz fartucha.

W tym roku cel - dobiegnięcie do mety – w zdrowiu i w limicie. Oficjalnie, bo po cichu, gdzieś głęboko ukryłam 5-7 pozycję wśród kobiet. Ukryłam głęboko, by skupić się na jedzeniu, piciu, bieganiu – dokładnie w tej kolejności. A przede wszystkim na czerpaniu radości.

Ciepłe czwartkowe popołudnie. Linia startu i jej okolice wypchane po brzegi biegaczami i kibicami. W powietrzu czuć zapach kamfory, antyperspirantów, wszelakich wód toaletowych i perfumowanych. Usta pomalowane, track odpalony, odliczanie 3…2…1… i dzida, by za chwilę nie stać na wąskiej ścieżce jak w  kolejce po węgiel. Radośnie przemierzam kolejne metry, próbuje zagadać, nucę coś pod nosem, zachwycam się widoczkami i myślę o wspaniałej przygodzie.

Tak dobiegam do 9 kilometra i pierwszego punktu. Wita mnie Agnieszka – uzupełnia flaski, daje kopniaka na szczęście. Jeszcze tylko witam się z Krzyśkiem z pomiaru czasu, który reaguje na mnie jak na ducha. Chłopina nie spodziewał się, że ta różowa blondynka, która miesiąc wcześniej zeszła na krynickiej setce po 10 kilometrach ma tu coś do roboty.

A roboty jeszcze trochę było. Funduje sobie podwieczorek. Knopersik zapijany wodą z orsalitem. Pyszka. Od samego startu siedzę na plecach Patrycji Deatlaff – wprawionej ultraski. Jak tylko widzi, że przyspieszam, z zacięciem na twarzy odpala kolejny bieg. Prrrrr… krzyczy mój rozsądek, bez rumakowania. Słucham, nie przyspieszam. Zmieniam tory myślenia i zauważam lekką zmianę pogody, bo coś zaczyna kapać. Po chwili kapanie przekształca się w chlupanie w butach.

 - Halo, ale burzy nie będzie, prawda? Zagaduje chłopaków, niczym kiepski podrywacz przy barze.

Zapowiadali opady i burze jakoś do 23 – mówi jeden. – Miejmy nadzieję, że przejdzie bokiem – rzuca drugi. 

Ale jakim bokiem??? Przecież Mareczek – Mareczek z suportu – ojciec dzieciom, gotujący, sprzątający mąż mojej fajnej koleżanki Izy, opiekun, bezpieczny kierowca mówił, że żadnej burzy nie będzie. No może trochę popada. Przypominam sobie o tym – trochę popada – jak mokre mam wszystko na sobie i pod sobą. Jak on mógł – już chciałam chwycić za telefon i zadzwonić z nikczemną awanturą – gdy zaczęło grzmieć i błyskać. I nie z boku a prosto na nas i przed nas. Napisać, że byłam spanikowana, to nie napisać nic. Krzycząc z każdym wypuszczonym z nieba grzmotem i piorunem, w momentach ciszy przepraszałam swoich współtowarzyszy biegu. Zrównałam się z Patrycją, szukałam pocieszenia i eureka . – A co mamy zrobić? Zostać tu? Te słowa z ust uczestniczki i finisherki Biegu Kreta podziałały jak płachta na byka. Adrenalina krążyła w żyłach, a w moich nogach krążyła krew nasycona tlenem, która kazała jak najszybciej przeć do kolejnego punktu. Na chwilę przestało padać, po czym rozpadało się znowu. Dodatkowo zaczęło się porządnie ściemniać i nie wiedziałam już czy włączane czołówki to błyski z nieba czy z głów. W mojej głowie tylko mantra – biegnij, biegnij, tylko biegnij – wtedy bach pierwsza wywrotka w błocie i lekko obite biodro. Wstaję, lecę dalej, mijam biegaczy, którzy z kolei spacerkiem omijają wielkie błotniste kałuże. I tak mają już mokro w butach, po co ta ostrożność.  Nie rozumiem tego, tak jak nie rozumiem suszenia włosów latem po  basenie. Wpadam w rytm, wiem, że za chwile punkt, na którym czeka na mnie mój suport z kolacją.

