Jadąc do Gediminasa wiedziałem jedno: chciałem z nim porozmawiać przede wszystkim o nim samym, o jego życiu i marzeniach. Miałem nadzieję, że litewski twardziel otworzy się przede mną i opowie, co jest dla niego w życiu ważne, czego pragnie, a czego się boi.
Dom Gediminasa i jego żony Gintarė, ukryty gdzieś w podwileńskiej kniei, jest oddalony o jakieś 27 km od jednostki wojskowej, w której pracuje Gediminas. „Codziennie biegasz do pracy?”, zapytałem. „Tak, kiedyś zdarzało mi się biegać w obie strony, teraz przeważnie w jedną biegnę, ale już w drugą jadę na rowerze. To z oszczędności czasu. Gintarė i tak ma beze mnie wystarczająco dużo roboty w domu. Kiedyś trzeba spędzić chwilę z żoną i dziećmi”.
„Życie z Gedasem nie jest łatwe”, zdradza Gintarė. „Jest potwornie uparty, jak sobie coś wymyśli, to nie ma siły, żeby tego nie zrealizował. Kiedy dziś patrzy się na jego starty w różnych częściach świata, trudno uwierzyć, że zanim zaczął biegać, był za granicą zaledwie kilka razy. Ja od zawsze kochałam podróże, za to jego ciężko było wyciągnąć z domu. Wszystko się zmieniło, kiedy zaczął regularnie startować. Dziś wyjazdy na zawody łączą nasze dwie pasje – moją do podróżowania i jego do biegania. Musimy tylko rozwiązać jeden problem”, śmieje się Gintarė, „jak zwiedzać te wszystkie piękne miejsca, skoro przed wyścigiem Gedas musi odpoczywać, a po nim nie ma już na nic siły”.
Gintarė i Gediminas przyjęli mnie w swoim domu nie jak gościa, lecz jak serdecznego przyjaciela. Na kilkanaście godzin wskoczyłem w sam środek ich rodzinnego życia. W odwiedziny wpadł ojciec Gediminasa, Kęstutis. Przywiózł rybę, którą złowił kilka godzin wcześniej, a z której wieczorem Gintarė przyrządziła pyszną kolację. W tym samym czasie Dovydas i Danielius, synowie Gintarė i Gediminasa, cały wieczór radośnie się wygłupiali, dzięki czemu nasza rozmowa szybko straciła formalny ton i nabrała przyjaznego, intymnego charakteru.
W jej trakcie dowiedziałem się, że to Dovydas wymyślił charakterystyczną minę „diabełka”, z której dziś tak znany jest jego ojciec, a Gediminas, kiedy był na misjach wojskowych, z tęsknoty potrafił spędzać całe godziny na linii z Gintarė tylko po to, by posłuchać odgłosów domu. Dowiedziałem się też, że oboje tęsknią za życiem w Szczecinie, ale za polskim jedzeniem już niekoniecznie. Dowiedziałem się również wielu innych rzeczy, którymi z przyjemnością dzielę się z Wami w poniższym wywiadzie. Poznajcie Gediminasa, rodzinnego ultrasa!
***
Rok 2015 był dla Ciebie niezwykły...
To prawda. Wszystko wydarzyło się tak szybko i nieoczekiwanie. Zaczęło się jeszcze w 2014 r., od dobrych startów w Lavaredo Ultra Trail, UTMB i Diagonale des Fous na wyspie Réunion. Moja pewność siebie nagle bardzo wzrosła, ale mimo to zwycięstwo w Transgrancanarii w marcu 2015 było wielkim zaskoczeniem. Nagle wszyscy zaczęli ode mnie oczekiwać, że będę powtarzał takie wyniki. Pojawiła się presja. Czasem udawało mi się z nią poradzić, jak wtedy gdy wygrałem Ultra-Trail Mt. Fuji, ale innym razem zawodziłem siebie i bliskich, gdy musiałem zejść z trasy UTMB czy odpuścić drugą próbę na Trawersie Szaleńców na Réunion. Nie zamieniłbym jednak tych niepowodzeń na cokolwiek innego, to była moja lekcja pokory.
