Po listopadowym zniszczeniu się podczas Piekła Czantorii nie miałem ochoty więcej oglądać tej góry...
Ale wiadomo jak to jest. Ultrasi są jak pięcioletnie dzieci w sklepie z cukierkami. Najpierw objadamy się słodyczami do porzygu, potem w delirce obiecujemy (cóż tam obiecujemy – zarzekamy się i zaklinamy na wszystkie świętości, na Babcię i Dziadka i co tam jeszcze), że już nie, że nigdy więcej, absolutnie i na 100%, definitywnie i ostatecznie nie zrobimy tego sobie kolejny raz i w ogóle rzucamy bieganie na dobre.
Na kolanach i ze łzmi w oczach oświadczamy i zawiązujemy pakt z rodziną, że to jest decyzja ostateczna i przemyślana, i że jak nam kiedyś przyjdzie do głowy pomysł pobiec to znowu, mają nam przypomnieć tę chwilę i drzwi zamurować. Po czym, jak gdyby nigdy nic (i to nie za kilka tygodni lub miesięcy, ale często już po jednym, no może góra 3 dniach), zaczynamy knuć gdzie by tutaj znowu się zapisać na jakiś bieg. Najlepiej jakiś trudny, słynny i wypruwający flaki, bo to tak kusząco brzmi jak się sobie siedzi i czyta opisy w necie.
Miesiące mijały i widmo Czantorii lekko zatarło się w mojej psychice. Dlatego też rozsądku i samoświadomości starczyło mi tylko na tyle, że jakimś cudem na wiosennej edycji Beskidzkiej 160 nie zapisałem się jednak na dystans główny 100 km, tylko frywolnie kliknąłem 50 km (frywolnie, ponieważ był jeszcze dystans 25 km). W tamtym momencie myślałem, że jestem sprytny. Nawet pewna logiczna racjonalizacja była – tydzień wcześniej miałem przecież biec 63km na Ultra Hańczy, więc mówię sobie – Grzesiunio jaki z ciebie jednak jest rozsądny chłopak. Sam popatrz – odpoczniesz, zregenerujesz się przez ten tydzień. Nie 100km będziesz tyrał po górach przez noc i dzień, tylko 50km o poranku sobie pykniesz na luzaku, wypijesz browarka na mecie i będzie supcio. Wiosna już będzie w Beskidach, więc dantejskie sceny z listopada się na pewno nie powtórzą i w ogóle będzie pięknie i romantycznie. Trasa inna, nie po pętli tylko liniowa. Toż to inny bieg zupełnie jest, więc nic się złego wydarzyć nie może.
Zapomniałem tylko, że przecież organizator TEN SAM, impreza jest wiosenną edycją TEGO SAMEGO cyklu no i co najważniejsze, budowniczy trasy też, kuźwa, TEN SAM... I tym oto sposobem znalazłem się po raz drugi w sensie ogólnym, a po raz czwarty i piąty w sensie ścisłym pod tą francą Czantorią Wielką! Standardowym zwyczajem przyjechałem z dziewczynami do Ustronia dzień przed biegiem. Z Olsztyna jest to kawałek drogi i podróż z dzieciakami zajęła prawie 8 h. Beskidy przywitały nas piękną pogodą i bezchmurnym niebem.
Start dystansu 50 km odbywał się w Goleszowie, miejscowości położonej około 6 km od Ustronia, w sobotę o 8 rano, równe 10 godzin po tym, jak na trasę wyruszyli zawodnicy 100-kilometrowego dystansu głównego.
Ruszyliśmy za samochodem prowadzącym nas po szosie w stronę najbliższych wzgórz otaczających Goleszów.
Po około 1,5 km dotarliśmy do ścieżki leśnej i zaczęło się bieganie trailowe. Na początku dość łagodne zbiegi i podbiegi po single trackach, szutrówkach i częściowo po asfalcie doprowadziły nas dość szybko do otwartych przestrzeni, z których rozciągał się piękny widok na Beskidy.