Wpadam przemoczona ale ze szminką na ustach, siadam na leżaku – jeszcze mogę ;) i daje się rozpieszczać suportowi. Pochłaniam ciepły makaron z sosem pomidorowym, widzę kilku fotografów, którzy z każdym kęsem strzelają fotę. – Matko będę miała same zdjęcia jak jem na tym biegu – krzyczę z pełna buzią makaronu. Przerywam tę kompromitująca sesję, Kaśka napełnia flaski, Rybak z Markiem zmieniają baterie w czołówce, biorę kijki i ruszam zdobywać Śnieznik.  Zdążę jeszcze powiedzieć kilka ciepłych słów Markowi – pogodynce i jego kapitalnej i sprawdzalnej prognozie pogody. – A jakbym Ci powiedział, że będzie burza, to co by to zmieniło? – rzuca w eter. No właśnie co? Z kawałkiem ciastka w ustach zmierzam w kierunku najwyższego punktu na trasie. Spokojnie, bez stresu – tym razem Marek przysięgał, że już grzmieć i padać nie będzie. I tym razem wierzę, bo co innego mi zostało.

Część trasy pokonuje z dziewczyna z pięknymi nogami, która biegnie Super Traila. Troszkę sobie rozmawiamy, potem ona przyspiesza, a ja lecę swoim tempem. Im bliżej szczytu tym wietrzniej i mniej widocznie. Mgła, wiatr – gdzie to gwiaździste niebo sprzed roku, którym się zachwycałam, gdzie ten księżyc w pełni, który miał dodawać energii. Zbieg ze Śnieżnika okazał się drogą ekstremalną, taśmy z odblaskami były słabo widoczne, a droga usłana śliskimi kamieniami. Łyk wody, szybkie sikanie i w dalszą droga przez mgłę. Im niżej tym lepiej, dobiegam do punktu w Międzygórzu.

– Haneczka!!!!!

 -  Aneczka!!!!! Jesteś trzecia

 – Haniu, nie mów mi tego -  proszę legendę biegów ultra Hanie Sypniewską. Tule ją mocno, dostaję zupę, wymieniam flaski i lecę dalej przez ciemna noc. No może nie aż tak ciemną, bo Międzygórze oświetlone sztucznym światłem. Wybiegam z miasta, wpadam na łąki, buty, które zdążyły lekko przeschnąć po ulewie teraz brodzą w wysokiej trawie. Udaje się przyspieszyć, wyprzedzić kilka osób podśpiewując pod nosem jakieś wesołe melodie. Wlatując na krętą, asfaltową drogę prowadzącą do Długopola orientuję się, że ktoś mi chyba wyjął baterie – nogi nie chcą się ruszać, w głowie jakieś slow motion. Szukam winnego, patrzę w górę i mam go. Księżyc w pełni – w końcu się pojawił i zamiast dodawać mi sił, tak jak się umawialiśmy przed biegiem, to mi je perfidnie zabrał. O tym, że mieliśmy się spotkać na Śnieżniku już nie wspomnę.

Długopołe. Mądrzy, zapobiegawczy biegacze mają tu pierwszy przepak. Mogą tam mieć co dusza zapragnie – buty, skarpetki na zmianę, nowe ciuszki, co by wybiec z punktu wypachnionym i suchym. Mogą mieć jedzenie na dalszą drogę, maskotkę słodziaka, do której się mogą przytulić lub na niej wyżyć, tudzież piwo przelane do plastikowej butelki, bo szkła przepaki nie przyjmują. Mogą mieć, co chcą, ja nie miałam. Ze smutną miną niczym dziecko, które wchodzi do cukierni tylko popatrzeć na pyszne ciastka, bo kieszonkowe się dawno skończyło weszłam do pomieszczenia. Posiedzę, poobserwuję i pomyślę co dalej. Chłopaki się odświeżają, zmieniają skarpetki, buty. Ktoś szuka plastrów, ktoś nie może znaleźć przepaka. Ruch i harmider. A ja tak siedzę, jak ten cieć przy hałdzie żwiru, wyjmuje w plecaka snickersa i próbuje być sobą. Patrzę na chłopaka, który sypię zasypkę na stopy i ma przygotowane suche skarpetki na zmianę. Mówię cos pod nosem, że nie wzięłam, że nie miałam się tu zatrzymywać, robię z siebie mała sierotkę.

– Mam dwie pary dodatkowe, chcesz? – prawie dławię się skickersem gdy widzę w dłoniach  sympatycznego brodacza trzymającego dwa kawałki czarnego materiału.

Zasypkę też chcesz?

–Poproszę. I tak w mokrych butach ale suchych skarpetkach niepasujących do stroju ruszam jak najszybciej w dalsza drogę. Powoli zaczyna świtać i energia wraca wprost proporcjonalnie do ilości przyjętej zasypki na stopach.