Cztery czy pięć „stumilowców” w sezonie i to na kilku kontynentach to nie za dużo jak na siły jednego człowieka? Nie boisz się, że Twój romantyczny pomysł na bieganie spowoduje, że się wypalisz?
Taki był cel, zrobić jak najwięcej zamieszania [śmiech]. Myślałem, że podołam trudom pięciu dużych wyścigów. Nie ukończyłem dwóch z nich, ale to było dobre doświadczenie. Jestem przekonany, że pięć klasyków w sezonie jest do zrobienia, tylko trzeba się inaczej, lepiej przygotować. To był rok eksperymentów. Niektóre się udały, inne nie. Trzeba iść do przodu i stawać się coraz mocniejszym. Poza tym ja kocham rywalizować. W trakcie wyścigu czuję się jak myśliwy, który poluje na kolejnych biegaczy. Czasem jesteś gazelą, a czasem lwem. Ja zwykle jestem lwem. Zaczynam spokojnie i w miarę upływu kilometrów podkręcam tempo. Staram się nie zwalniać, bo nie wiem, co dzieje się za moimi plecami. Tak było na przykład na Ultra-Trail Mt. Fuji, gdzie na końcówce dałem z siebie wszystko, żeby tylko nie wyprzedził mnie kolejny zawodnik. Później okazało się, że nie był on w stanie biec i już tylko szedł [śmiech].
Jesteś jedynym biegaczem z naszego regionu, który wygrał któryś z najważniejszych wyścigów ultra na świecie. Co więcej, dokonałeś tej sztuki dwukrotnie, na Kanarach i w Japonii. Co wyróżnia Cię spośród innych ultrasów z naszej szerokości geograficznej?
Nie sądzę, żebym miał jakieś wyjątkowe umiejętności, nie mam nawet zbyt dobrych warunków do treningów. Nie jestem lepszym biegaczem niż Polacy, jak Marcin Świerc czy Bartek Gorczyca, który jest młody i silny. Jestem pewien, że jeśli oni pojadą na te biegi, w których ja uczestniczyłem, też będą odnosić sukcesy. Nasz region jest pełen dobrych biegaczy, ale nie wszyscy starają się pokazać za granicą. Brakuje im wsparcia, pieniędzy, ale przede wszystkim pewności siebie. Jestem przekonany, że są w okolicy lepsi ode mnie, tylko że nie mają okazji się pokazać. Nie jestem jakimś wyjątkiem, nie jestem zmodyfikowany genetycznie. Po prostu mam w sobie wolę walki i serce do ciężkich treningów. W zeszłym roku, kiedy jeszcze mieszkałem w Szczecinie, przygotowywałem się do Transgrancanarii, wbiegając 20‒30 razy z rzędu na górkę w Lesie Arkońskim. Mocno wierzę, że każdy, kto ciężko trenuje, może wygrać taki bieg jak UTMF. Jednocześnie wiem, że bez wsparcia rodziny i przyjaciół nie osiągnąłbym niczego. Gdyby Krzysiek Dołęgowski nie uwierzył we mnie wtedy, kiedy tego potrzebowałem, nie byłbym tu, gdzie jestem. Tak samo nie osiągnąłbym niczego, gdyby nie to, że moja żona Gintarė jest przy mnie, stale mnie wspiera i motywuje.
A może po prostu jesteś urodzonym biegaczem?
Nie pokonuję na treningach dużego dystansu, a wyniki mam podobne do gości, którzy robią znacznie większy kilometraż. Może więc nie chodzi o wybiegane odległości, tylko o regenerację? Bardzo uważam, żeby się nie przetrenować. Nie jestem Kilianem, nie jestem z gór. Jestem biegaczem z nizin, który od zawsze uwielbiał chodzić. Już w wieku 10 lat wolałem chodzić do szkoły niż jeździć autobusem. Jakiś czas próbowałem jeździć na lekcje na deskorolce, ale chodzenie było dla mnie atrakcyjniejsze niż jakikolwiek mechaniczny środek transportu. Do tego stopnia, że mogłem wybrać szkołę, do której miałem bliżej, ale zdecydowałem się na tę, w której uczyła moja mama – oddaloną o jakieś 5 km od domu. Mieszkaliśmy wtedy w Ukmergė, 70 km od Wilna.