Pierwszy punkt żywieniowy znajdował się na 15. km trasy, około 2 km po wariackim zbiegu z Ostrego, podczas którego można sobie... wytrząsnąć mózg z czaszki. Na punkcie zameldowałem się w bardzo dobrej formie i na 21. pozycji. „Oczko”, krzyknął sędzia, kiedy mijałem matę pomiarową. Z perspektywy czasu stwierdzam jednak, że lepiej pasowałoby w tym momencie stwierdzenie „szach – mat”!
Szybkie uzupełnienie płynów, kawałek pysznego ciasta i ogień dalej. Zaraz za punktem rozpoczęło się podejście na Czantorię Małą i Poniwiec. Ale od tej strony nie jest to aż tak wymagający szlak no i sił ciągle jeszcze sporo, więc nie odczułem go szczególnie mocno. Dobrze się napierało i wkrótce byłem na szczycie Czantorii Wielkiej.
Tam skręt w prawo koło czeskiej karczmy i dzida w dół. Na zbiegu, który prowadził trasą pokrywającą się w dużej mierze z trasą „Piekła” przypomniałem sobie, dlaczego powinno się na ten bieg dobrać odpowiednie buty. Cały szlak jest najeżony ostrymi odłamkami skalnymi, kamieniami i korzeniami, które przy zbieganiu robią ze stóp tatara. I tego typu podłoże dominuje właśnie w środkowej części trasy przeplatając się z ścieżkami, płytami betonowymi i miejsami asfaltem. W momencie, w którym opuściliśmy w miarę zacienione szlaki prowadzące lasami i wybiegliśmy na otwartą przestrzeń, zdałem sobie sprawę co się święci. Zbliżało się południe i temperatura na słońcu wynosiło ok. 30 stopni.
Przez 10-12 km poprzedających dotarcie do drugiego punktu żywieniowego na 33. km trasy zagotowałem się jak szybkowar. Zresztą wszyscy zawodnicy zaczęli wyglądać bardzo szybko jak gdyby wykąpali się w Morzu Martwym – byliśmy cali w soli! Ten odcinek jest mocno odsłonięty i zapewnia piękne widoki, ale nie daje cienia. Smażyliśmy się więc w słońcu, mijając turystów pijących zimne piwo w karczmach wzdłóż szlaku. Tortura.
Po zatoczeniu wielkiej pętli i pokonaniu kilku dodatkowych podejść dobiegliśmy do punktu przy dolnej stacji kolejki linowej na Czantorię. No i od tego momentu się zaczęło na poważnie. Starałem się jeszcze zreanimiwać kubkiem pysznej pomidorówki i gotowanym ziemniakiem, ale miałem już 33 km w nogach, byłem mocno odwodniony, no i miałem przed sobą Jej Wysokość Czantorię Wielką w swojej najgorszej odsłonie, czyli 40-minutowe podejście na szczyt szlakiem wzdłuż stoku narciarskiego. Przez te 40 minut pokonuje się ponad 400 m w pionie i tylko 1-1,5km! To zamiata psychikę. Jeszcze próbowałem coś tam powalczyć, ale te ostatnie 10-15 km to był czysty autopilot. Nawet pomimo tego, że po wdrapaniu się na szczyt trasa do mety w dużej mierze prowadzi już tylko w dół, nie dało się tego wykorzystać. Na 2 km przed końcem jeszcze dobicie leżącego, czyli słynny Kamieniołom. Trzy strome podejścia, z których ostatnie prawie pionowe. Widok ze szczytu piękny, tylko co z tego kiedy na oczy już się nie widzi. W Kamieniołomie spotkałem filmujących nas chłopaków z 8K Studio, oraz fotografa Andrzeja Szczota, którzy zyskali niepowtarzlaną okazję uwiecznienia dla potomności moich zwłok.
Do mety doturlałem się na 44. pozycji w czasie 7 h i 7 min, nie mając nawet sił na szybszy finisz. Czantoria 2 – Baran 0. Ale oczywiscie było jak zwykle ekstra i bardzo się cieszę, że mogłem w tym biegu uczestniczyć. Tym razem już się nie zarzekam, bo wiem, że wrócę tu na pewno i to prawdopodobnie już jesienią. W końcu trzeba się wreszcie zrwanżować!
Autor: Grzegorz Baran
Fot: Jacek Deneka - Ultralovers, Andrzej Szczot, Grzegorz Baran