Kolejny w miarę płaski odcinek z małymi hopkami i szutrową, nudną drogą, pokonuje dosyć sprawnie, bawiąc się kijkami. Tu zagadam, tam zagadam, ktoś zagada mnie i tak lądujemy w Spalonej. Śniadanie, szminka na usta, kilka zdań z ekipą z Fundacji Ultra i w drogę.

– Za dwanaście kilometrów będziesz miała już setkę – krzyczy na do widzenia Foto Rosół pstrykając mi jeszcze fotkę, na której oczywiście jem.

Kolejne kilometry to spokojne brnięcie przed siebie. Leśne dukty z błotkiem, żwirowe ściezki i asfaltowe dróżki. Z rytmu biegu mniej więcej co dwa kilometry wybija mnie parcie na pęcherz. Sikam prawie na stojąco, bo kucnięcie przerasta możliwości moich mięśni. Tuz przed Zieleńcem przychodzi nostalgia i tęsknota za zeszłorocznym kompanem i podarowanymi przez niego poziomkami, które dodały skrzydeł. W tym roku ani kompana, ani poziomek, a biec trzeba. „Sudocrem i gacie” – wysyłam esemesa do moich kompanów, którzy mają czekać na Jamrozowej Polanie. Dolatuje do punktu, w zasikanej kiecce, bez szminki na ustach, z bolącym prawie każdym kawałkiem ciała. Siadam na schodkach – Sambor podaje pierogi, Kaśka wydaje polecenia, smaruje plecy i nogi chłodzącym żelem, Rybak nakleja taśmy na kolana. Tym razem udaje mu się to  zrobić perfekcyjnie, bo pierwsze oklejenie skończyło żywot po 4 kilometrach po starcie. Marek wykombinował skądś sudokrem, bo nasz został komuś podarowany, ściągają zegarek, zabierają telefon. Podłączają kabelki, ładują sprzęt. Ja ładuję się pysznymi pierogami z cebulką. Tylko mama jakaś milcząca i pozbawiona energii. Jeszcze tylko łazienka, zmieniam kieckę na spodenki i powoli zmierzam dalej.

Kolejny punkt Kudowa – Zdrój i magiczne 130 km. To tu większość biegaczy zwabiona możliwością otrzymania medalu za dystans Super Traila kończy swoją przygodę. To tu lecą w szwach założenia przedstartowe. Tu też można się na nowo narodzić, mając perspektywę, że do mety już tylko 110 km. Po kilku zdaniach zamienionych z ekipa Polsatu, moja suportująca ekipa prowadzi mnie na trawkę i tam niczym ekipa formuły 1 zaczyna serwis. Zegarek  podładować, zupę podać, flaski i skarpetki wymienić.

– Anka – usta jeszcze usta – sugeruje Kaska -  Na jednym zdjęciu nie miałaś szminki i dostałam burę, że nie dopilnowałam – mówi lekko podirytowana na koleżanki, które śledzą moje poczynania kilkaset kilometrów dalej.

Naładowana, obsłużona, najedzona – pytam – Mamunia, jak jest? – mamunia ciągle milczy i coś pod nosem mówi, że dobrze. Przede mną droga do Pasterki. Na szczęście nie samotna. Doganiam znajomego Danielka i tak sobie gaworzymy, biegnąc radośnie. Tuz przed Pasterką zostawiam chłopa i mknę, bo wiem, że tam za chwilę pyszne naleśniki. W trawie czai się Mareczek. Za chwilę z lasu wyłania się Piotrek Dymus i tak lecimy do schroniska. Tu mamunia ma już lepszy humor, ja wiedząc, że Szczeliniec zrobię jeszcze za dnia -  również. Sesja od Dymusa, naleśniki, zupka i witaj Szczelińcu.  Wylatuje na asfalt, kończę przegryzać arbuza i orientuje się, że jakieś auto zatrzymuje się obok.

– Podwieźć Cię? – pyta przystojny brunet z brodą

 – Nie jeżdżę z nieznajomymi.

– No to leć jeszcze stówkę – ironicznie odpowiada Pan Piotr Dymus, robiąc zimny łokieć. To nie nasze ostatnie spotkanie tego dnia. Wpadam na Szczeliniec, uzupełniam wodę i lecę w labirynt.

 – Długo mam czekać  - słyszę z piekiełka Pana Piotra.

– Całe życie – odpowiadam balansując na śliskich i mokrych skałach. Pan Piotr robi fotkę, a ja po drabince wydostaje się z piekła. Nie na długo. Myślę strzałki i ponownie przemierzam schody, tym razem w dół. Gdy widzę niebieskie buty i ciemnozielone spodnie krzyczę

– Panie Piotrze, czy ja powinnam do Pana wrócić?