Inne dzieci wiedziały, że jesteś synem nauczycielki?
Tak. I nie było z tym żadnego problemu. Moja mama była matematyczką, ale tak się złożyło, że mnie nigdy nie uczyła. Szybko stałem się niezależny, sam robiłem prace domowe i to na dobrym poziomie, więc rodzice nie musieli się o mnie martwić ani mnie pilnować. Od małego czułem, w co powinienem się angażować, a od czego lepiej trzymać się z daleka. Z chemią i fizyką było u mnie słabo, a dobry byłem z matmy, szczególnie z geometrii. Za to średnio sobie radziłem na WF-ie. Grałem trochę w kosza, lubiłem też piłkę nożną. Ale jak odkryłem trail, zrezygnowałem. W piłce ryzyko kontuzji jest za duże. Poza tym byłem za wolny. Potrafiłem biegać dużo, ale wolno, dokładnie tak jak teraz [śmiech]. A tak w ogóle to najwięcej grałem w szachy. Bieganie ma z szachami wiele wspólnego...
Jak zostałeś profesjonalnym biegaczem?
Nie zostałem. Nie czuję się profesjonalistą. Żeby móc powiedzieć o sobie, że jestem profesjonalnym biegaczem, nie powinienem mieć innego zajęcia. Co z tego, że podpisałem kontrakt z Vibramem, skoro i tak mam dotychczasową pracę, do której muszę codziennie chodzić, i w której spędzam bite godziny za biurkiem? Profesjonalistą stanę się, kiedy większość swojego czasu będę mógł spędzać biegając. Można powiedzieć, że na tę chwilę mam dwa etaty – wojsko i bieganie.
A jak trafiłeś do armii?
Przez przypadek. Po skończeniu szkoły średniej nie planowałem iść na uniwersytet, ale rodzice – oboje nauczyciele – oczywiście chcieli, żebym studiował. Trochę wtedy punkowałem, słuchałem Nirvany, paliłem fajki. Ale nie byłem uzależniony, popalałem raczej dla fajnego klimatu. Nagle przyszedł lipiec, a ja się obudziłem – o k…, muszę gdzieś pójść, a wszystko pozamykane, wszystkie egzaminy były w czerwcu! Jedyne wciąż otwarte miejsce to Akademia Wojskowa. Jeden z kumpli zdecydował się zdawać, to i ja pomyślałem, że spróbuję. Koniec końców, ja poszedłem i zdałem, a on się rozmyślił. Można powiedzieć, że ten kumpel odmienił moje życie [śmiech].
Czym się dokładnie zajmujesz w wojsku?
Pracuję w strukturze NATO. Jestem analitykiem wywiadu w stopniu majora. Od jakichś 10 lat siedzę w biurze i robię raporty dla dowódców. Ale byłem też na dwóch misjach – w 2007 r. siedem miesięcy spędziłem w Iraku, a w 2010 – sześć w Afganistanie. Kiedy przyjechałem na swoją pierwszą misję, usłyszałem od chłopaków, których zmienialiśmy: „Mamy tu mnóstwo ataków, spadło na nas ze sto rakiet, uważajcie na siebie, to niebezpieczne miejsce!”.
Byłem odpowiedzialny za statystyki i kiedy opuszczaliśmy bazę, wyliczyłem, że przez cały pobyt mieliśmy 350 ataków, czyli po kilka dziennie. W ostrzałach ginęli moi koledzy, inni zostawali ranni, to była straszliwa presja dzień i noc. Żeby jakoś poradzić sobie ze stresem, zacząłem biegać dookoła bazy. Pociski odłamkowe, znowu łuski, wszechobecne zniszczenie – wszystko, czego się tam naoglądałem, wracało do mnie jeszcze długo po powrocie. Miałem straszne wizje, zrywałem się na dźwięk stukających drzwi, a nocą wspomnienia z Iraku odżywały w sennych koszmarach.
W 2010 r. wysłano mnie na kolejną misję, tym razem do Afganistanu. Tam było dużo spokojniej, niewiele ostrzałów, ale i tak po powrocie wiedziałem, że już tego nie chcę i zrobię wszystko, żeby nie jechać więcej na żadną misję.
Jak to jest po tylu latach poświęconych armii uznać, że to nie Twój świat?
Paradoksalnie od momentu, kiedy zrozumiałem, że to nie moje miejsce, jest mi dużo łatwiej dostosowywać się do decyzji przełożonych. Wcześniej przejmowałem się opiniami innych, teraz słucham, ale jeśli coś nie wpisuje się w moją ideologię, po prostu daję spokój. Robię swoją robotę, ale poświęcam się w 90 procentach. Dawniej brałem na siebie zdecydowanie za dużo i nie wyrabiałem, byłem przeładowany. Dawałem z siebie wszystko, ale 200 procent normy nie byłem w stanie wyrobić. Wtedy przełożeni przychodzili i mówili, że to dlatego, bo za dużo biegam [śmiech]. Na szczęście przez ostatnie trzy lata miałem sensowniejszych dowódców, którzy akceptowali moją pasję. Zrozumiałem, że ścieżka, którą wybrałem, była zła. Dzięki temu jest mi teraz dużo łatwiej. Każdy żołnierz pragnie zostać generałem. Ja trzy lata temu zdecydowałem, że nie chcę nim być.
Dzięki tej ścieżce masz jednak komfort przejścia na wcześniejszą emeryturę już za dwa lata.
To jest marzenie. Byłbym szczęśliwy, gdyby tak się stało. Chcę ten czas poświęcić na bieganie, trenowanie ludzi i inne aktywności związane z tym związane. Chcę dać sobie szansę na życie z biegania. Ale nie jestem Antonem Krupicką, który może skupić się na projektowaniu ciuchów i bieganiu. Mam rodzinę, dzieci, które chodzą do szkoły i sama emerytura nie wystarczy do zapewnienia im godnego życia. Dlatego chcę zainwestować w swoją przyszłość i dać sobie szansę, żeby za dwa lata rzeczywiście móc się na to zdobyć. Wyprowadzić się z Gintarė i dziećmi gdzieś w góry – do Polski, Chin, Hiszpanii, USA – nieważne gdzie, byle bliżej natury. Nie jest to łatwe, bo nie lubię ryzyka. Nie chcę skończyć jak Mike Wolfe, świetny amator, który rzucił robotę, zaczął bardzo ostro trenować, po czym nagle – bach! – kompletnie zatracił formę. Ja nie mogę sobie na to pozwolić.
Rozmawiałem o tym z moim ojcem. Powiedział mi: „Jeśli chcesz odnieść sukces, musisz zaryzykować. Myśl o przyszłości, ale pozwól sobie na spontaniczne działanie, nie możesz wszystkiego zaplanować”. Gintarė też czasem mówi, że powinniśmy to wszystko zostawić, wyjechać z dziećmi, cieszyć się życiem i małymi rzeczami.
Jak się poznaliście?