– Pani Aniu absolutnie nie, proszę biec w druga stronę i już trzeci raz tu nie wracać.

Tak też robię. Zbiegam do Karłowa i mknę w kierunku Ścinawki. Zaczyna powoli zmierzchać. Wpadam do lasu, a tam czeka na mnie uroczy malutki piesek, który przy bliższym poznaniu okazuje się pieńkiem na wąskiej ścieżce. Po chwili pojawia się bajkowy wieloryb z zielonymi ustami, który gdy podbiegam okazuje się tylko wielką skałą pokrytą mchem. Dobre zwierzątka – miłe i sympatyczne, oby tylko takie były na trasie – myślę. Wyjmuje czołówkę, by za chwilę ją założyć. Robi się już ciemno. Z naprzeciwka biegnie chłopak – kierunki pomylił, czy jak?  

- Jesteś trzecia

– Zabiję, nie mów mi tego.  

- Goń, goń, dobrze ci idzie -  słyszę zza pleców i tyle go widzę. Nie widzę tez taśm przed sobą, droga pnie się w górę, ma skalne przeszkody i nie wiadomo, w która stronę iść. Chwila nieuwagi i ląduje obolałą czwórka na skale. Jasna cholera, ała, ja pier…sama, w ciemnym lesie z uszkodzoną czwórką. Każdy krok sprawia ból. Głos zza pleców go zagłusza. To ten świr, co pomylił trasę – myślę. Po kilku wymienionych zdaniach stwierdzam, że to jeszcze większy świr i nie wiem, czy dolecę do kolejnego punktu, będąc z nim sama w lesie. Na szczęście okazało się, że holuje i nawiguje naszego wspólnego znajomego Danielka, któremu uciekłam przed Pasterką. Holuje i przy okazji wybiega sobie maraton, bo ileś w roku ma ich do wylatania. Danielek prawie nieprzytomny, mnie zaczyna być zimno. Dzwoni Kaśka

– Gdzie jesteś.

- Wybiegłam z lasu – mówię.

-  A widzisz kościół? Światełka?

Rozglądam się ale niczego takiego nie widzę.

 – Tak, tak, zaraz będę w Scinawce. Rozłączam się, a chłopaki przyspieszają. Robi mi się coraz zimniej, mięśnie odmawiają współpracy, zbiegam do miasta, gdzie jest kościół ale żadnego punktu tu nie ma. Przypominam sobie, że jeszcze kilka kilometrów przede mną po polach i łąkach. Księżyc znowu świeci i znowu odbiera energię. Brnąc po łące uważam, by nie zostać zmieciona przez biegaczy ze 110 – ki, którzy wystartowali z Kudowy o 20-tej. Lecąc jeszcze w pełni sił, na pewno nie zauważają uprawy groszku, w którym mam ochotę się położyć. Mózg jednak chyba jeszcze pracował, bo zabronił paść w ramiona warzywniaka. Po chwili widzę te cholerne  światełka i Rybaka, który zmierza w moja stronę. Powoli udajemy się do punktu. W Ścinawce jak zawsze impreza, a ja się trzęsę, jak osika. Kaśka okrywa mnie śpiworem, sadzają mnie przy ognisku na leżaku, widzę przerażone oczy mamy. Chcę się położyć. Idę do namiotu, tylko na 20 minut, proszę. Kaśka okrywa mnie dodatkowo folia NRC, kładzie się na chwile na łyżeczkę i ogrzewa mi plecy. Ja odpływam i chyba chrapię. Twardo, zimno ale to spanie, to jedno z tych, które zapamiętam na długo. Budzi mnie jakiś koordynator

- Jeszcze 10 minut – mówię. Zostałabym tu – myślę. Wpada Mareczek

– Wstajesz? Kaśka próbuje mnie wygramolić spod chłopaków, którzy nie wiadomo skąd znaleźli się w namiocie. Jeden leży w moich nogach, drugi na ramieniu. Jakoś wychodzę. Pije ciepłą herbatę, jem coś, zakładają mi kilka warstw i wykopują z punktu. Byle do poranka – myślę i żwawo wybiegam ze Ścinawki. Zaczyna świtać, pojawia się nowa energia. Cały odcinek aż do Przełęczy Wilczej pokonuje w niezłym tempie. 

Jak Cię widziałem w Ścinawce, to myślałem, że dalej nie pobiegniesz – wspominał potem Wojtek, który leciał KBL-a. Ja tez tak myślałam ale chyba cel jest ważniejszy niż niemoc, która pojawia się a za chwile znika. Dobiegam do Przełęczy. Tam chwytam kilka pieczonych ziemniaków, pączka i nie zastanawiając się długo jak najszybciej opuszczam punkt, który w tamtym roku był końcem przygody. Kończę przegryzać ziemniora, powoli wdrapuje się pod górę

 -  Ej dziewczyno weź ketonal – słyszę obok. Odwracam się w kierunku chłopaka, który radzi.