To był okres mojego buntu. Protestowałem, piłem, wracałem w nocy, szedłem na lekcje i kompletnie nie wiedziałem, co się dzieje. Miałem długie włosy, zamszową kurtkę i próbowałem grać na gitarze – jakieś piosenki Oasis, Green Day, Nirvany, Smashing Pumpkins, ale byłem w tym koszmarny. Byłem okropnym wokalistą, zupełnie nie miałem słuchu. Gintarė poznałem w szkole. Od początku czułem, że to świetna dziewczyna, ale nie dla mnie. Była koleżanką mojej siostry, a ja nie miałem śmiałości, żeby z nią zagadać. Pamiętam, że długo nie mogłem zrobić prawa jazdy, a gdy w końcu mi się udało, od razu pojechałem do ojca i zabrałem mu samochód. Dziś jego pasją jest łowienie ryb, wtedy było nią picie, więc łatwo poszło. Jak już miałem auto, siostra zaproponowała, żebym podwiózł jej koleżankę, która wybierała się do Wilna złożyć dokumenty na uczelnię. Tą dziewczyną była Gintarė. Jedziemy, słuchamy muzyki, ja pogłaśniam, pełen romantyzm, gdy nagle słyszę krzyk. Na szosę wskoczył jeleń, odbiłem kierownicą w bok, samochód dachował. Pamiętam zablokowaną drogę, policję i powrót do Ukmergė na lawecie. Po jakimś czasie zadzwoniłem do Gintarė, zapytać jak się czuje. I tak to się wszystko zaczęło.
Ostatnie lata spędziliście z Gintarė i dziećmi w Polsce. Pracowałeś w bazie NATO w Szczecinie i startowałeś w barwach polskiego zespołu Inov-8. Jak wspominasz ten okres?
Szkoda było nam opuszczać Polskę. Z perspektywy biegania był to dla mnie kluczowy czas. Krzysiek Dołęgowski jako pierwszy dostrzegł we mnie potencjał. Wcześniej prosiłem o wsparcie w wielu firmach, ale nikt mnie nie chciał, dopiero on mi zaufał i zaoferował pomoc. Później staliśmy się przyjaciółmi. Bardzo mi żal, że już nie będę startował w barwach teamu, czuję się trochę, jakbym zdradził rodzinę. Jednak moim marzeniem jest wynieść się w góry, mieszkać tam, biegać i trenować innych. I długoterminowy kontrakt z Vibramem daje mi na to nadzieję. Ci ludzie włożyli naprawdę dużo wysiłku, by mieć mnie u siebie. Jednym z ważniejszych elementów umowy jest perspektywa pracy dla nich po zakończeniu kariery. W Inov-8 też o to poprosiłem, ale się nie zgodzili. Mimo to byłem gotowy zostać, nawet obniżając oczekiwania. Jednak ludzie z centrali firmy nie wykonali żadnego ruchu, żeby mnie zatrzymać. Przed podpisaniem kontraktu spędziłem jeszcze trzy dni z załogą Vibram i poczułem tam coś, co znam z polskiego zespołu Inov-8, a czego brak w międzynarodowym teamie – poczucie, że wszyscy dbają o siebie nawzajem. Myślę, że to to podejście ostatecznie przekonało mnie do przyjęcia oferty Vibram.
To w jakich butach będziesz teraz biegał?
Nie wiem jeszcze dokładnie w jakiej marce ‒ ważne, żeby miała vibramową podeszwę. Mam do wyboru Hoka, Altra i inne. W tej chwili najbliżej mi chyba do dynafitów. Najpewniej będzie to model Vertical Pro, który jest najbardziej podobny do X-Talonów 200, w których biegało mi się najlepiej. To buty przeznaczone na krótsze biegi, ale dla mnie to bez znaczenia ‒ jest mi w nich po prostu wygodnie. Albo poproszę, żeby mi zrobili Inov-8 z podeszwą vibram, podobno się da [śmiech]. Generalnie w bucie najważniejszy jest dla mnie porządny, pewny bieżnik. But powinien być też lekki i szeroki z przodu. Inaczej pojawią się bąble i cierpienie. Raz w życiu mi się to przytrafiło – szkoda, że akurat w trakcie UTMB [śmiech].
Jakie cele stawiasz sobie na 2016 rok w nowym zespole?