 -Dlaczego?

– Bo z tymi nogami to ty nie dobiegniesz.

Nie komentuję, przełykam ostatni kęs ziemniaka i mknę, a raczej toczę się pod górę w swoim tempie. Wraz z rodzącym się dniem narodziła się tez irytacja. Każdy telefon, każdy komentarz powoduje wkur….Na kolejnym punkcie w Bardzie łapię kolejny, potworny kryzys – jest ciepło, chce mi się spać. To ja się znowu położę. Wsadzają mnie do namiotu, okrywają folią i znowu zapadam w krótki sen. Gdy opuszczam namiot wiatr porywa go w stronę strumienia. Leniwy łyk kawy, barszczyk i kopniak na szczęście. Przede mną droga krzyżowa i „zaledwie” 37 kilometrów. Idąc na górę zerkam w telefon i zalewa mnie fala wiadomości zewsząd. Whatsup, esemesy, Messenger – wszędzie ikonki z nowymi wiadomościami.

Aneczka nie śpię – kibicuję – to Gosia z pracy, Anka lecisz, pięknie, ciśnij, już blisko. Tylko zerkam przelotnie – bo nie przyjechałam tu czytać i pisać a biegać. Na szczycie górki mnie olśniło i by nie myśleć o tym prawie pozostałym maratonie do mety włączam podcast Black Hat Ultra. Rozmowa z Dzika Kuną – pyk – kilometry lecą, rozmowa z psychologiem – pyk kolejne za mną plus sesja couchingowa w gratisie.

Zbiegam do przedostatniego punktu. Mama już chce mnie zabierać, już się nabiegałam. Coś jem, coś piję i biegnę dalej. Został półmaraton z górką. Tu w uszach towarzyszy mi Kaśka Wilk i Kamil Dobrowolski. Zanim się nie obejrzę jestem w Orłowcu. Tu zmieniam koszulkę, ponownie spotykam Krzyśka z B4sport, drepczę z nogi na nogę, co by się nie zatrzymywać. Łapię kilka żeli. Już tylko 12 do końca. Gdzieś po drodze zaczyna padać. Przyspieszam. Nie czuje bólu. Mijam biegaczy z innych dystansów i ze swojego też. Poganiam chłopaka, mówię, że już blisko, któryś zdziwiony pyta, czy ja się maluje na metę. Z oburzeniem odpowiadam, że nie na metę a na każdy punkt. Poprawiam szminkę. Lądek coraz bliżej. Frunę, łzy powoli chcą wydostać się z oczodołów. Nie jeszcze nie teraz. Jeszcze z 3 kilometry. Woda wydostaje się z nieba. Im bliżej Lądka, tym mocniej leje. Ostatnia prosta.

 

 - Brawo, biegnij, Twoi już na ciebie czekają. Anka, brawo, biegnij, jesteś niesamowita, masz to wariatko – krzyczy Marta z Legionowa, która nie wiem skąd się tu pojawiła. Zakręt, łzy, bramki, mijam kolejnych biegaczy, wpadam na metę. Okrzyk radości i niesamowite wzruszenie. Łzy lecą razem z deszczem. Mama, Kasia, Rybak, Marek, Gosia, Dorota, Bartek, Kamil, Marta i jej facet,  szampan i kwiaty od Pani Ryby wszyscy czekają mokrzy z uśmiechem na ustach i radością w oczach. Dostaję medal i bluzę – tę po którą się tu podobno biegnie. Bluza jest tylko celem, symbolem finishera, a to co się dzieje po drodze do niej jest bezcenne.

Te 240 kilometrów, te 48 godzin było najlepszymi wakacjami, jakie miałam do tej pory, największym oczyszczeniem głowy, największym sprawdzianem samej siebie. To bieganie długich dystansów to taki związek oparty na syndromie sztokholmskim. Sprawia ból, najpierw mały, potem coraz większy, Ty nadstawiasz stopy na kolejne odciski, lecisz w obsikanej kiecce, ranisz nogi krzakami a i tak w tym trwasz, bo to kochasz i nie wyobrażasz sobie bez tego życia. A jak na końcu okazuje się, że zostajesz szósta kobietą OPEN i trzecią w kategorii wiekowej, to zdajesz sobie sprawę ta chora miłość ma sens.