Zaczynam sezon w styczniu od Vibram Hong Kong 100, później jest Transgrancanaria, na którą jedziemy całą rodziną, a następnie Lavaredo Ultra Trail. Początkowo miałem w tym terminie biec ponownie w Western States, ale Krzysiek Dołęgowski przekonał mnie, że jako przygotowanie pod UTMB Lavaredo to znacznie lepszy wybór niż start w USA. To krótszy bieg w podobnym terenie co UTMB, a na dodatek nie potrzeba do niego dwutygodniowej aklimatyzacji. No i możemy pojechać tam całą rodziną samochodem. UTMB to mój główny cel na ten sezon – chciałbym poprawić swój czas i być w pierwszej piątce. Wtedy będę zadowolony.
Ale tak naprawdę trochę się tego roku boję i przede wszystkim chcę go przeżyć. Mentalnie jest już w porządku, ale brak mi świeżości w nogach. Nie wypocząłem wystarczająco i jestem pełen obaw. Do marca spróbuję przetrwać, a potem, po miesiącu odpoczynku, postanowię co dalej.
Niech mój przykład posłuży młodszym zawodnikom. Gdybym ich trenował, poleciłbym im skupić się na początku na krótszych biegach, a do ultra przejść dopiero później. Ci, którzy próbują z tego żyć w młodym wieku, często się spalają. Patrzą na takiego Kiliana i myślą, że mogą bić rekordy jak on, ale prawda jest taka, że większość nie może. W ultra trzeba być spokojnym, cierpliwym. Trzeba ciężko trenować i dorosnąć do takich obciążeń. Regeneracja i cierpliwość to podstawa!
Na koniec opowiedz, czego Cię nauczył ten szalony rok?
Na UTMB po raz pierwszy w życiu wycofałem się z zawodów. To było dla mnie ciężkie przeżycie, inni dali radę, a ja nie. Trudno było mi się z tym pogodzić. Jednak to nie ja zdecydowałem o zejściu z trasy. To Gintarė zaczęła na mnie naciskać. Czułem potworny ból i coraz bardziej zwalniałem, ale upierałem się, że dotrwam do mety. Kiedy pokonanie 10 km zajęło mi prawie trzy godziny zamiast jednej i prawie płakałem, Gintarė namówiła mnie jednak, że już wystarczy. Byłem kompletnie rozpieprzony!
Ale niedługo potem poleciałem do Japonii na UTMF. Okazało się, że nieudany start we Francji był tylko wypadkiem przy pracy. Pobiegłem na luzie, wygrałem i dotarło do mnie, że warto było odpuścić metę UTMB, by uratować końcówkę sezonu.
Kolejna lekcja i kolejna katastrofa to Réunion, najpiękniejszy i najtrudniejszy wyścig w cyklu Ultra-Trail World Tour. UTMB rozwaliło mnie fizycznie, ale Diagonale des Fous to była walka o przetrwanie na poziomie mentalnym. Wszyscy ode mnie oczekiwali, że wygraną tam przypieczętuję swoje zwycięstwo w klasyfikacji UTWT. Sam oczywiście też tego chciałem. Od początku czułem się dobrze, może nawet za dobrze. Zbyt szybko wystartowałem, aż po jakimś czasie stało się ze mną coś dziwnego. Zacząłem się dziwnie zachowywać. Lekko zwariowałem, co chwila się zatrzymywałem, zrywałem banany z drzew, żartowałem sobie z napotkanymi ludźmi, pływałem w strumieniach. Zachowywałem się jak szaleniec, a byłem na 5. czy 6. miejscu w wyścigu! Nagle ten bieg po prostu wypadł mi z głowy. Gdyby Gintarė była ze mną, kopnęłaby mnie w tyłek i kazała biec dalej. Ale byłem sam i nie potrafiłem pozbierać się do kupy. Zamiast biec i walczyć o zwycięstwo, kompletnie otumaniony robiłem głupoty i dobrze się przy tym bawiłem. W końcu zszedłem z trasy. Straciłem instynkt zabójcy i poddałem się myśli, że w tym sezonie zrobiłem już wszystko. W najważniejszym momencie całego roku zdradził mnie mój własny umysł...
Rozmawiał: Mikołaj Kowalski-Barysznikow